Nad Rampą tęcza

"Rent" - reż. Jakub Szydłowski - Teatr Rampa w Warszawie

Od czasu prapremiery musicalu „Rent" minęło osiemnaście lat. Czy dzisiaj głębokie treści zawarte w dziele Jonathana Larsona, autora muzyki i libretta, dotykające niełatwych problemów i dylematów współczesnych artystów, mogą mieć jeszcze taką siłę rażenia jak w roku 1996?

Spektakl przygotowany przez Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Rampa pokazuje aż nazbyt wyraźnie, że nie jest to zadanie łatwe. I choć zrealizowano widowisko w pełni profesjonalne, szczególnie jeśli chodzi o umiejętności wokalne całego zespołu (warto może jeszcze popracować nad intonacją, choć kto wie, czy to nie wina akustycznego prowadzenia spektaklu - podczas premierowego wieczoru wyciąganie na wierzch muzyki, a nie wokalu, skutkowało tym, że były spore kłopoty ze zrozumieniem tekstu), to drapieżność utworu rozpływała się w melodramatycznych opowieściach, bardziej ckliwych i patetycznych, niż chwytających za gardło czy serce. A przecież chyba nie tylko o czystą i atrakcyjną rozrywkę chodziło autorowi. Podejrzewam, że reżyserowi też nie. W tym tkwi właśnie problem inscenizowania tego musicalu dzisiaj, bo trzeba znaleźć perspektywę dla tego wszystkiego, co już w samej treści – no cóż, nie bójmy się tego nazwać wprost – mocno zalatuje naftaliną. Z drugiej strony oglądając najnowszą realizację w Rampie jakoś trudno mi uwierzyć, że „Rent" wciąż zaliczany jest do najbardziej relewantnych dzieł w historii musicalu. W moim odczuciu daleko mu jednak do „Hair" czy „Jesus Christe Superstar".

Larson, zainspirowany operą Pucciniego, przenosi opowieść z życia paryskiej bohemy XIX wieku do współczesnego Nowego Jorku. I mocno tę historię ludzkich namiętności w tym anturażu osadza. Do tego każda miłość, niezależnie od płci, pokazana jest w wymiarze niemal tragicznym – tyle że już nie gruźlica jest największym niebezpieczeństwem artystów a AIDS. Być może dlatego, że temat wirusa HIV został już przez nas na swój sposób oswojony, przestały być też tematem tabu wszelkie inności, a wątki homoseksualne i erotyczne są w teatrze obecne niemal w każdym przedstawieniu, drastyczność obyczajowości opisanej przez Larsona wydaje się już być mocno zwietrzała i na pewno nie działa z taką siłą i mocą jak kiedyś, a na pewno nie jest w stanie nikogo zszokować. Oczywiście, „Rent" to nie tylko bezdomność, miłość lesbijska, homoseksualizm, transwestytyzm, uzależnienie od narkotyków, ale również problematyka szeroko pojmowanej wolności - także w kontekście walki z wdzierającą się w każdą przestrzeń naszego życia kulturą masową - i być może tu jest klucz do dzisiejszej interpretacji tego musicalu. Do wyartykułowania tego, co tak naprawdę boli ambitnych, poszukujących niezależności twórców, którzy chcą podążać swoją własną drogą, wbrew obowiązującym modom czy trendom, którzy wcale nie marzą o sławie i nie pragną zostać celebrytami, a raczej walczą z komercją, głupotą, bezmyślną telewizją i z tym wszystkim, co zabija naszą wrażliwość, wyobraźnię i empatię. Czy wolność artysty na wolnym rynku sztuki, w dobie wszechpostępującego konsumpcjonizmu jest w ogóle możliwa? Czy królujący marketing i postępująca infantylizacja zabijają w nas wszelkie wartości i to, co najbardziej nasze, własne i godne codziennego pielęgnowania? Niestety, te wątki nie zostały w warszawskim spektaklu podjęte tak, jak by można było tego oczekiwać. Być może jest w tym też wina pewnej nijakości aktorskiej, która pojawia się w niektórych postaciach. Blado na przykład wypada w konfrontacji ze świetnym Rafałem Drozdem (Roger Davis), w roli ambitnego rockmana, Jakub Wocial jako Mark Cohen, niespełniony filmowiec - dokumentalista. Bezbarwna też wydaje się postać Benjamina Coffina III w interpretacji Juliana Mere. Z obsady żeńskiej najciekawiej prezentuje się Ewa Lachowicz jako tancerka go-go, pozornie twarda, ale wewnątrz krucha i wrażliwa, której imię zaczerpnięto wprost z "Cyganerii" Pucciniego.

W spektaklu Szydłowskiego zdecydowanie wyraźniej wybrzmiewa wątek tolerancji i wszystko to, co dotyczy naszej samotności oraz prawa do miłości i przyjaźni. Poza tym mocno eksponowana jest sama chęć i radość życia członków wielkomiejskiej bohemy, którzy choć jako młodzi outsiderzy znaleźli się na skraju nędzy, wyrzuceni na społeczny margines, chcą przeżywać swój czas tak samo intensywnie, bez zastanawiania się nad tym, co przyniesie im kolejny dzień. Do czego jednak może doprowadzić delektowanie się niczym nie skrępowaną wolnością? Być może dlatego, że wszyscy tutaj piszą swoje życie z dnia na dzień, nie mogą osiągnąć tego, czego pragną – nakręcić filmu czy skomponować piosenki... Pewnie się czepiam, ale przy całym ogromie istotnych i ważnych problemów poruszanych w musicalu, spektakl w Rampie wydał mi się momentami jakby zbyt grzeczny, a przez to też mało dynamiczny i pozbawiony energii. Może również dlatego, że wdzierający się weń melodramatyzm, szczególnie w części drugiej, brzmiał mało autentycznie, przez co szczególnie w sekwencjach rozstań, pożegnań, pogrzebów czy śmierci pozostawiał piszącego te słowa zupełnie nieporuszonym. Nie wykluczone, że to też wina rozwiązań reżyserskich, które niekiedy dość tautologicznie pokazywały to, co niosła już sama treść, albo też zbyt dosłownych aluzji, które pojawiały się w samym rysunku przestrzennym spektaklu.

Oczywiście moje malkontenckie zrzędzenie na nic się tu zda, bo Jakub Wocial ma już w Rampie swoją wierną publiczność, czego dowodem na premierze owacja na stojąco. Sam jestem fanem kunsztu wokalnego tego młodego i ambitnego artysty, ale to nie znaczy, że jego kolejne przedsięwzięcia na scenie muzycznej będę przyjmował bezkrytycznie.

Wiesław Kowalski
Teatr dla Was
10 listopada 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...