Naga prawda

"Kto się boi Virginii Woolf?" - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Teatr Wybrzeże w niedawnej przeszłości uraczył nas (udanymi zresztą) adaptacjami tekstów, których wybór niektórym mógłby wydać się ryzykowny, jak np. klasyka odczytana na nowo, z „Przedwiośniem" i „Faraonem" na czele. Tym razem twórcy gdańskiego teatru sięgnęli po tekst, który w zasadzie nie daje możliwości pudła.

„Kto się boi Virginii Woolf" Edwarda Albee to jeden z najlepszych dramatów w historii amerykańskiej dramaturgii. Inscenizacja w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego skazana była na sukces już przed premierą. To świetnie poprowadzony spektakl, z rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi całej czwórki – Doroty Kolak, Mirosława Baki, Piotra Biedronia oraz Katarzyny Dałek. Idealnie dopełnia go muzyka (Rafał Kowalczyk) – subtelna, nienarzucająca się, lekko transowa, a także niezwykle oryginalna reżyseria świateł (Marek Kozakiewicz). Przede wszystkim jednak „Kto się boi Virginii Woolf" to genialny tekst. Dialogi, zwłaszcza w pierwszej części, po prostu hipnotyzują, bezlitośnie wciągają w akcję i świat bohaterów. Postacie są po prostu prawdziwe, co więcej – interesują nas, od samego początku identyfikujemy się z nimi, kibicujemy im i ciekawi jesteśmy ich losów. Mimo że (a może właśnie dlatego) żadna z nich nie jest krystalicznie czysta. Każdy ma grzeszki do ukrycia, każdy ma swoją złą intencję.

Dawno już na trójmiejskiej scenie nie widziałam tak czystego gatunkowo, i w dodatku tak dobrego, dramatu psychologicznego. Dramatu, w którym wystarcza napięcie emocjonalne między bohaterami, wypełniające szczelnie czas i przestrzeń mu daną. Wydawać by się mogło, że Duża Scena Teatru Wybrzeże jest zbyt przestronna na tak kameralny spektakl, jednak każdy z czterech bohaterów – umieszczony w znakomitej scenografii Barbary Hanickiej – jest tak dynamiczny i złożony, przemyślany od początku do końca, że nie potrzebujemy nikogo i niczego więcej. Między bohaterami istnieje gęsta sieć połączeń, emocji, oczekiwań, między każdym z nich od pierwszych scen buduje się złożona relacja.

Oczywiście pierwsze skrzypce gra tutaj Dorota Kolak – w roli Marthy jest poruszająca, momentami brzydka, ale bezpretensjonalna. Partneruje jej Mirosław Baka, którego powrót do formy niezmiernie cieszy. Piotr Biedroń nie pozostaje w tyle, a jego partnerka, Katrzyna Dałek, wprowadza ogromną dawkę komizmu. „Kto się boi Virginii Woolf" jest bowiem komedią – komedią na wysokim poziomie, zaprawioną solidną dawką goryczy. Zgodnie ze słowami jednej z bohaterek: „To jest śmieszne, ale też smutne". Katarzyna Dałek jako Honey – lekko głupiutka i nierozgarnięta żona Nicka odstaje od towarzystwa. Jej postać obrazuje jak kobiety wtłacza się w stereotyp małej, głupiej dziewczynki, pokazana jest jej – skazana na klęskę – próba wyrwania się z tego stereotypu.

Przy okazji postaci Honey pojawia się sporo komentarzy, że jej nagość na scenie nie ma uzasadnienia. Kiedyś także zdarzało mi się zastanawiać, czy rozebranie aktora w danym spektaklu było uzasadnione czy nie. Jednak dochodzę do wniosku, że jeśli będziemy zastanawiać się, co jest a co nie jest uzasadnione w teatrze, to zaczynamy ocierać się o cenzurę, wchodzimy w dyskusję na temat tego, co artyście wolno, a czego nie.

Nagość w teatrze i w sztuce w ogóle nie jest wynalazkiem nowym, ale nadal wzbudza wielkie emocje. I jest to prawdopodobnie jeden z powodów, dla których twórcy sięgają po ten motyw. Ciało ludzkie jest podstawowym narzędziem i tworzywem aktora, reżysera, twórców teatralnych w ogóle. Nagie ciało to środek artystyczny jak każdy inny element, który spotykamy codziennie na scenie – jak światło, muzyka, scenografia, tekst. A jednak rzadko pojawiają się komentarze: moim zdaniem ta lampa nie miała uzasadnienia w sztuce. Tylko nagość powoduje takie refleksje. Jeśli mówimy, że nagość jest nieuzasadniona, to znaczy raczej, że nie udało nam się odczytać intencji autora, reżysera. Inną kwestią jest, czy artysta zakomunikował dość jasno, co przez nagość chce wyrazić. Nie każdemu się to udaje, są mniej lub bardziej udane próby.

Na pewno jednak nagość wiele znaczy i wiele mówi w teatrze, zwłaszcza w dramacie psychologicznym. Nagość aktora może sygnalizować miłość, pożądanie, bezbronność, strach, upokorzenie, zniewolenie jednej osoby przez drugą. Może być środkiem do pokazania relacji władzy, zależności między postaciami, w końcu może próbować – co najważniejsze w tej sztuce – pokazać prawdę. Edwarda Albee w „Kto się boi Virginii Woolf" zastanawia się głównie nad tym, czy można żyć w kłamstwie. Pokazuje, że czasem nie ma innego wyboru. Czym wtedy staje się prawda? Kiedy Honey rozbiera się i biega po scenie w samych majtkach, a potem te majtki zdejmuje, to jest jedyną postacią, która jest w tym momencie prawdziwa.

W ostatnich scenach z sufitu opuszczona jest lampa – taka jaką zobaczyć możemy nad stołem operacyjnym. Bohaterowie są nadzy, odarci z obronnych rekwizytów, światło wydobywa z nich prawdę. Twórcy zostawiają nas z niedopowiedzeniem. Zawarte jest ono w słowach Marthy, która mówi do George'a: „nie możesz tego zrobić", gdy ten informuje ją o śmierci ich syna. To zakończenie pozostawia w nas nostalgię jeszcze długo po opuszczeniu teatru. Długo jeszcze wybrzmiewać będzie pytanie, czy na pewno, czy to wszystko było zmyślone? Czy ich syn naprawdę nigdy nie istniał? Co jest prawdą a co fałszem: szalony, nagi taniec Honey, czy urojenia Marthy?

„Kto się boi Virginii Woolf" to słodko-gorzka komedia na bardzo wysokim poziomie. Bardzo zabawna, ale też bardzo smutna. Oby więcej takich powrotów do klasyki.

Katarzyna Gajewska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
10 października 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia