Na widowni jest tylko siedem osób każdego dnia
rozmowa z Janem ZmitemRozmowa z Janem Zmitem, reżyserem spektaklu Krainer wg Thomasa Bernharda.
Skąd wziął się pomysł na zrealizowanie właśnie fragmentu powieści Zaburzenie?
To nawet nie jest fragment. Na dobrą sprawę w dziewięćdziesięciu pięciu procentach jest to mój tekst. Z Zaburzenia wziąłem postać Krainera, genialnego wiolonczelisty, który nagle traci słuch, wszelkie umiejętności muzyczne i popada w ciężką schizofrenię. Projekt powstał z potrzeby dotknięcia tego problemu i zbadania potencjału takiego zdarzenia teatralnego.
Nie można zaprzeczyć, że w ostatnim czasie Bernhard stał się dość popularny w Polsce.
Pierwszego Bernharda, Kalkwerk, zrobił już Lupa w dziewięćdziesiątym drugim… Ale tak, to prawda, poza Lupą dopiero ostatnio była pewna próba w Teatrze Powszechnym, zdaje się, Komediant… Z Bernhardem jest trochę tak: albo się go rozumie, całkowicie, od początku do końca wchodzi w ten język, w ten problem, albo nie. To jest ciężki materiał, drapieżny, bezkompromisowy, nie da się tego ugrzecznić.
Więc Twoja „metoda na Bernharda” to właśnie bezkompromisowość?
Jakiekolwiek działanie performatywne powinno opierać się na bezkompromisowności, bezpośredniości. W zasadzie wszystko, co spotyka się w połowie drogi, jest do niczego – to znaczy, że nie ma w tym próby transgresji. Grzeczne i przyjemne? Nie. Moim zdaniem działania teatralne muszą polegać na tym, że wchodzi się w nowy język, próbuje się przekraczać granice.
Jakie trudności napotkałeś w wyborze materiału do spektaklu? Inne postaci z Zaburzenia równie dobrze mogłyby stać się kanwą projektu teatralnego…
Jasne. Książę Saurau i jego monolog w drugiej części… Krytyka była bardzo podzielona, jedni uważali, że jest wybitny, nowość w literaturze niemieckojęzycznej, inni znowu, że bełkot i ocean banałów. Ja uważam, że jest to geniusz dotykania najbardziej delikatnych tematów dotyczących człowieka – tego nie da się uzyskać linearnością. Monolog jest szarpany, pocięty na strzępy – dlatego właśnie jesteśmy w stanie „wejść” w głowę mówiącego. Księcia niestety nie mógłbym zagrać ze względów wiekowych. Co do Krainera, już samo jego nazwisko utkwiło mi w głowie. Projekt zaczął niejako żyć własnym życiem – w trzy tygodnie napisałem pierwszą wersję tekstu. Krainer jest postacią fascynującą, ma w sobie potencjał wynikający z konfliktu między genialnością a trywialnością, potencjał upadku geniusza.
W jaki sposób zamierzasz przenieść to napięcie na scenę? Forma twojego projektu jest w Polsce do tej pory niespotykana.
Tak… „Upadek geniusza”, dobrze to brzmi, prawda? Krainer to rzecz o upadku, ale nie tylko. To tylko jeden z komponentów. Jeśli chodzi o formę, chcę robić tylko takie rzeczy, jakie sam chciałbym oglądać. W Polsce monodram kojarzy się najwyżej z jakimiś smutami – przychodzi się na występ aktora. Od tego nie można całkowicie uciec, ten występ zawsze „wisi” nad wszystkim, w każdym kontekście, w każdej przestrzeni. W teatrze, na ulicy, w kawiarni… Zawsze odbieramy to jako występ, zawsze oceniamy. Ważniejsza jest jednak próba spotkania. Forma na pewno jest inna – choćby to, że na widowni jest tylko siedem osób każdego dnia. Chodzi mi o to, żeby widz czuł się komfortowo… i niekomfortowo zarazem. Nie przez skierowaną wobec niego agresję. Niekomfortowo wobec tematu, wobec tego, co się dzieje. Chcę zmusić go do wykonania pewnej pracy myślowej. Odzwyczaić od utartego schematu: wchodzi się, zajmuje swoje miejsce wraz z setką innych widzów, aktorzy grają, widzowie się wzruszają albo i nie, albo wychodzą w trakcie, może biją brawo, wychodzą…
I przedstawienie się skończyło.
Tak. A ja chcę robić coś, co nie ma takiej przewidywalnej, linearnej struktury. Coś, co jest poszarpane od środka. Dopiero wtedy można w coś wejść, coś poznać. Nie chcę traktować widza jak debila, którego trzeba prowadzić za rączkę. To brak szacunku, protekcjonalność. Czy ja mam przekonywać widza dziesięć razy, że dobrze zrobił, że przyszedł? Nie będzie fajerwerków – w sensie dosłownym. Nie ma tu cyrku. Widz przychodzi ze swoją wrażliwością. Jeśli nie – najwyżej się rozczaruje. Zdarza się. Nie da się dotrzeć do wszystkich. Dla ludu (to nie jest kwestia wykształcenia, mówiąc „lud” mam na myśli ludzi, których percepcja w ogóle nie błądzi w rejony, nazwijmy to, egzystencjalne) może być najwyżej pogodynka, nie aktor, nie sztuka. Co tu tłumaczyć? Co tu pokazywać? Trzeba być w tym. Trzeba widza traktować uczciwie i szczerze. I tyle.