My, wariaci

"Wariat i zakonnica" - reżyseria: Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STU

Po raz pierwszy "Wariata i zakonnicę" Teatr STU zagrał dwadzieścia dni po moim urodzeniu - i właśnie ze względu na tak wielki staż jest to spektakl niezwykły.

Mała sala przy alei Krasińskiego pozostaje niezmiennie wypełniona po brzegi. Ciekawe, że choć wszystko wokół się zmieniło, a epoka teatrów interwencyjnych sprawiła, że manifestacyjny charakter spektaklu Jasińskiego nabrał innego wydźwięku, wciąż jednak trwa, przyciągając nową widownię.

Od ponad dwudziestu lat zamiast Witkiewiczowskiego dwudziestoośmioletniego „pięknego, doskonale zbudowanego bruneta” na scenie miota się puszysty wariat, zadając te same pytania, bawiąc prostymi na pozór rozwiązaniami. I choć być może zakonne prawdy nie powodują gwizdów i mniej osób zwraca uwagę aluzje wymierzone w młodą w latach dwudziestych modę na Freuda, wciąż gdzieś tam zawieszone jest pytanie, kogo dziś uznajemy za wariata, co uchodzi za „normalne”, co jest prawdziwsze: emocje czy fakty?

Siostra Anna (Lidia Lubińska), której wybór zakonnego stroju był bardziej skutkiem osobistej tragedii, niż rzeczywistego powołania, ulega fascynacji pacjentem, poetą, Mieczysławem Walpurgiem. W tej dobrze nam znanej historii uwagę zwraca powracająca refleksja nad samym statusem artysty, przekleństwem sztuki: „To już jest szczęście być takim artystą jak pan” – mówi siostra, siadając ostrożnie przy łóżku. „Szczęście! – wykrzykuje pacjent. – Męczarnia. Chciałem się wypisać do dna i umrzeć. (…) Dawniej nie było «nienasycenia formą», nie było perwersji w sztuce. A życie nie było bezcelowym poruszaniem się bezdusznych automatów. (…) Jeden jest tylko pewnik, że wielkość w sztuce jedynie jest dziś w perwersji i obłędzie oczywiście mówię o formie. Ale dla tworzących, a nie dla szakali, ich forma związana jest z ich życiem. (…) Mam dla pani tyle litości, ile pani dla mnie”. Rozbrzmiewa tango Pawluśkiewicza, a narastające uczucie ignoruje klamki, kaftan bezpieczeństwa, zimne światła i żeliwne łóżko. Nie wiadomo, co powinno bardziej śmieszyć: naiwnie przepisana z Freudowskich dokumentów psychoanaliza, czy dewocja. O ile nad tą pierwszą wszyscy kiwamy już z politowaniem głową, a okrzyk doktora Gruena (świetny Andrzej Róg) „Ja mu pokażę! On ukrył przede mną nieznany kompleks. A udawał, że ma kompleks siostry” zgodnie kwitowany jest śmiechem, o tyle dewocja kwitnie nam w najlepsze, a i powody przywdziewania zakonnych sukni bywają podobne. Efektem perwersyjnej (a przynajmniej – niegdyś gorszącej) relacji psychicznie chorego i siostry zakonnej jest samobójstwo poety. Na marginesie warto dodać, że sama lampa, na której zawisa sznur, pełni istotną rolę w zgrabnym i efektownym finale. Witkiewicz każe poecie (który biel kaftana zastąpił odświętnym garniturem) wrócić na scenę i zabrać zrozpaczoną siostrę (wciąż w czarnych koronkach) „na miasto”. Spod białego prześcieradła wynurza się zaś nie twarz Walpurga, lecz profesora Walldorffa (Włodzimierz Jasiński), który przecież nie umarł. Tango rozbrzmiewa raz jeszcze, absurd i groteska malują uśmiechy na twarzach widzów, ociągających się przy wychodzeniu z tej klaustrofobicznej przestrzeni.

W końcu, jak kilka lat temu pisała Karolina Dłużniak, „oto fenomen teatru – sztuki żywej. Rzeki Heraklita – wciąż tej samej, a jednak za każdym razem innej”.

Joanna Barska
Dziennik Teatralny Kraków
4 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia