Montownia na Miodowej

rozmowa z Krzysztofem Stelmaszykiem

W poniedziałek 30 marca premiera "Edmonda" w Collegium Nobilium

Teatr Montownia swoje pierwsze przedstawienie - "Zabawę" Mrożka - zrobił w Kole Naukowym Akademii Teatralnej. Po kilkunastu latach powraca na Miodową. W Collegium Nobilium w poniedziałek 30 marca premiera "Edmonda".

Teatr Collegium Nobilium przy Akademii Teatralnej szuka nowej formuły. Zamierza pokazywać nie tylko przedstawienia dyplomowe wydziału aktorskiego. Piotr Cieślak, który od niedawna jest pełnomocnikiem rektora do spraw Teatru Collegium Nobilium, uważa, że scena przy Miodowej to świetne miejsce na laboratorium teatralne dla absolwentów uczelni. Tu też mogą grać właśnie takie grupy jak Montownia.

"Edmond" - sztuka amerykańskiego dramaturga, scenarzysty i reżysera Davida Mameta, autora m.in. "Glengarry Glen Ross" i "Oleanny", jest przewrotnym moralitetem. Edmond, który próbuje zerwać ze swoim dotychczasowym życiem, szukając wolności, rozpoczyna wędrówkę po mrocznych zakamarkach wielkiego miasta. Oprócz aktorów Teatru Montownia wystąpią: Agata Wątróbska, Paweł Domagała, Magdalena Godlewska. Przedstawienie reżyseruje Krzysztof Stelmaszyk.

Rozmowa z Krzysztofem Stelmaszykiem, reżyserem "Edmond"

Dorota Wyżyńska: "Edmond" to po "Kamieniach w kieszeniach" drugi spektakl, który przygotowałeś jako reżyser z Teatrem Montownia. Lubisz pracować z Montownią? 

Krzysztof Stelmaszyk: Na pewno ogromną przyjemność daje nam praca z tymi, którzy nas chcą. To oni zaproponowali mi reżyserię "Kamieni w kieszeniach". To oni po premierze chcieli, abyśmy spróbowali jeszcze raz, co odebrałem jako wyraz ich zadowolenia z naszej pierwszej współpracy. Jestem aktorem już z prawie 25-letnim stażem. Nie myślałem o reżyserowaniu, a jeśli myślałem, to raczej nieśmiało. To chłopcy z Montowni mnie do tego namówili.

Wcześniej przez kilka sezonów graliście wspólnie w "Testosteronie". 

- Z komediami zwykle tak już jest, że jak się ich uważnie nie pilnuje, to czasem po długim graniu, po kilkudziesięciu spektaklach, zdarza się aktorom obniżyć loty, pójść na łatwiznę. Podczas naszych licznych wyjazdów z "Testosteronem" jako najstarszy z zespołu uznałem, że muszę pilnować tego spektaklu. I pozwoliłem sobie "trzymać chłopaków za mordę". A im się to chyba spodobało (śmiech).

Na czym twoim zdaniem polega fenomen Montowni? 

- Dla artysty ważne jest to, żeby miał swój rozpoznawalny charakter pisma. Im się to udało zespołowo. Czterech facetów, każdy inny, wypracowali sobie nie tylko markę, ale też bardzo charakterystyczne środki wyrazu. Cenne jest to, że są konsekwentni w tym, co robią, że są razem w grupie już tyle lat, że stawiają sobie nowe zadania. To wartość sama w sobie. 

Spektakl "Kamienie w kieszeniach" był o tyle trudny, że dwóch aktorów - bez scenografii i kostiumów - grało po kilkanaście postaci. Miałam wrażenie, że na tej pustej scenie stoi cały tłum. To był ryzykowny pomysł. 

- Oni się odważyli. Nie byliśmy pewni, czy ten pomysł się sprawdzi. Myślę, że reżyserowi byłoby tu trudniej, pewnie skupiłby się na inscenizacji. A my postanowiliśmy wykorzystać tylko środki aktorskie. To przedstawienie opowiada o dwóch prostych chłopakach z prowincji Irlandii, którzy statystują w hollywoodzkim filmie. To chłopcy, którzy nie są pozbawieni wyobraźni, więc opowiadają nam historię, tak jak potrafią najlepiej.

Oczywiście obawialiśmy, czy to będzie dla widzów czytelne. Uznałem, że jeśli gospodynie domowe w kolejce do sklepu opowiadają sobie rożne historie z życia, a to o dozorcy, a to o pani z magla, zmieniając intonacje głosu, naśladując sposób poruszania się danej osoby, i to jest czytelne, to możemy zagrać to podobnie, bez typowych teatralnych znaków. 

"Edmonda" Mameta też wybrali aktorzy z Montowni? 

- Nie, to już ja dla nich znalazłem. Przeczytałem mnóstwo sztuk pod kątem pracy z Montownią. W pierwszym etapie szukania "Edmonda" odrzuciłem, widząc że jest tu ponad 20 postaci. Ale nie odrzuciłem go na dobre, bo potem "Edmond" do mnie powrócił. Uznałem, że przecież aktorzy mogą znów zagrać po kilka postaci. I dostrzegłem, że w tym pomyśle nie ma wcale kompromisu, a wręcz przeciwnie, to może być walor. Edmond, który zostawia żonę, a później spotyka na swojej drodze kolejne kobiety, za każdym razem ma przed sobą tę samą aktorkę. Mężczyzna, który w jednej z pierwszych scen mówi Edmondowi, jak ma "uciec od siebie", później jest tym, który go przesłuchuje i pokazuje mu błędy, które popełnił.

"Edmond" to współczesny moralitet, taki mały traktat filozoficzny. Mamet dał swojemu bohaterowi na imię Edmond, odwołując się do irlandzkiego filozofa i polityka, krytyka rewolucji francuskiej Edmunda Burke\'a, który powiedział, że wolność bez mądrości prowadzi do destrukcji i jest największym szaleństwem. 

Mamet opowiada historię pewnego szaleństwa. Jego bohater to człowiek, który jest stwarzany przez społeczeństwo, jest zlepiony ze strzępków cywilizacji, sformatowany. Pewnego dnia, czując, że pętla na szyi zaciska mu się coraz bardziej, decyduje się zacząć wszystko od nowa. Wydaje mu się, że będzie wolnym człowiekiem. W jednej chwili burzy dotychczasowy porządek swojego życia. Ale jest w tej wolności jak raczkujące dziecko. Mamet go nie osądza, nie ocenia też społeczeństwa. Sztuka zaczyna się od sceny z Wróżką. A może to wszystko jest gdzieś zapisane na górze? To nasz los? I nic na to nie poradzimy.

Mamet napisał "Edmonda" przeszło 20 lat temu. Czuje się to podczas pracy nad spektaklem? 

- "Edmond" był napisany 28 lat temu, akcja dzieje się w realiach ówczesnego Nowego Jorku. Ale co ciekawe, dopiero dziś ten tekst wpisuje się w napięcia naszego miasta. Warszawa dopiero dziś bliska jest temu, co przedstawił Mamet.

Czy jest szansa, aby scena Collegium Nobilium faktycznie zaistniała na mapie teatralnej Warszawy? Aby nie była jedynie miejscem kojarzonym z dyplomami wydziału aktorskiego? 

Mówi Piotr Cieślak, szef sceny Collegium Nobilium:

- Nie ma nic złego w dyplomach wydziału aktorskiego, o ile dobór reżyserów i sztuk będzie zbliżony do myślenia teatralnego, a nie "szkolnego". O ile władze Akademii Teatralnej potraktują Collegium jako laboratorium sztuki i dopuszczą do niego młodych z ich eksperymentami i poszukiwaniami, to nie mam wątpliwości, że ta energia szybko ożywi te mury.

We wszystkich konkursach szkół teatralnych istnieje takie określenie: "studenci ostatnich dwóch lat i absolwenci z ostatnich dwóch lat". To świetna definicja dla TCN. To już powoli powinna przestać być szkoła, ale jeszcze nie do końca brutalność rynku. Powinni ze "starymi" studentami i z "młodymi" aktorami pracować młodzi reżyserzy, pokoleniowe wejście w teatr już nieraz owocowało dobrym fermentem. Ale myślę też o projektach doświadczonych twórców, którzy nie mają czasu na etatowe wsiąknięcie w siatkę godzin, a chcą zaczerpnąć energię, poszukać, poeksperymentować w "laboratorium" TCN. Teatr nasz to wymarzone miejsce na wspólne poszukiwanie studentów wielu szkół artystycznych w stolicy, kraju, w Europie. Ale znów trzeba stworzyć warunki.

Dorota Wyżyńska
Gazeta Wyborcza Stołeczna nr 74/28.03
30 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia