Myślątka zamiast myśli

rozmowa z Dorotą Segdą

Wierzę, że budowanie postaci z połączenia intelektu i emocji pozwala uzyskać powtarzalny, nieprzypadkowy efekt. Dochodzi się do niego różnymi ścieżkami, także improwizacją. Jeśli czegoś mi dziś w teatrze brakuje, to skończoności. Teraz popularną formą są warsztaty, reżyserzy proponują jakieś rozgrzebane procesy, w których dostrzegam myślątka zamiast myśli

Coś pani wyznam. Kiedy miałam 14 lat, tak mnie zachwyciła pani „Faustyna”, że marzyłam o byciu zakonnicą. Czy jako widz przeżywała pani podobne wstrząsy?

Zostałam aktorką dzięki głębokiej fascynacji Nel z „W pustyni i w puszczy”. Przez kilka lat nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie ja zagrałam tę rolę. Mówię pani, byłabym świetna! A poważniej – aktorstwo z moich marzeń nie wiązało się z chęcią sławy, tylko pracą na scenie. Mówimy o czasach, kiedy w repertuarze były „Dziady” Swinarskiego. Jako nastolatka zakochałam się w teatrze.

W kimś szczególnym?

Byłam głęboko zauroczona Jerzym Trelą. Miałam notes, w którym imię „Jurek” wypisałam samymi sercami.

Wyznała mu pani tę miłość?

Od tego czasu zagrałam z nim wszystko, co możliwe. W „Sędziach” Wyspiańskiego byłam nawet jego synem. Ale zanim spełniło się pragnienie obcowania z kimś tak niezwykłym, siadałam blisko podestu, na którym on stał, mówiąc Wielką Improwizację. Doznawałam uniesień, które ostatnio zdarzają mi się w teatrze coraz rzadziej.

Bo jest pani dorosłą kobietą czy dlatego, że spektakle nie dają powodów?

Mam nadzieję, że nie straciłam nic ze swojej wrażliwości. Po prostu teatr się zmienił. Nastawił się na efektowność lub nawet efekciarstwo, skierował na zewnątrz. Często jest tylko plakatem – głosi puste tezy, niby nowe, a mnie się zdaje, że wciąż oglądam to samo. Jako widzowi i aktorce brakuje mi teatru, w którym mogę przeżyć prawdziwe katharsis. Gdzie mogę się wzruszyć, coś mną wstrząśnie, wyjdę zapłakana. Ostatni raz płakałam na szekspirowskiej „Burzy” w reżyserii Warlikowskiego. To było piękne, czyste, skończone przedstawienie ze wspaniałymi rolami, oparte na świetnej literaturze. Ostatnio teatr bierze na warsztat teksty, które są nieciekawe, doraźne, załatwiają jakieś chwilowe problemiki społeczne. A nieprzypadkowo Arystoteles wiązał katharsis z mową wiązaną, czyli poezją. Dla aktorki to cudowny stan.

Spróbuje go pani opisać?

Zdarzały mi się role, przy których doświadczałam oczyszczenia co wieczór, choć grałam je 150 razy. Tak było z Małgorzatą w „Fauście”, Joasem w „Sędziach”, a ostatnio z królową Gertrudą w „Hamlecie” i Julią w „Król umiera”. Profesor Władysław Stróżewski, filozof, pięknie mi kiedyś wytłumaczył, czym jest katharsis u widza: człowiek przez chwilę tak głęboko przeżywa emocje postaci, że się z nią utożsamia. Znajduje się w świecie wielkich problemów. Potem, zwykle podczas oklasków, staje się o nie lżejszy. Uzyskuje stan czystości, w którym łatwiej doświadczać dobrych emocji. U aktora to doświadczenie jest wzmocnione. Jako Małgorzata zabijałam dziecko, wyłam z rozpaczy i płakałam prawdziwymi łzami. Ale brawa odłączały mnie od postaci. Po tym, gdy wydałam z siebie wysokie C, czułam niesamowitą lekkość.

Przy pierwszym wyjściu do oklasków jest pani jeszcze w roli czy już sobą?

To zależy, czy umarłam w ostatniej chwili, czy zabili mnie pół godziny wcześniej! Brawa są wspaniałym oddaniem energii przez widzów, ale po nieudanym spektaklu – męczarnią. Jako wychowanka Jerzego Jarockiego wierzę, że budowanie postaci z połączenia intelektu i emocji pozwala uzyskać powtarzalny, nieprzypadkowy efekt. Dochodzi się do niego różnymi ścieżkami, także improwizacją. Jeśli czegoś mi dziś w teatrze brakuje, to skończoności. Teraz popularną formą są warsztaty, reżyserzy proponują jakieś rozgrzebane procesy, w których dostrzegam myślątka zamiast myśli. Biedny, skołowany widz często dostaje partacką, nieskończoną robotę i zarzuca sobie, że jest idiotą, bo nic z niej nie rozumie.

Mówi pani z goryczą, ale bez cynizmu. Mam wrażenie, że gdybyśmy rozmawiały nie w Krakowie, a w Warszawie, o taką szczerość byłoby trudniej. W stolicy nowość stawia się na piedestale.

W Krakowie też, to cecha współczesności. Moi przyjaciele graficy wyśmiewają się z pojęcia „instalacja”. Ja żartuję, że nomenklatura hydrauliczna zastąpiła artystyczną, bo w sztukach plastycznych mamy instalacje, a w teatrze – warsztaty. Trzeba wiedzieć, czego się chce, żeby się w tym nie pogubić. Lubię improwizacje, ale starannie konstruuję swoje role i zapewniam, że nie przeszkadza to nawet najbardziej poszukującym reżyserom. Denerwuje mnie też obowiązująca w teatrze teza, że nikt nikogo nie kocha, piękno nie istnieje, a świat ludzi młodych musi być pustką. Oni potrzebują miłości tak samo jak 20 i 200 lat temu. Może tylko są bardziej zagubieni, bo się im wmawia, że niczego nie chcą.

W świecie nowych mediów teatr wydaje się uparcie staromodny. W przeciwieństwie do piosenek, filmów, teledysków i zdjęć, nie można go zmieścić w iPodzie i nosić w kieszeni. A mimo to bilety na spektakle się sprzedają.

Opowiem anegdotę. Andrzej Wajda jako student Filmówki był przekonany – podobnie jak wszyscy jego koledzy – że kiedy skończą studia, teatru w ogóle nie będzie, bo się w filmowych czasach nie utrzyma. Od tamtej pory Wajda wyreżyserował 100 premier. Młodzi zawsze szukają czegoś innego. Skoro słyszą, że mają być nowocześni, idą pod prąd. Szukają w teatrze odwiecznego czaru. Teraz modne jest włączanie do spektakli ekranów, mikroportów, ale to chyba minie, bo teatr potrzebuje tylko aktora, widza i wzruszenia, które rodzi się między nimi. Nie potrzebuję kina w teatrze, tak jak nie potrzebuję, żeby Teatr Telewizji udawał film. To jest właśnie pomieszanie hydrauliki ze sztuką.

Spektakl jako jedyna forma twórczości zachował funkcję czasu. Wydarza się i przechodzi do historii. Natomiast cyfrowe pliki z książkami, piosenkami i filmami – sprzed 30 lat czy sprzed miesiąca – są tu i teraz, nie odchodzą. Już tylko teatr przypomina o przemijaniu.

Jako aktorka mogę się z tym jedynie pogodzić. Myślę, że wieloma przedstawieniami zapisałam się w pamięci widzów. Ulotność zmusza do wysiłku i poszukiwania. Młode dziewczyny, które dziś oglądają mnie w teatrze jako Gertrudę, nie znały mnie w roli Małgorzaty. Dla nich w spektaklu „zaczynam się od zera”.

Jednym słowem: nie jest pani wirtualna.

O, ja jestem zupełnie analogowa!

Kultura analogowa kojarzy się z niedoborem i staniem w kolejce. Widzowie wyczekują spektakli, aktorzy – ról. Trzeba mieć w tym zawodzie cierpliwość?

Tak się szczęśliwie układa, że czekam na istotne role, a nie pracę w ogóle. Nie jestem w złej sytuacji, mam koleżanki i aktorów, którzy – szczególnie w moim wieku – czekają, by zagrać cokolwiek. Przez pierwsze lata po szkole grałam bardzo dużo w Starym Teatrze i Teatrze Telewizji, gdzie dostałam kilkadziesiąt pięknych ról. Za nic nie oddałabym tego doświadczenia. Nie jestem pracoholiczką, umiem odmawiać. Milczący telefon nie spędza mi snu z powiek. Gdy telewizja się o mnie nie upomina, pracuję w teatrze, uczę w szkole teatralnej.

Aktorstwo teatralne przypomina codzienne ćwiczenia z przemijania. Można powiedzieć, że stworzyła pani wiele wspaniałych ról albo że je pani pożegnała.

Teraz czuję to wyraźnie, bo dzięki roli królowej Gertrudy zagrałam wreszcie matkę, heroinę. Bardzo długo wcielałam się w tak zwane amantki. 14-letnią Małgorzatę z „Fausta” grałam po trzydziestce, wtedy zresztą to się umie najlepiej. Po długiej serii młodzieńczych ról zaczęłam grywać wariatki – szalone, dziwaczne osoby. A Gertruda jest pierwszą kobietą z innego świata. To ważny dla mnie moment i, mam nadzieję, nowe otwarcie, bo ról dla kobiet dojrzałych jest dużo, choćby w dramatach szekspirowskich. Może zagram kiedyś jakąś fajną babcię?

Aktorki filmowe narzekają, że z wiekiem jest im trudniej.

Mnie teatr też nie rozpieszcza. Generalnie lepiej być aktorką młodą niż czterdziestoletnią.

Gdy kończyła pani szkołę aktorską, PRL chylił się ku upadkowi. Jak zapamiętała pani tamten czas?

Nie byłam zaangażowana politycznie, choć mam za sobą harcerstwo, Szare Szeregi, nocne opowieści o Armii Krajowej i noszenie oporników. Komunę wspominam jako szkołę przetrwania, nie doświadczyła mnie boleśnie, nikt z moich bliskich nie siedział w więzieniu, po prostu było ciężko. Lata 80. spędziłam z głową w teatrze, a po 1989 roku dużo podróżowaliśmy ze spektaklami.

Czyli w pani przypadku sen o wolności zmaterializował się szybko i dosłownie.

W Jerozolimie byłam dwukrotnie, zanim jeszcze otwarto w Polsce ambasadę Izraela. Przez prawie dwa miesiące graliśmy w Japonii. A pamiętam czas, gdy nie miałam paszportu. Na pierwszym roku studiów skoczyłam przez płot ambasady austriackiej, bo chciałam dostać wizę i wyjechać do pracy na wakacje. Zatrudniłam się w hotelu i zobaczyłam te wszystkie zachodnie cuda...

Co się przez 20 lat stało z nadziejami wobec polskiej demokracji, wolności i solidarności?

Cudownie, że bez rozlewu krwi zmienił się ustrój, który miał być wieczny. Ludzie wspominający komunę z tęsknotą, bluźnią. Tamto zniewolenie było straszne. Dziś wszystko, co dzieje się na co dzień, zależy od nas. Młode demokracje mają to do siebie, że zdarzają się w nich rzeczy, których się brzydzimy. Trzeba pokoleń, byśmy nauczyli się radzić sobie z tym systemem, podobno także niedoskonałym. W młodym pokoleniu problemem jest, że wykształceni ludzie nie wiedzą, co chcą robić w życiu. Marzy mi się generacja Polaków, której celem będzie fantastycznie uprawiać politykę, a nie tylko robić karierę.

Ale do tego trzeba dobrych wzorów. Mówi pani o problemie młodego pokolenia, ale ja wolałabym zapytać o starszą generację: gdzie się podziały elity?

Nie wiem, co to słowo teraz znaczy. W Polsce panuje przyzwolenie na szarganie świętości i godności ludzi, także zmarłych. Nie popieram budowania mitów. Nikt lepiej niż Gombrowicz nie pokazał, jak bardzo kochamy puste gesty, ale uważam, że potrzebujemy autorytetów jako punktów odniesienia. I nie podoba mi się, że osoby, które niczego sobą nie reprezentują, mogą bezkarnie obrażać śp. Bronisława Geremka czy Jacka Kuronia.

Jest pani nami rozczarowana?

Nie mogę tego powiedzieć, bo jutro nie będzie mi się chciało otwierać oczu. Szukam nisz, w których realizuję swoje potrzeby piękna i empatii. Ciągle się zastanawiam, czy jest sens uczyć studentów Norwida. Bo serce mi się rwie, kiedy widzę, że zdolnym ludziom kilka lat po dyplomie udaje się zagrać najwyżej w nijakim serialu albo reklamówce. Ale uczę ich Norwida, bo jestem pewna, że warto. Starajmy się dobrze robić swoje i dostrzegać innych.

Paulina Wilk
Rzeczpospolita
29 października 2010
Portrety
Dorota Segda

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...