Na Marsie też sobie poradzę

rozmowa z Krystyną Mazurówną

Kiedy po ukończeniu szkoły baletowej - miałam wtedy 18 lat - w ramach wyróżnienia zatrudniono mnie w Operze Warszawskiej, po dwóch latach złożyłam wymówienie. "Zobaczysz, będziesz żałować", ostrzegały koleżanki. Nigdy tak się nie stało. Znalazłam własną drogę. Było nawet lepiej, niż przypuszczałam - mówi tancerka i choreografka Krystyna Mazurówna

Znają panią nawet ci, którzy o tym nie wiedzą, bo 50 lat temu oglądali np. "Małżeństwo z rozsądku", a teraz "You can dance" z pani choreografią. To się nazywa popularność...

Niektórzy mnie jeszcze pamiętają, a niektórzy już kojarzą. Ale też miło.

W PRL-u oklaskiwali panią marynarze na pokładzie kołyszącego się statku, górnicy, kolejarze...

Z okazji Dnia Morza tańczyłam na Darze Pomorza podczas szalejącej burzy, z okazji Barbórki - w kopalni węgla, w Dzień Kolejarza - na torach...

... o długości 4 km. Gdzieś czytałam...

Najgorsze, że te kilometry trzeba było powtarzać. Więc w sumie było ich 16, przed jadącą lokomotywą, na której siedział operator.

Nie do końca rozumiem, dlaczego nasze władze sprezentowały pani bilet w jedną stronę, do Paryża...

Bały się, że wrócę.

I co by się stało?

Byłam inna niż wszyscy. Zaczęłam tańczyć inaczej, co widzom się podobało, ale władze zadawały sobie pytanie - dlaczego sama, dlaczego inaczej, co za choreografia i jeszcze ta kapitalistyczna muzyka, jak nazywano muzykę jazzową. Zarzucano mi, że moje układy są przeintelektualizowane i przeerotyzowane. A ponieważ w szale uwielbienia tańca współczesnego pociągnęłam za sobą kilku najlepszych młodych tancerzy opery, po wstępnych szykanach wydano nam zakaz wyjazdu za granicę przez kilka lat. W końcu trzech moich najlepszych tancerzy powołano do wojska, obiecując, że jeśli wyjadę, zostaną zwolnieni. I tak się stało. Następnego dnia po tym, jak przekroczyłam granicę, opuścili koszary.

Jest rok 68, pani na paryskiej ulicy z małym dzieckiem, bez pracy, bez mieszkania...

... bez znajomości języka ani kogokolwiek. Przeszłam szkołę życia, ale nie żałuję, bo nabrałam pewności siebie i teraz wiem, że w każdej sytuacji dam sobie radę. Żartuję, że gdyby mnie spuścić do Korei, do Chin czy na Marsa, też bym sobie poradziła.

Podobno żeby spłacić kredyt, pracowała pani w 17 zawodach?


Kelnerki-tancerki, kasjerki, szatniarki, modelki, majstra na budowie...

Najbardziej zdziwił mnie ten majster.

Mnie też. Budowano szkołę baletową, szukano kogoś takiego, więc bez wahania się zgłosiłam. Ale kiedy po 13 latach rozstawałam się z moim francuskim mężem - zaznaczam, to był świetny mąż i przykładny ojciec - zostawiłam mu luksusowe mieszkanie w Paryżu, dwa wielkie samochody, dom na wsi.

Może nie był taki dobry, skoro się zgodził?

On po prostu akceptował wszystkie moje pomysły, włącznie ze ślubem, z dziećmi, zakupem mieszkania, psa i kota. I do dzisiaj akceptuje.

Wiele lat była pani solistką w Casino de Paris.

Spektakl zaczynał się o 21, więc mogłam sobie pozwolić na drugie dziecko, trzecie dziecko... Kładłam maluchy spać i biegłam na spektakl.

Wesoło nie było...

Dlaczego? Dzieci to to, co mi się najbardziej udało.

Czarodziejka z pani...

Raczej czarownica...

Jak pani woli. Jak to się robi, żeby zawsze w życiu wygrywać?

Trzeba się mocować. Myślę, że ludzi najbardziej hamuje strach przed zmianą, przed podjęciem ważniejszych decyzji. Boimy się przeprowadzki do innego miasta, zmiany pracy, boimy się rozwodu. Trzeba się tego wyzbyć. Miałam dość nieszczęśliwe dzieciństwo, a ten okres uchodzi przecież za najlepszą część życia Rodzice się rozeszli i o mnie zapomnieli, praktycznie zostałam sama. To niesłychanie mnie wzmocniło.

Ojciec, ze słynnej lwowskiej szkoły matematyków, wyobrażał sobie, że córka pójdzie w jego ślady.

Ale akceptował moje pomysły. Zatroskany mówił: "Krysiu, zamierzasz zarabiać nogami? Może kiedyś zaczniesz zarabiać głową". Uważał też, że sama powinnam sobie wybrać partnera.

Niemniej wymusił małżeństwo z Tadeuszem Plucińskim?

Niestety. Był tradycjonalistą.

Nie wspomniała pani o mamie.

Była chemiczką bez dyplomu, po wielu latach małżeństwa wyrzucała ojcu, że przez niego przerwała studia miesiąc przed obroną. Po wielu latach zdecydowała się zdawać egzaminy, po trzech podejściach, rok przed emeryturą została magistrem chemii. To dowód na to, że nigdy nie jest za późno.

Pozostawała pani we wszystkich możliwych damsko-męskich konfiguracjach z Krzysztofem Teodorem Toeplitzem, Tadeuszem Plucińskim, Wacławem Kisielewskim, Jeanem-Pierre\'em Bluteau. Jedni okazali się egoistami, inni - nadmiernymi altruistami, więc zdecydowała się pani zostać sama. A może po prostu nie trzeba było przypalać jajecznicy?

Nie gotowałam i nawet tego nic próbuję, pewno dlatego, że mama całe dni spędzała z wałkiem, przy lepieniu pierogów i robieniu klusek. Ale wodę na herbatę potrafię zagotować.

Zapomniała pani o gulaszu.

Rzeczywiście. Koleżanka nauczyła mnie przez telefon gotowania gulaszu, potem miała okazję go skosztować i tak jej smakował, że mnie poprosiła o przepis.

Myślałam o gulaszu, wymienionym w pewnej ankiecie.

Starając się o zatrudnienie w Casino de Paris, w odpowiedzi na pytanie "Jaka jest twoja specjalność" napisałam "gulasz" i tak rozbawiłam komisję, że mnie zapamiętali. "Chodź no, ta od gulaszu" - przywoływali. "Kankana też umiesz tańczyć?" - "Oczywiście". "A taniec klasyczny?" - "Mogę nawet pokazać". "A tańce charakterystyczne?" - "Z całą przyjemnością". "A jazz?" -"Proszę bardzo". Po czterech czy pięciu dniach castingu zaangażowano mnie jako solistkę.

Prowokacyjnie stwierdziła pani, że wszystkie małżeństwa, wszystkie związki były udane, mimo że skończyły się rozstaniem.

Kto powiedział, że związek jest na całe życie? Nie można jeść gulaszu od rana do nocy, bo się przeje. Podobnie z mężem. Brałam faceta, myłam, strzygłam, malowałam mu włosy i ubierałam, a jak był już gotowy, rzucałam i zabierałam się za następnego.

Spotykała się pani z takimi sławami jak Arystoteles Onassis, Jean-Paul Belmondo, Omar Shariff, Josephine Baker...

Z Baker łączyło nas kilka miesięcy prób i 13 spektakli. Były to doświadczenia, których nigdy nie zapomnę, fascynujące i wzbogacające. Po występie w rezydencji multimilioner Onassis zauważył, że pewno jesteśmy bardzo zmęczone, i spytał, czybyśmy się czegoś nie napiły. "O tak", podchwyciłam skwapliwie, w odpowiedzi na co przywołał kelnera i poprosił o karafkę... wody z kranu. Kiedy tańczyłam w jego prywatnym klubie w Atenach, przyjechała ekipa francuska kręcić film. Aktorzy, dowiedziawszy się, że na miejscu są francuskie tancerki (jakie z nas były Francuzki: ja, koleżanka Czeszka, jedna dziewczyna z Afryki Południowej i dwie Angielki), próbowali nas poderwać. Belmondo proponował mi kolację i dyskotekę, a że właśnie zakochałam się w moim późniejszym francuskim mężu, bezczelnie się wykpiłam: "Odczep się!" Później miałam okazję występować u Leloucha. Nie powiem, podejmował nas mile, nawet zaprosił na kolację do swojego domu. Stosując polskie kryteria, wyobrażałam sobie jednak, że zobaczę coś w rodzaju Sali Kongresowej z kolumnami, marmurami, złoceniami, a tymczasem zawiózł nas do jakiejś wiejskiej rudery. Wprawdzie połamany płot otwierał się na fotokomórkę, ale na dębowych stołach w ogrodzie leżały leżały tylko szynki i chleb razowy.

Podobno nie lubi pani słowa "żałuję".

Nie. Można żałować, że się czegoś nie zrobiło, ale nie ma takich rzeczy, których bym nie zrealizowała. Kiedy po ukończeniu szkoły baletowej - miałam wtedy 18 lat - w ramach wyróżnienia zatrudniono mnie w Operze Warszawskiej, po dwóch latach złożyłam wymówienie. "Zobaczysz, będziesz żałować", ostrzegały koleżanki. Nigdy tak się nie stało. Znalazłam własną drogę. Było nawet lepiej, niż przypuszczałam.

Gościom krakowskiego spotkania powiedziała pani: "Jestem kiczowata, w złym stylu, mam kiepski gust". Naprawdę tak pani myśli?

Z małą poprawką - mam bardzo zły gust, ale taki chcę mieć. W dobrym guście byłaby elegancka torebka z krokodylej skóry. A ja mam bardzo tanią z czarnego plastiku, w kształcie samochodu z powyrywanymi kołami. To typowy objaw złego gustu, ale ja go kocham. Zamiast stylowych albo superdesignowskich - mam meble z plastiku, kanapę w kształcie ust, stolik kupiony na targu. Wszystko jest czerwone, zielone i żółte - innych kolorów nie uznaję. Jestem bardzo zadowolona i akceptuję to swoje przywiązanie do kiczu. Ja jestem ja i nie udaję dystyngowanej damy. Lubię krzykliwie się ubierać, przesadnie malować i farbować włosy na różne kolory. Kiedyś bałam się, że zostanę biedną staruszką i dlatego w Paryżu wynajmuję 16 mieszkań. Ostatnio kupiłam prawie stumetrowy lokal, który był halą bez światła, wilgotną i ciemną, którą zmieniłam na cudowny loft. Wybiłam cztery okna, dobudowałam taras, urządziłam ogródek. I postarałam się o kiczowate kolorowe światełka, które zapala się na "klask", łóżko z baldachimem i wannę na środku salonu. Wszystkim się to szalenie podoba.

Powiedziała pani o sobie także: "wariatka, dziwaczka, zabawowa".


Wszystko się zgadza. Z tym, że "zabawowa" nie znaczy, że upijam się co wieczór. Uważam, że życie jest zabawą. Budzę się rano i myślę: "Co dzisiaj mnie czeka? Wiem - pójdę na targ kupić kwiaty, najpiękniejsze i najdroższe. Zrobię przyjęcie pierogowe. Kogo by tu zaprosić?". Przywiązuję wagę do radosnej strony życia, chociaż dzielnie spełniam też obowiązki matki, a nawet byłej żony. Doceniam życie i może dlatego że mam tyle lat, ile mam, pamiętam, że każde zdarzenie jest podarowane, a propozycja, którą mi ktoś składa lub którą sama prowokuję, jest dla mnie źródłem niesłychanej radości. Jak i to, że trójka moich dzieci mieszka w Paryżu, tuż obok. Ernestyna jest pianistką, Kasper, z wykształcenia filozof - kompozytorem muzyki elektronicznej, Baltazar specjalizuje się w muzyce rozrywkowej. Jeden z jego synków dostał na drugie Melchior, by w pełni wyraziła się moja miłość do Trzech Króli.

Dzieci nie mówią: "Mamo, może już czas, byś zaczęła czesać się i ubierać bardziej zachowawczo"?

Tak, jak mama powinna? Skądże! Znają mnie od urodzenia i wiedzą, czego mogą się spodziewać. Kiedyś myślałam o przeprowadzce do Nowego Jorku, który uwielbiam, zwołałam naradę rodzinną. Najstarszy syn powiedział: "No tak, matka. Pierwszych 30 lat spędziłaś w Polsce, drugie we Francji, zrozumiałe, że ostatnie 30 lat spędzisz w Ameryce". A młodszy: "Jakie ostatnie? Ona jeszcze na 30 lat poleci na Księżyc".

Gwiazdy zwykle ukrywają swój wiek. Pani tego nie robi.

Czasem sobie trochę dodaję. Ale nie za wiele. Mam 72, więc mówię, że do osiemdziesiątki niedaleko. Co tam wiek! Trzeba tylko walczyć, żeby nie zgorzknieć, nie narzekać, nie odpuszczać sobie, leżąc na kanapie przed telewizorem, a także nie podjadać kremów i czekoladek. Przejechać się na rowerze, popływać albo wymyślić nowe zadanie do spełnienia.

Co pani wymyśliła dla siebie?

Niczego nie muszę wymyślać. Ostatnio zgłosiła się do mnie pewna pani z propozycją uczestniczenia w charakterze tancerki w międzynarodowym projekcie "Old Music New Dance". Dzieci powiedziały, że jestem "old dance", a ja, że jak płacą, to mogę być także "new". Ta pani z telefonu stwierdziła jeszcze, że jestem w znakomitej formie, dobrze to wie, bo w kawiarni widziała mnie w towarzystwie bardzo przystojnego pana No cóż, w towarzystwie przystojnego pana zawsze jestem w dobrej formie.

Danuta Nowicka
Nowa Trybuna Opolska
10 października 2011
Portrety
Ryszard Bugajski

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...