Mroczny rewers

"Sieroty" - reż. Grażyna Kania - Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie

Grażyna Kania przewrotnie przeszczepia na polski grunt urban thriller - gatunek, wydawałoby się, obcy naszemu doświadczeniu. Nie mamy przecież nad Wisłą ani tak rozdętych terytorialnie i demograficznie, ani tak rozwarstwionych klasowo, etnicznie i finansowo metropolii jak Londyn, w którym dzieje się akcja dramatu Dennisa Kelly\'ego

Podział na dobre i złe dzielnice jest w Polsce nieostry, nawet postpeerelowskie blokowiska nie przypominają swoich zachodnich odpowiedników. Tam Corbusierowskie pudełka są skrzyniami do mieszkania dla wykluczonych – biedoty z Afryki, Azji i Europy Wschodniej. U nas nie doszło do takiej gettyzacji: w mrowiskowcach na stołecznym Bródnie, Gocławiu czy Wrzecionie drzwi w drzwi mieszkają profesor, lekarz, nauczyciel z bezrobotnym, pielęgniarką i sprzątaczką. Polska ciągle jest przystankiem, a nie punktem docelowym dla emigrantów szukających lepszego życia. Nie mamy więc warszawskiego Chinatown – małego Kairu czy Murzynowa – i problemów z asymilacją odmiennych kulturowo przybyszów.

Czy aby na pewno? Jeszcze niedawno vis-ą-vis Teatru Powszechnego działał gigantyczny multietniczny bazar Jarmark Europa, na którym, wbrew nazwie, handlowali przyjezdni z Czarnej Afryki, Bliskiego i Dalekiego Wschodu oraz krajów byłego ZSRR. Kilkaset metrów od gmachu Teatru im. Zygmunta Hübnera policjant zastrzelił czarnoskórego handlarza, co skończyło się zamieszkami. Dwie przecznice od niego znajdują się obdrapane, wysprejowane podwórza, na których łatwiej o narkotyki i alkohol z przemytu niż odpowiedź na pytanie: która godzina? Nie ma chyba w Polsce innego niż warszawska Praga miejsca, które w takim stopniu konweniowałoby z topografią sztuki Kelly’ego. Topografią, którą czterdziestoletni Anglik przećwiczył na własnej skórze, wychowując się w złej dzielnicy jako jedno z pięciorga dzieci konduktora autobusu i w wieku szesnastu lat rzucając szkołę, w której rówieśnicy nie pozwalali mu zapomnieć o irlandzkich korzeniach i katolickiej wierze. Nietrudno więc sobie wyobrazić, że bohaterowie Kelly’ego: Helen (Anna Moskal) i Danny (Grzegorz Falkowski), mieszkańcy niebezpiecznego londyńskiego przedmieścia, mogliby mieszkać przy Brzeskiej albo Markowskiej.

Oto oglądamy, jak małżeństwo zasiada do uroczystej kolacji, aby świętować, że po raz drugi zostaną rodzicami. Są ładni uniwersalną urodą młodych, zadowolonych z życia ludzi, trzydziestolatków z klasy średniej. Stroje, fryzury i dekoracja stołu wskazują, że cenią skromną elegancję, ot normalsi preferujący modny urban style, jak miliony ich rówieśników na całym świecie. Puenta wieczoru będzie jednak inna, bo sielankę zakłóca wtargnięcie brata Helen, Liama (Piotr Ligienza). Chłopak ma zakrwawione twarz, ręce i koszulę, wyrzuca z siebie z szybkością karabinu maszynowego serie bezładnych zdań, z których wynika, że nie pomógł rannemu. Danny chce wzywać policję, ale powstrzymuje go Helen – jej braciszek ma na koncie zatargi z wymiarem sprawiedliwości, istnieje więc groźba, że i ten incydent stróże prawa zakwalifikują na jego niekorzyść i potraktują jak recydywę.

I tu następuje przewrotka. Realistyczny porządek przedstawienia został zaburzony, spodziewamy się więc lynchowskiej groteski, kolejnego litra keczupu, trupa i policjantów w kominiarkach. Nic takiego się nie dzieje, ale potencjalna możliwość, że teatr za chwilę zafunduje nam seans czystego szaleństwa, wywołuje napięcie i trzyma w nim do końca. W ogniu pytań Liam zmienia wersję wydarzeń. Okazuje się, że kłamał – nie tylko nie pomógł pchniętemu nożem Arabowi, ale sam zadał mu cios i uwięził napadniętego w szopie. Zaatakował powodowany irracjonalnym strachem, że jeśli tego nie zrobi, to sam zostanie potraktowany w ten sposób przez przechodnia w galabii, albo dostanie pięścią w twarz, co onegdaj przydarzyło się Danny’emu. Usprawiedliwia swój czyn afektem i nieoczekiwanie zdobywa sojuszników. Wszyscy dają się porwać emocjom – im bardziej Liam odkrywa przed gospodarzami kolejne etapy swojego czynu, z tym większym zaangażowaniem ci starają się zatuszować występek. Najbardziej przerażające, że postępują amoralnie z premedytacją, z pełną świadomością, że czynią zło. Helen motywuje to próbą ocalenia rodziny, posuwa się wobec wątpiącego męża do szantażu emocjonalnego, grożąc aborcją.

I tu następuje kolejna zmiana scenariusza – Danny, który długo toczy ze sobą wewnętrzną walkę, ma obiekcje i chce zadenuncjować Liama, pęka i posuwa się do okrucieństwa: żeby zapewnić szwagrowi alibi, torturuje Araba. Praworządny Danny, przyjemniaczek, trochę intelektualista, hamletyzujący nad najbardziej prozaicznymi kwestiami życia codziennego, zachowuje się nagle jak bandzior: bez pardonu poniża drugiego, przystawia pobitemu więźniowi pistolet do głowy i grozi śmiercią. Grażyna Kania odziera bohaterów z masek i kostiumów, pokazuje, że ta pozornie normalna rodzina w gruncie rzeczy jest niepełna.

„Wszyscy jesteśmy w tym społeczeństwie sierotami. Czujemy się, jakby porzucili nas ludzie, których zadaniem jest się nami opiekować” – powiedział Dennis Kelly. Sieroctwo w warszawskim spektaklu jest czymś głębszym niż brak biologicznych rodziców, duchowych przyjaciół czy partnerów życiowych. Wszyscy zachowują się, jakby byli wychowani w próżni, w oderwaniu od dekalogu społecznych zachowań i nie wytworzyli w sobie kręgosłupa moralnego, który stanowiłby tamę dla fobii i pierwotnych, destrukcyjnych instynktów. Kania nie daje prostej odpowiedzi na pytanie o przyczyny tego sieroctwa. Jest w spektaklu polskiej reżyserki – tak jak u Kelly’ego – krytyka współczesnej polityki multikulti, która wbrew pozorom nie prowadzi do integracji, lecz daje efekt odwrotny, pogłębia różnice między emigrantami i autochtonami. Danny jest klinicznym przykładem jej reprezentanta. Zupełnie nie interesuje go okolica, w której mieszka, zagraniczni sąsiedzi, ich kultura i obyczaje, a na lokum w dzielnicy kolorowych zdecydował się tylko dlatego, że było tańsze niż gdzie indziej. Uskutecznia strategię obojętnego przechodnia, przemyka się chyłkiem po ulicach i zapewne wszystkie sprawy załatwia gdzie indziej.

Kilka warstw symbolicznych ma kolorystyka ścian w mieszkaniu Danny’ego i Helen. Wrażenie, że biel podkreśla nieskazitelną czystość uczuć kochającego się małżeństwa, pryśnie, gdy pojawi się Liam. Chłopak zostawi po sobie, na drzwiach i w umysłach bohaterów, krwawą plamę, której nie da się zmyć. Ascetyczna biel ścian jest dla bohaterów próbą odcięcia się od krzykliwego otoczenia, od wymazanych sprejem murów, których pełno w okolicy. Kilka razy gasną reflektory i na ścianach zamiast designerskiej bieli pojawia się agresywne fluorescencyjne graffiti, w sterylnie czystą przestrzeń wdziera się świat zewnętrzny, pełen konfliktów i brudu, od którego sztucznie
próbowali się odciąć.

Przez większą część przedstawienia scena, z centralnie umieszczonym stołem, zalana jest mocnym, jasnym światłem i przypomina szpitalną salę. Niczym w laboratorium Kania dokonuje bolesnej wiwisekcji, bada pod mikroskopem współczesną rodzinę, pokazując, że ta elementarna komórka społeczna może okazać się dla całego organizmu zabójcza. Reżyserka diagnozuje wirusa, który wywołuje zakażenie. To uprzedzenia, lęk przed innym człowiekiem, który przez swoją odmienność – religijną, rasową, kulturową, klasową czy finansową – pozostaje dla nas obcym. Obcym, a więc traktowanym w innych kategoriach moralnych, potencjalnym złodziejem, gwałcicielem, mordercą, terrorystą. Konieczność usunięcia zagrożeń i obrony wartości nadrzędnych – ojczyzny czy rodziny – jest doskonałym żyrantem przekroczenia granic niegodziwości.

Można widzieć w Sierotach pogłos wydarzeń w Abu Ghraib, ale można też czytać tę opowieść o atrofii więzi międzyludzkich w bardziej intymnym kontekście. Wokół nas przecież nie brakuje ludzi, którzy usprawiedliwiają agresję wobec innych ich odmiennym światopoglądem. Pozostaje pytanie, czy płacą za to cenę taką jak Danny. Grzegorz Falkowski nadał swojemu bohaterowi przejmujący rys tragiczny – scena, w której dochodzi do siebie po kolejnej porcji tortur zaserwowanych więźniowi, wbija w fotel. Z nieruchomą twarzą, patrzący przed siebie niewidzącym wzrokiem, wygląda jak strzęp człowieka. Dawno na warszawskich scenach nie było spektaklu, który w tak ascetycznej, a zarazem niebanalnej formie ukazywałby mroczny rewers ludzkiej natury.

Cezary Polak
Teatr
27 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia