Nadmiar dobrego

"Towiańczycy, królowie chmur" - reż. Wiktor Rubin - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

- I jak "Towiańczycy" w Starym?
- Świetnie!
- Dlaczego?
- ?
Ten tekst powstaje po to, by wytłumaczyć dlaczego i czy aby na pewno świetnie.

Odpowiedź na to pytanie jest problematyczna. "Towiańczycy" zapisali się w mojej głowie jako seria scen, świetnych, ale niepowiązanych ze sobą ujęć. Kawałków starczyłoby na kilka spektakli.

Fabuła przedstawienia budowana była wokół polskiego romantyzmu - emigracyjnego, patriotycznego, smutnego, przaśnego, podniosłego i rozpaczliwie poszukującego swojego miejsca w historii. W tle zdarzeń państwo Towiańscy - szare eminencje, na pierwszym planie - jak zawsze - Adam Mickiewicz, obok nich mniej znane i lubiane produkty systemu zapamiętane przez historię jako tło wydarzeń. Jolanta Janiczak - autorka tekstu - podważa rzeczywistość na wielu poziomach, zadaje nieoczywiste pytania, ironizuje i sprawia, że nasz polski romantyzm staje się romantyzmem ludzkim.

W spektaklu dużo się działo. Akcja rozgrywa się jednocześnie na kilku planach. "Towiańczycy" atakują widza, zmuszając do podjęcia interakcji z aktorem już od momentu wejścia do teatru. Trudno jest nie zauważyć nagiego Krzysztofa Zarzeckiego siedzącego na sali. Podczas gdy nagość na scenie nie powinna już dziwić (zawsze mnie dziwią ci, których dziwi), przeniesienie jej na widownię jest ciekawym zabiegiem reżyserskim. Rubin przesuwa granice. Tu nie można się schować. Aktor siedzi pośrodku widowni. Trzeba na jego obecność zareagować publicznie przy włączonych światłach - niepatrzenie na niego też staje się wyborem. Zdezorientowany widz czeka, co stanie się dalej. Wcześniej przed szatnią, leżąc w przeźroczystym boksie (przypominającym trumnę Lenina), Zygmunt Józefczak recytuje "Sny" Seweryna Goszczyńskiego. A spektakl jeszcze nie zdążył się rozpocząć.

Nagi Towiański schodzi ze świata widowni do świata sceny. Jest neutralny, nie ma na nim znaku, który dopasowywałby go do jakiejkolwiek konwencji. Pełni funkcję ponadczasowej siły, która podważa rzeczywistość lub ją buduje. Dopiero z wejściem na scenę i założeniem ubrania przybiera konkretny kształt. Tworzy warunki, w których poradzić ma sobie Adam Mickiewicz, zanim stał się legendą. Tak zaczyna się ta wielopoziomowa historia, której dokładne prześledzenie jest dla widza wielkim, a nawet niemożliwym do spełnienia wyzwaniem.

Nie pomaga w tym przytłaczająca scenografia Mirka Kaczmarka. W niebieskie styropianowe ściany powbijane są ostre narzędzia. Stoi tam także telewizor, choinka, postument, odrobinę nadnaturalnej wielkości koń bez głowy, chociaż i głowa się znajdzie. Aktorzy raz po raz wychodzą do widowni. Akcja toczy się równolegle na kilku planach, nie wiadomo na co patrzeć, nie wiadomo czego słuchać. Widz oprócz śledzenia bieżącej fabuły można szukać znaków i odniesień do teatralnej przeszłości, wspomnień dawnych przedstawień, których w "Towiańczykach" wiele.

Spektakl składa się ze świetnych scen, intrygujących momentów i mądrych zdań, które jednak giną w natłoku zdarzeń. Każdy z aktorów tworzy na scenie silną indywidualną postać. Do głosu dochodzą ludzie skazani przez historię na milczenie, mówią też postaci, które ze swoją legendą muszą się mierzyć. Zbyt dużo tu wrzawy, by wszystko usłyszeć. Zbyt wiele momentów kulminacyjnych, zbyt wiele pozornych zakończeń. I chociaż spektakl podobał mi się, mam wrażenie, że wielu rzeczy nie zauważyłam, o wielu scenach zapomniałam, na zbyt wiele spraw nie zwróciłam uwagi. Widz zostaje bezradny wobec nadmiaru słów i obrazów. Ja też czuję się bezradna.

- Jednak co za dużo, to niezdrowo.

- A może trzeba iść dwa razy ?

Katarzyna Niedurny
www.rozswietlamykulture.pl
18 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia