Motywuje mnie chorobliwa ambicja

Rozmowa z Wojciechem Malajkatem

Wojciech Malajkat miał zostać nauczycielem, a jest znanym aktorem i dyrektorem Teatru Syrena. Odkąd życie spłatało mu tak pomyślnego figla, nie obmyśla na nie planu ani listy marzeń do spełnienia, a cele same go znajdują.

Dzięki nim ma szansę spożytkować pokłady wręcz chorobliwej ambicji. To ona i upór pomagają spełniać się zawodowo, ale i tak najważniejsza jest wyobraźnia, która decyduje o talencie i sukcesie, co z pozycji doświadczonego aktora i profesora sztuk teatralnych z przekonaniem powtarza studentom, którzy dopiero wkraczają na ścieżkę kariery.

Pamięta Pan, kiedy pojawiła się w Pana głowie myśl o aktorstwie? To marzenie z dzieciństwa czy spontaniczna decyzja, podjęta, gdy po maturze trzeba było określić, co dalej?

- To dość przypadkowa historia, bo zawsze chciałem być nauczycielem geografii albo języka polskiego. Nieoczekiwanie przy okazji szkolnego występu okolicznościowego w liceum zostałem dostrzeżony przez panią, która opiekowała się kotkiem teatralnym w domu kultury. Miało to miejsce tuż przed maturą, gdy miałem zupełnie inny pomysł na życie. To ona namówiła mnie, żebym zdawał do szkoły teatralnej, a potem wspierała w tej decyzji i podczas egzaminów. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko i stało się. co się stało.

Jak życie zweryfikowało Pańskie wyobrażenia o drodze do aktorstwa i samym zawodzie?

- Od początku przeczuwałem, że nie jest to zawód, który polega tylko na robieniu min i fikaniu nogami. Nie wiem skąd miałem to przeświadczenie, bo nigdy wcześniej nie miałem nic wspólnego z aktorstwem, ale moje podejrzenia się potwierdziły. Wkrótce osobiście przekonałem się, że aktorstwo zdecydowanie nie jest zawodem, który ma wpisaną w swoją definicję łatwość. Oczywiście ludziom, którzy mają talent i potrzebę pokazywania emocji, jest łatwiej, ale i tak to, czy zrobią użytek z nabytej wiedzy i otrzymanych narzędzi, zależy od szeregu innych czynników: wyobraźni, koncentracji, umiejętności obserwacji i przewidywania itd.

Okazało się jeszcze trudniej, niż się Pan spodziewał?

- Tak, to naprawdę trudny; stresogenny zawód, a ja jestem człowiekiem ambitnym, który stale podnosi sobie poprzeczkę. To uciążliwe, ale nie chcę się skarżyć, bo uprawiam zawód, który bardzo lubię i który daje mi dużą satysfakcję.

Był Pan przygotowany na to, że będzie pod górkę?

- Miałem to szczęście, że moi nauczyciele mi o tym mówili i przygotowywali mnie na to, co mnie czeka.

To samo stara się Pan przekazać swoim studentom jako profesor Akademii Teatralnej?

- W pracy na uczelni staram się uświadamiać studentom, że aktorstwo nie sprowadza się do pokazania paru emocji. Chcę, by byli przygotowani, że aktorstwo jest dla ludzi o mocnych nerwach i dużej odporności psychicznej. Przestrzegam ich, że to zawód, który wymaga ciągłej troski o innych, a nie taki, w którym idzie się do celu po trupach. Jeśli ktoś tak myśli, to na własne życzenie zamyka sobie możliwości.

Mówimy o autorytetach ze środowiska artystycznego i nauce, którą można czerpać od tych, którzy mają wiedzę płynącą z własnych doświadczeń w zawodzie. A jaką najważniejszą, mądrość przekazali Panu rodzice?

- Przede wszystkim dosyć wyraźnie pokazali mi granicę między dobrem a złem. Nauczyli mnie. że nie warto nikogo krzywdzić. Pokazali, jak przejść przez życie, żeby przy okazji różnych rozrachunków móc spojrzeć sobie w twarz.

Chłonie Pan wiedzę przekazywaną przez innych, czy woli Pan dochodzić do wszystkiego samodzielnie, ucząc się na błędach?

- Wydaje mi się, że jestem otwarty, choć wiedzę nabywa się równolegle również na bazie własnych doświadczeń, które systematyzuję na własny użytek. Jednocześnie słucham tego, co ktoś mi radzi, choć nie bezkrytycznie. W efekcie filtruję i klasyfikuję to, co do mnie dociera, oceniając, czy jest to przydatna dla mnie wiedza.

Jak ma się wyobraźnia do wiedzy kierunkowej i praktyki warsztatowej, a w efekcie jakości gry?

- Jeśli miałbym pokusić się o definiowanie talentu, to właśnie wyobraźni przyznałbym kluczową rolę, bo uważam ją za jego pod stawowy, najwyżej postawiony element. Jeśli ktoś ma bogatą wyobraźnię, to znaczy, że został obdarzony talentem. Oczywiście, do tego dochodzą inne elementy: poczucie humoru, wiedza, umiejętności psychofizyczne, ale jeśli komuś brakuje wyobraźni, to powinien zapomnieć o aktorstwie i zająć się czymś innym.

Łatwo wyłowić z tłumu studentów talenty i wskazać osoby, które ze względu na osobowość wrażliwość i rzeczoną wyobraźnię rokuję lepiej niż inni?

- Chyba tak. Uruchamiając wyobraźnię, od razu widzimy, że w kontakcie z drugim człowiekiem się uzupełniamy, a nasze poszukiwania idą, czy wręcz galopują, w jednym kierunku. Wtedy powstają wspaniale rzeczy. Z drugiej strony natychmiast się czuje, jeśli jest trudność z dotarciem do drugiego człowieka i występuje bariera w porozumieniu.

Czy obcując ze studentami wydziału aktorskiego, odnajduje Pan w nich siebie sprzed lat? Mają te same marzenia i wątpliwości?

- Dwadzieścia parę lat temu było zupełnie inaczej. Miałem znacznie więcej do stracenia. Teraz każdy ma w szufladzie paszport - przepustkę, by wyjechać w poszukiwaniu innych światów i sposobów na życie. Ja mogłem skończyć pod budką z piwem albo jako nauczyciel geografii - i też byłbym pewnie szczęśliwy. Dziś absolwent wydziału aktorskiego może zająć się wieloma innymi rzeczami, wtedy nie było takiego spectrum możliwości. Może dlatego wśród wielu młodych ludzi nie ma tak wielkiej determinacji, jaka była w nas. Mam wrażenie, że zbyt wielu osobom wydaje się, że mogą być artystami, bo uważam, że aktor to artysta, a nie rzemieślnik, odtwórca czy wyrobnik, ale nie wkładają wysiłku w to, aby tego dowieść i pomóc swojej karierze.

Kiedyś, zapytany o swoją największą wadę i zaletę, w obu przypadkach wskazał Pan upór. Więcej z niego pożytku czy szkód, zarówno zawodowo, jak i prywatnie?

- Rzeczywiście, upór stanowi w moim przypadku jednocześnie wadę i zaletę. Wprawdzie czasem może być uciążliwy, jeśli nie dla mnie, to dla innych, ale nie wyobrażam sobie inaczej. Tak już jestem skonstruowany i nie będę tego zmieniał, tym bardziej, że z doświadczenia wiem, iż czasem po prostu opłaca się przy czymś uprzeć.

Upór bywa też pomocny w zarządzaniu jedne z warszawskich scen, czy w tym obszarze bardziej niż determinacja liczy się sprecyzowana wizja rozwoju i kreatywność?

- W Teatrze Syrena pełnię podwójną funkcję. Jestem zarazem urzędnikiem i szefem artystycznym, więc wszystko, co z jednej strony mi pomaga, z drugiej utrudnia mi pracę. W byciu dyrektorem artystycznym przeszkadzają mi ograniczenia finansowe, a w byciu dyrektorem naczelnym - ambicje repertuarowe szefa artystycznego. W efekcie czasem cierpię na swego rodzaju zawodową schizofrenię.

Czy biznesowa strona sztuki związana z zarządzaniem instytucją kultury i wypracowywaniem zysków mocno kłóci się z Pana upodobaniami i ambicjami w sferze artystycznej?

- Staram się robić to, co interesuje mnie jako artystę, przy okazji na tym zarabiając, bo Teatr Syrena nie jest w stu procentach dotowany. W związku z tym trzeba czasem iść na kompromis, zrobić coś, czego można by uniknąć, gdyby kasa była pełna. Mimo to nieustannie dążę do tego, żeby poprzeczka cały czas była ustawiona na tyle wysoko, żeby ów kompromis nie poszedł za daleko. Na szczęście dotychczas tak się nie zdarzyło i jestem pewien, że do tego nie dopuszczę. Jeśli miałyby zaistnieć okoliczności wymagające nadmiernych ustępstw, musiałbym zrezygnować z prowadzenia teatru.

Dotychczas jest Pan zadowolony z przemiany, jaką przechodzi Teatr Syrena pod Pańskim kierunkiem?

- Jeszcze nie w pełni. Chciałbym, byśmy byli na tej drodze znacznie dalej. Wierzę, że zmierzamy w dobrą stronę. W ubiegłym roku mieliśmy cztery bardzo udane premiery: "Plotka", "Trójka do potęgi", "Przebudzenie" "Hallo Szpicbródka". Ta ostatnia odbiła się szerokim echem wśród publiczności oraz krytyków. Biorąc pod uwagę obecną sytuację ekonomiczną, bardzo mnie cieszą komplety na widowni. Mam nadzieję, że ten dobry trend się utrzyma. W kwietniu odbędzie się premiera "Śpiewnika Pana W" z Justyną Steczkowską w reżyserii Krzysztofa Jaślara.

Jeśli spojrzeć na spektakle grane w Syrenie i plany repertuarowe, coraz częściej wśród propozycji pojawiają się sztuki muzyczne, sięgające po przedwojenne teksty kabaretowe, znane utwory Przybory, teksty komediowe. To kierunek do sukcesu?

- To jest właśnie ten konieczny kompromis. Na pewno zbyt dużo jest obecnie lżejszego repertuaru, ale nie ma innego wyjścia. Muszę zarobić pieniądze, żeby na kolejnym etapie móc zrealizować ambicje artystyczne. Cały czas jest na naszej scenie miejsce dla dramatu i poważnej tematyki, choć nie w takich proporcjach jak bym sobie życzył.

Teatr powinien być odzwierciedleniem życia i miejscem zapraszającym do dialogu, dyskusji czy raczej ucieczką od niego w lekką rozrywkę?

- Teatr zawsze byt zwierciadłem, w którym trzeba się przeglądać, zarówno w radościach, jak i refleksjach, dlatego chciałbym podejmować również tematy, które bywają niewygodne, co parę razy już mi się udało. Ludzie zaczynają się przyzwyczajać, że Teatr Syrena jest miejscem, gdzie nie tylko zapomina się o troskach codzienności.

Jaki jest współczesny widz? Czego szuka i czy trudno trafić w jego gust?

- Ja nie usiłuję trafiać w gust i nie zajmuję się sprawdzaniem, czy mi się to udaje. W zamian chcę go dyktować, zapraszając do dialogu, a publiczność jest wspaniałym partnerem do rozmowy. Jeśli sieją poważnie traktuje, to ona poważnie odpowiada. Dlatego nie wiem, jaki jest współczesny widz i czego oczekuje. Wiem, że chcę mu proponować temat do dyskusji, którą podejmie albo nie. Są ludzie, którzy wybierają Teatr Roma, inni wolą Kwadrat, Syrenę, Polonię lub Narodowy. Na szczęście scen i tematów do dyskusji jest tyle, że jest w czym wybierać. My mamy pełną salę, dlatego cieszę się, że to, co proponujemy, trafia w obszar zainteresowań społeczeństwa.

Mimo że praca dyrektora jest czasochłonna, cały czas jest Pan aktywnym zawodowo aktorem, który dzieli czas między gabinet a scenę. Jakie role najchętniej Pan przyjmuje?

- Na obecnym etapie mogę sobie pozwolić, by wybierać te role, które mnie rozwijają, nie powielają tego, co do tej pory zrobiłem, lecz dają mi szansę na dalsze poszukiwania artystyczne i szlifowanie mojego warsztatu oraz umiejętności.

W dorobku ma Pan wiele ról w klasyce dramatu: w "Dziadach", "Weselu", sztukach Szekspira, w tym jako najmłodszy powojenny Hamlet, a także słynną kreację Rzędziana w "Ogniem i Mieczem". Z czasem coraz więcej grał Pan w sztukach współczesnych. To kwestia przypadku czy naturalna ewolucja w aktorskich poszukiwaniach nowych wyzwań?

- Nie ma w tym żadnej premedytacji. Takie byty propozycje, tak wyglądały moje poszukiwania. Jednak nie odcinam się od ról historycznych czy kostiumowych. Niedługo znowu zagram w jednoaktówce Fredry. Teatr Telewizji wraca do praktyki grania na żywo i zostałem zaproszony do udziału w realizacji przedstawienia w reżyserii Jana Englerta, które będzie miało premierę 22 kwietnia. Transmisja telewizyjna wywołuje dodatkowe emocje i nerwy, niemniej bardzo się cieszę na myśl o tej roli, bo to zarówno powrót do klasyki, jak i ogromne wyzwanie aktorskie.

Na początku pracy zawodowej pojawiał się Pan na ekranie znacznie częściej, dziś jest Pan przede wszystkim człowiekiem teatru, którego można spotkać na scenie albo za biurkiem. Ta ograniczona obecność na ekranie wynika z nadmiaru obowiązków, braku propozycji czy po prostu komfortu, by nie godzić się na byle co?

- Jest spowodowana brakiem propozycji, które miałyby taką siłę, żeby oderwać mnie od tego, co robię w teatrze i szkole. Te, które otrzymuję, nie są na tyle atrakcyjne, by warto było poświęcać im czas.

Ma Pan charakterystyczny głos, z którego uczynił Pan swój atut w pracy przy nagrywaniu audiobooków i dubbingu, kreując choćby postać Kota w butach w "Shreku" i mamuta Mańka w "Epoce lodowcowej". Lubi Pan ten rodzaj wyzwań aktorskich?

- Jak najbardziej. Tego typu propozycje są dla mnie interesującym wyzwaniem i szansą wykorzystania nieco innych narzędzi warsztatowych. Dlatego dość często je podejmuję i cieszę się, że są pozytywnie odbierane.

Epizodyczny udział na płytach i występach scenicznych to także kolejne zadanie aktorskie czy zabawa i przyjemność, zwłaszcza że śpiewa Pan z przyjaciółmi: Piotrem Pólkiem i Zbigniewem Zamachowskim?

- Zdarzają mi się tego typu epizody, ale akurat tej formy wypowiedzi artystycznej wolę publicznie nie uprawiać, dlatego rzadko decyduję się przyjąć tego typu propozycje.

Nie jest tajemnicą, że spotykają się Panowie nie tylko przy okazji wspólnych występów i projektów zawodowych, lecz także prywatnie. Jak ważna jest prawdziwa męska przyjaźń i co decyduje o trwałości i niezawodności takiej więzi?

- Nigdy się na sobie nie zawiedliśmy i to jest chyba cały sekret. Choć bywają okresy, że nie widzimy się bardzo długo, to kiedy po przerwie znów się spotkamy, za każdym razem mamy sobie mnóstwo do powiedzenia i zrelacjonowania. Nigdy nie nudzimy się w swoim towarzystwie, a przy tym mam świadomość, że w każdej chwili mogę do nich zadzwonić i się wesprzeć. Na szczęście nie ma wiele momentów, kiedy zachodzi taka potrzeba, ale jestem przekonany, że wtedy mógłbym na nich liczyć. Ta przyjaźń to faktycznie ewenement, bo zazwyczaj zawód aktora kojarzy się z rywalizacją, niekiedy niezdrową, wyścigiem po sławę, przepychanką łokciami. Dlatego uczę moich studentów, że nie tędy droga, że można uprawiać ten zawód, nic stosując tego typu metod. Nasza przyjaźń najlepiej o tym świadczy. Nie zazdrościmy sobie tego, co kto robi i ile osiąga. Może dlatego, że wszyscy mamy tyle pracy.

Dobrze jest sobie razem ponarzekać i poszukać problemów, niekoniecznie zdrowotnych, jak w "Klubie hipochondryków", czy poza scenę są Panowie dalecy od tych stereotypowych skłonności?

- Nie, zdecydowanie lepiej jest się przyjaźnić z ludźmi szczęśliwymi niż sfrustrowanymi. Wszyscy jesteśmy zdrowi, pełni sił, a w "Klubie hipochondryków" jedynie wygłupiamy się z tego typu słabości, zapraszając widza do zabawy.

Co najbardziej Pana motywuje, by nie spoczywać na laurach i coraz wyżej podnosić sobie poprzeczkę?

- Chyba chorobliwa ambicja, wpisana w mój charakter, którą - podobnie jak upór - zaliczam jednocześni do zalet i wad.

Przy takim natłoku zajęć pewnie niełatwo znaleźć czas na odpoczynek...

- Tak, rzeczywiście mam mnóstwo pracy i czasem mam wrażenie, że za dużo wziąłem sobie na głowę, ale jeszcze wytrzymuję.

Czy sprawiedliwie dzieli Pan czas i zaangażowanie między pełnione funkcje i wzięte na siebie zadania?

- Staram się traktować wszystkie zadania poważnie, z pełnym zaangażowaniem, i podchodzić do wykonywanej pracy z poczuciem odpowiedzialności, bo tak zostałem wychowany i tej zasady się trzymam. Niestety, o sprawiedliwości na tym świecie trzeba zapomnieć.

Przemawia przez Pana natura pesymisty?

- Nie, to po prostu trzeźwy ogląd sytuacji.

Często bywa Pan w rodzinnych stronach, by uciec od ról, pracy i wypocząć na Mazurach, czy woli Pan spędzać urlop w bardziej egzotycznym otoczeniu?

- Uwielbiam Mazury i zawsze chętnie wracam w rodzinne strony, ale ostatnio, zimą, wolałem wyjechać na chwilę do ciepłych krajów, zwłaszcza że jest we mnie wciąż niezaspokojona ciekawość podróżnika.

Co jest dziś najwyżej na liście niezrealizowanych marzeń i byłoby najlepszym życzeniem na kolejne - co najmniej - 50 lat życia?

- Nie prowadzę tego typu rankingów. Zazwyczaj w moim życiu dzieje się tak, że gdy wkrada się jałowy bieg, zaraz pojawia się coś, co zaczyna mnie interesować i pochłaniać, a w efekcie pociąga mnie na inny tor. Nie muszę ustanawiać sobie listy celów i marzeń, żeby mieć coś do roboty, bo cały czas mam zajęć aż w nadmiarze i myślę, że tak już będzie zawsze. Nie mam planu na życie. Kiedy kończyłem studia, zależało mi, żeby znaleźć się w najlepszym teatrze, by się rozwijać i zdobywać kolejne doświadczenia. Tak się stało. Wierzę, że w porządek świata wpisana jest zależność, że jak się dużo pracuje i ma się z tego satysfakcję, to w naturalny sposób przyjmuje się i pokonuje kolejne przeszkody, które są nieuniknione. To ludzie, którzy mają trudność ze znalezieniem sobie zajęć, muszą cały czas szukać celów i ustanawiać ich hierarchię. Mnie cele same znajdują, podobnie jak trudności, którym jednak konsekwentnie stawiam czoła.

Małgorzata Szerfer
VIP Polityka Biznes Fakt
14 maja 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...