Najważniejszy jest progres

Rozmowa z Wojciechem Nowickim

W marcu 2013 roku otwieraliśmy Teatr Wielki nowo wyremontowany. Wobec wielkości przedsięwzięcia remont trwał bardzo krótko. Staraliśmy się, żeby zespoły mogły powrócić do funkcjonowania w normalnym trybie pracy. Dzięki temu, że artyści byli aktywni przez cały okres remontu, Teatr Wielki nie tylko utrzymał dobrą formę, ale zdobywał nawet nagrody. Otrzymał na przykład kilka Złotych Masek! Proszę mi pokazać drugi taki teatr, który podczas tak dużego remontu działa i jeszcze w dodatku zdobywa laury.

Z Wojciechem Nowickim, dyrektorem naczelnym Teatru im. S. Jaracza i Teatru Wielkiego w Łodzi rozmawia Ryszard Klimczak.

Ryszard Klimczak: Od ponad dwudziestu lat jest pan dyrektorem Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi. Jak z pańskiego punktu widzenia wygląda ten okres, jeżeli chodzi o funkcjonowanie teatru.

Wojciech Nowicki: Od samego początku zgraliśmy się razem z dyrektorem artystycznym Waldemarem Zawodzińskim i wspólnie budowaliśmy ten teatr. Jeden organizował zespół, drugi zaplecze i infrastrukturę. Podzieliliśmy się pracą. Kiedy zaczynaliśmy, Teatr posiadał dwie sceny. Obecnie, oprócz Dużej, Kameralnej i Małej w siedzibie w Łodzi, mamy jeszcze cztery, profesjonalnie wyposażone sceny w regionie: w domach kultury w Sieradzu, Radomsku, Piotrkowie Trybunalskim i Skierniewicach. Mimo, że pod względem finansowym musimy dokładać do tych wyjazdów, to jednak chcemy dalej to robić. Nikt nam nie każe już tam jeździć, ponieważ program unijny już się skończył, jednakże sami od siebie zawarliśmy umowę z tym instytucjami na kolejne pięć lat po to, by kontynuować ten program. Mimo, że dokładamy do tego interesu i mimo, że w kulturze trwa kryzys, nie chcemy z niego rezygnować. Szkoda zaprzepaścić coś, co się budowało dwa i pół roku, potem eksploatowało pięć lat, tylko dlatego, że jest kryzys. To, co robimy, jest również pewnego rodzaju luksusem. Działanie takie wyróżnia nas na tle innych polskich teatrów. Marzyliśmy o czymś więcej - o tym, żeby na tych regionalnych scenach produkować premiery, ale póki co finanse nam na to nie pozwalają. Co więcej - mimo, że jest tam profesjonalna infrastruktura, a nie ma jej kto obsługiwać, Zawsze kiedy jedziemy ze spektaklem na scenę regionalną, zabieramy kogoś z naszej obsługi technicznej.
Granie na scenach regionalnych to bardzo interesująca misja. Myślę, że każdy teatr powinien taką misję mieć. Sądzę też, że takie działanie jest trudne do przecenienia. Ci ludzie czasem sobie nie zdają z tego sprawy, jakie dobro owa misja niesie z sobą. Mam nadzieję, że kiedyś sobie to uświadomią.

To bardzo interesujący pomysł, no i nieczęsta konsekwencja działania. Jakie są dotychczasowe efekty tej pracy?

Miasta, w których mamy sceny regionalne, to miasta podupadłe, a społeczeństwo jest w nich kulturowo spauperyzowane. Kina poprzerabiali na supermarkety, a na scenie najchętniej chcieliby oglądać znanych z seriali aktorów. Nam - muszę się tutaj pochwalić - udało się przez te kilka lat stałej współpracy wykształcić własną publiczność, która przychodzi nie na znane twarze, ale na dobre spektakle. Zresztą podobnie jest w Łodzi. Tu również nawet inteligencja jest - mówię to z żalem - spauperyzowana. To już nie jest ta sama warstwa społeczna, co niegdyś. Wracając jednak do publiczności w tych mniejszych miasteczkach. Różni się ona od tej w dużych ośrodkach tym, że jak już jest na spektaklu, to zwykle na koniec nie chce tych artystów wypuścić ze sceny i to jest cudowne. Dla nich wizyta w teatrze jest jak wielkie święto. Oni by rozmawiali i rozmawiali z tymi aktorami. Aż się łza na taki widok w oku kręci. Bo takie przyjmowanie sztuki zdarza się rzadko. Na przykład w Łodzi zaraz po opadnięciu kurtyny wszyscy zrywają się z krzeseł i idą do domu.

Od 2011 roku jest pan również dyrektorem naczelnym Teatru Wielkiego w Łodzi. Jakie oczekiwania i nadzieje pokładali w panu ci, którzy nominowali pana do przewodniczenia Teatrowi Wielkiemu?

Zanim zostałem dyrektorem tej sceny Teatrowi Wielkiemu udało się pozyskać pieniądze z Unii Europejskiej. Czekał go więc ogromny remont, rzędu około 50 milionów złotych. Z racji tego, że ja tych remontów przeprowadziłem w Teatrze im. Jaracza mnóstwo, padło na mnie. W Wielkim akurat nie było dyrektora - poprzedniemu szefowi Markowi Szyjko, który zresztą całkiem nieźle prowadził tę scenę, skończyła się kadencja. Ale nadeszła też nowa władza, która zaproponowała, bym objął dyrekcję na czas remontu. Zgodziłem się.

Warto zaznaczyć, że na czas remontu teatr nie zawiesił działalności.

Tak. No bo proszę sobie wyobrazić, że teatr, wysyła prawie pięćsetosobowy zespół pracowników na zieloną trawkę! Dobrze znam takie sytuacje. Wraz z dyrektorem Zawodzińskim, który wraz ze mną został powołany na dyrektora artystycznego Teatru Wielkiego, doszliśmy do wniosku, że trzeba zrobić wszystko, by zespół, a właściwie zespoły (balet, chór, soliści, orkiestra) również przez czas remontu miał co robić. Dzięki temu, że dwóch dyrektorów z Teatru Jaracza było równolegle dyrektorami Teatru Wielkiego, mogli występować właśnie na deskach Jaracza. W trakcie trwającego ponad rok remontu artystom Teatru Wielkiego udało się zrealizować cztery premiery oraz cztery wielkie koncerty! Aby mogło dojść do tych premier, musieliśmy tu w Jaraczu pracować non stop. Ale opłaciło się.

To było w roku 2012?

Tak. A w marcu 2013 roku otwieraliśmy Teatr Wielki nowo wyremontowany. Wobec wielkości przedsięwzięcia remont trwał bardzo krótko. Staraliśmy się, żeby zespoły mogły powrócić do funkcjonowania w normalnym trybie pracy. Dzięki temu, że artyści byli aktywni przez cały okres remontu, Teatr Wielki nie tylko utrzymał dobrą formę, ale zdobywał nawet nagrody. Otrzymał na przykład kilka Złotych Masek! Proszę mi pokazać drugi taki teatr, który podczas tak dużego remontu działa i jeszcze w dodatku zdobywa laury.

Czy gdyby nie to, że Wielki grał w Jaraczu artyści w ogóle nie mieliby szansy występować przez ten rok?

To nie do końca tak. Zdarzały się także koncerty w łódzkich kościołach. Raz wystąpiliśmy w Filharmonii Łódzkiej, chociaż tam nie ma teatralnego zaplecza.

Jak wyglądała wspólna koegzystencja dwóch zespołów w jednym teatrze?

Nie było to proste. Trzeba było wszystko pogodzić tak, żeby Teatr Jaracza nie miał zbyt dużych strat z powodu, że na pewną liczbę wieczorów udostępnił scenę zespołowi Teatru Wielkiego. Myślę, że wyszło wszystkim na dobre. Ponieważ trzeba było przecież wykonywać scenografie i kostiumy do tych premier, organizować próby itp., to część pieniędzy z budżetu Wielkiego trafiło do kasy Jaracza.

Jak udało się panu zorganizować pieniądze na remont Teatru Wielkiego?

Na remont nie musiałem specjalnie organizować pieniędzy, ponieważ załatwili je wcześniej moi poprzednicy. Mnie przyszło jedynie w udziale realizować inwestycje, na które zostały przeznaczone, ewentualnie poprawiać jakieś drobiazgi.

Jakie inwestycje zostały zrealizowane?

Przede wszystkim został wybudowany nowy, kolejny budynek techniczny, ponieważ teatr ten musi mieć ogromne zaplecze. Do istniejącego budynku został więc dobudowany następny, w którym pomieściły się pracownie: krawiecka, sztukatorska i malarska.

Jak często i jak długo gra się jeden operowy tytuł? Co potem dzieje się z dekoracją?

W operze spektakle gra się rzadziej. Pięć, siedem razy jeden tytuł rocznie, ponieważ wystawienie jednej opery jest nieprawdopodobnie kosztowne. Jednak, są też takie tytuły, które gramy tylko trzy, cztery razy, ponieważ widownia się nimi mniej interesuje. Zwykle są to spektakle, których tradycyjnie pojmujący operę widz nie lubi. I mój poprzednik szedł w kierunku takich - powiedzmy - eksperymentalnych spektakli, które krytyka może i chwaliła, ale widzowie byli niezadowoleni. Zwłaszcza, że robił je stosunkowo często. Jednak przecież dobrze wiemy, że ważne są i jedne, i drugie. Eksperymenty i tradycyjne widowiska. Coś dla publiczności i coś dla krytyki. Nie można jednak grać wyłącznie dla krytyki. Zatem otwierając teatr po remoncie, nie bardzo miałem co wstawić do repertuaru. No, może „Traviatę", ale po roku magazynowania trzeba było odnowić do niej scenografię. To kosztuje straszne pieniądze, ponieważ gabaryty tej oprawy wizualnej są monstrualne. Krótko mówiąc, musieliśmy szybko odświeżyć repertuar, a właściwie to ułożyć go od nowa. Doszedłem do wniosku, że muszę przywrócić do Teatru Wielkiego operę klasyczną, zagrać „Toscę", „Madame Butterfly" i inne opery z tak zwanego kanonu.

Nie wiem czy pan liczył, ale jest to około trzydziestu premier w czasie pańskiej kadencji.

To prawda. Ponadto po remoncie zespół wspiął się na znacznie wyższy poziom artystyczny. Wplotłem do repertuaru dyptyk „Anna Bolena" i „Maria Stuarda". Opery te wciąż są grane po kilka razy w sezonie. I w związku z tym, że wprowadziłem kanon operowy, obecnie mamy na widowni frekwencję sięgającą 98-99 procent!

Czy w trakcie swojej kadencji dokonał pan istotnych zmian personalnych?

Teatr Wielki od zawsze był miejscem, w którym na etacie zatrudnionych było kilkaset osób! Niekiedy i całe rodziny, więc jak się jedną osobę zwolniło, to potem cała śpiewająca rodzina była na dyrektora obrażona. Mając jednak tego świadomość dokonałem szeregu zmian. Nie w każdym zespole, ale jednak. Ponieważ teatr ten nie przeszedł wcześniej zdecydowanej reformy, jak inne teatry, były to przede wszystkim zmiany organizacyjne, polegające na eliminowaniu niepotrzebnych stanowisk. W Jaraczu już dawno temu zaczęliśmy kumulować stanowiska. Na przykład koordynator sceny regionalnej był jednocześnie kierownikiem ds. reklamy, a akustyk był również elektrykiem. Tak jest również teraz w Teatrze Wielkim. Zacząłem od zespołów technicznych oraz artystycznych. Przeprowadzenie całkowitej reformy w tak krótkim czasie było jednak niemożliwe. To jest robota na lata.

Miał pan w związku z tym problemy?

Jasne. Lądowałem w sądach równo. Ale z racji tego, że z pierwszego wykształcenia jestem prawnikiem, ja się tych sądów nie boję.
Na koniec tego tematu podzielę się pewną refleksją. Ubolewam, że minęły już czasy, kiedy to teatry funkcjonowały w systemie sezonowym, czyli takim, gdzie aktorzy zatrudniani byli na jeden sezon. Wtedy nie było z nimi problemu. Dostawał angaż na jeden sezon, a jak się nie sprawdził dziękowaliśmy mu za współpracę. Dzisiaj już nie jest tak łatwo, oni wszyscy są przywiązani do tych swoich etatów, jak chłop pańszczyźniany do ziemi. Chociaż opery w Warszawie na przykład lub w Gdańsku zatrudniają solistów do wybranych tytułów. Najmują ich do zagrania danej liczby spektakli i to jest jakieś wyjście. Mieć w zespole kilku solistów na etatach, a resztę zapraszać do współpracy. Przynajmniej wiem, że taki doangażowany nie zamacha mi zwolnieniem lekarskim przed nosem dwa dni przed spektaklem, co niestety nader często zdarza się w przypadku pracowników na etacie.

Jak bardzo udało się panu zredukować zespół?

Udało mi się dojść do dziewiętnastu osób w zespole solistów z dwudziestu ośmiu, ale należy pamiętać, że z każdym z nich mam co najmniej trzy rozprawy sądowe. Na każdej takiej rozprawie jest wylewanie pomyj na mnie, czyli na tego, który się w ogóle nie zna na sztuce. Reformowanie takiego molocha jest trudne i jak mawiał mój ojciec: „Lepiej kamienie na drodze tłuc". Odmłodziłem także chór, za co otrzymaliśmy nawet Złotą Maskę (dla kierownika, za podniesienie jakości chóru). To samo tyczy się baletu, gdzie musiałem poważnie odświeżyć zespół tancerzy. Otóż, przy pomocy nowego szefa baletu oprócz naszych tancerzy zaangażowałem również Koreańczyków i Japończyków. No i znów zostaliśmy nagrodzeni Złotą Maską za podniesienie poziomu baletu!
Śmiało mogę powiedzieć, że udało mi się osiągnąć sukces artystyczny oraz organizacyjny. Mam tutaj na myśli zarówno reformy w zespołach, jak również wprowadzenie na afisz nowych spektakli. Tymi nowymi premierami udało się nam trafić w gust publiczności o czym świadczy wysoka frekwencja oraz sprzedaż karnetów na cały sezon. Taki karnet to jest pewien rodzaj zaufania do opery, który mówi „my kupujemy z góry prawo do uczestnictwa we wszystkich premierach w sezonie nie wiedząc jeszcze, czy będą one dobre czy niedobre". Kiedyś w operze łódzkiej nie można było kupić karnetów. Ale prawda jest taka, że nikt się o nie nie bił. Wręcz przeciwnie.
Udało mi się także zreformować system pracy warsztatów, które pracowały w starym systemie - od godziny szóstej do czternastej. Zastanawiałem, co oni od tej godziny robią. Postanowiłem, że teraz będą pracować od ósmej do szesnastej. To był dla nich skandal i do dziś związki zawodowe mi wypominają tę zmianę, argumentując, że taki system pracy dezorganizuje im życie rodzinne, żądają więc przywrócenia dawnego porządku.

Jak wyglądały sprawy z finansami?

Byłoby o wiele łatwiej, gdybym w podpisanym kontrakcie z Urzędem Marszałkowskim miał zapewnioną większą z roku na rok dotację dla Teatru Wielkiego o dwa, trzy miliony złotych. W bieżącym roku byłoby to aż trzydzieści siedem milionów, a nie dwadzieścia siedem - czyli tyle ile niestety mamy obecnie. Niektórzy mi zarzucają, że na przykład w operze w Poznaniu mają tylko dwadzieścia cztery miliony dotacji i dają sobie doskonale radę. Dobrze, ale ich scena jest o połowę mniejsza, więc jak my budujemy dekoracje, to potrzebujemy na nie więcej pieniędzy. Krótko mówiąc - zaczynałem z dwudziestoma ośmioma milionami złotych na rok, a po roku zabrali mi milion, zamiast dodać dwa, jak to mam w kontrakcie zapisane. A gruntowne reformowanie teatru zarówno organizacyjnie jak i artystycznie ze zmniejszającym się budżetem jest wręcz niemożliwe. Przecież nie można mieć tylko kija, musi też być i marchewka. Ale, mimo tego wszystkiego, przy siedmiu związkach zawodowych, które istnieją w Teatrze Wielkim, udało mi się w trzy i pół roku przeprowadzić, te bolesne dla nich, reformy. Oczywiście wysuwali przeciw mnie wiele zarzutów.

Jakie to były zarzuty?

Mieli mi za złe, że źle obsadziłem role, że dawałem zarobić aktorom współpracującym, a nie tym, którzy są na etacie. Tylko że co ja im miałem powiedzieć? Że nadszedł najwyższy czas, żeby pożegnali się z pracą w teatrze operowym, ponieważ niektórzy z nich nie umieją śpiewać?
Chcę podkreślić, że wszystko to robiłem w bardzo delikatny sposób, nie dokonywałem żadnych rewolucji. Była to raczej ewolucja. Gdybym wyrzucił pięćdziesiąt procent załogi i zatrudnił tyle samo nowej, to byłaby rewolucja!
W sumie zarzutów było może z dwieście pięćdziesiąt. Przy czym zawsze podkreślali, że im wcale nie chodzi o pieniądze.

Jaki cel panu przyświecał przez te cztery lata?

Po pierwsze chciałem sprawnie przeprowadzić modernizację. I to mi wyszło. Może i znajdą się jakieś drobne usterki, ale to się naprawi w ramach pięcioletniej gwarancji. Ja, albo moi następcy na pewno to wyegzekwujemy od firm, które tę modernizację przeprowadzały.
Wszystko jest teraz sterowane elektronicznie za pomocą komputerów. Jest nawet klimatyzacja, której wcześniej nie było. Została również poprawiona akustyka (za pieniądze nieunijne, które udało nam się zaoszczędzić) poprzez obicie drewnem wszystkich krzeseł na widowni. Wprawdzie wcześniej była niezła, ale teraz jest jeszcze lepsza. Zostało zmodernizowane również oświetlenie, a nawet garderoby. Z braku funduszy nie udało nam się jednak zmienić wszystkich, jedynie na pierwszym piętrze, bo jest ich aż trzydzieści pięć. Tak więc, krok po kroku udało się nam ten teatr technicznie zmodernizować. Zostało do zrobienia kilka rzeczy, ale tak naprawdę to zawsze coś się przecież znajdzie do roboty.

Jaki teatr zostawia pan swojemu następcy?

Mówiąc krótko, zostawiam teatr z repertuarem, który zapewnia nieomal stuprocentową frekwencję.

Jaki jest procent wpływu z biletów do kosztów wystawienia spektaklu?

Z biletów oraz wynajmu to jest tak w granicy piętnastu, maksymalnie dwudziestu procent, a resztę trzeba dołożyć. Wszędzie w operze jest mniej więcej tak samo. Tak więc, wydaje mi się, że zostawiam teatr w dobrej kondycji.

A jak oceniają to pańscy oponenci?

Według nich wszystko i tak jest źle. Na przykład wtedy, gdy Krystyna Janda wyreżyserowała „Straszny dwór" i zaśpiewały gwiazdy polskiej opery, to zarzucano mi pójście na łatwiznę i udział w spektaklu artystów będących nie na etacie, ponieważ Janda przyjechała ze swoją ekipą z Warszawy. Była to z resztą piękna premiera, wystawna, mądrze przemyślana itd. Cała Polska przejechała do Łodzi na premierę, ponieważ Janda po raz pierwszy w życiu wyreżyserowała operę.
Zdarzyło się to na Jubileusz Sześćdziesięciolecia Łódzkiej Opery, nie Teatru Wielkiego. Opera Łódzka jest znacznie starsza. Wystartowała w 1954 roku m.in. w Teatrze Jaracza. Był to zespół bez budynku, który z konieczności występował tam, gdzie to było możliwe, czyli w Jaraczu albo w Nowym. Dopiero po piętnastu latach sukcesów władza zauważyła, że jest zapotrzebowanie na operę i zaczęła dla tego zespołu szykować Teatr Wielki, choć na początku ten nowo budowany gmach miał być teatrem dramatycznym. W trakcie budowy okazało się, że opera jednak jest potrzebna i należy ten budynek przeprojektować.
Wracając do premiery wyreżyserowanej przez Krystynę Jandę. Podniesiono zarzuty, że to nie artyści łódzcy wystąpili na Jubileuszu.

Czy opuszcza pan swoją funkcję w Teatrze Wielkim w Łodzi z poczuciem satysfakcji, czy porażki?

Mam ogromną satysfakcję z tego, co zrobiłem. Mam nadzieję, że mój następca nie pójdzie na skróty i nie ulegnie związkom zawodowym. Ostatnio jednym z ich postulatów było cofnięcie niemal wszystkich reform. Uważam, że to, co udało się zrobić, zrobiłem dobrze, jednak należy pamiętać, że reforma organizacyjna i artystyczna Teatru Wielkiego w Łodzi winna trwać nadal, bo ona nie jest skończona. Ja zakończyłem pierwszy etap, może nawet drugi. Na więcej nie pozwalały ograniczenia finansowe. Nawet nie było możliwe wyegzekwowanie tego, co zostało zapisane w kontrakcie. Jestem świadomy, że Urząd Marszałkowski na dzień dzisiejszy nie ma takich finansowych możliwości.
Ponadto, wiadomo, że działalność dyrektora w teatrze operowym, zresztą jak w każdym innym, jest po prostu ogromem kompromisów artystycznych, finansowych, personalnych i organizacyjnych. Dla mnie jednak najważniejszy jest progres. Cele stawiałem sobie po kolei. Jednego roku to, natomiast drugiego coś innego. Wielu z nich nie zdążyłem zrealizować, na przykład nie zabrałem się za jedną z najtrudniejszych - reformę orkiestry. Z tym będzie musiał sobie poradzić już mój następca. Jednak okres mojego zaangażowania w rozwój Teatru Wielkiego uważam za bardzo znaczący.

Kiedy mija ostatni pana dzień pracy w Teatrze Wielkim?

Z Teatru Wielkiego odchodzę w połowie lipca.

Chciałby pan zostać jeszcze przez kolejne cztery lata?

Nie, ja już mówię sobie dość. Po co mi dwa etaty w teatrze przez kolejne cztery lata? Łowię ryby, a i grzyby też lubię zbierać. Mam wiele innych fajnych pasji.

Zamierza pan działać zawodowo będąc już na emeryturze?

W Teatrze Jaracza w Łodzi mam kontrakt menedżerski do połowy 2017 roku. Wciąż jeszcze wykładam w PWSTviT w Łodzi na zajęciach z organizacji teatru, sam skończyłem studia na Wydziale Organizacji Produkcji, więc z przyjemnością tam wracam. A potem...? Zobaczymy, co dalej.

Wojciech Nowicki - ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz Wyższe Studium Zawodowe Organizacji Produkcji Filmowej i Telewizyjnej w PWSFTviT w Łodzi.
Od 1992 roku był zastępcą dyrektora naczelnego Teatru im. S. Jaracza w Łodzi a od października 1993 r. dyrektorem naczelnym tego teatru. Organizator i menedżer kultury.
Został odznaczony m. in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Odznaką "Za zasługi dla Miasta Łodzi", medalem "Zasłużony działacz kultury", medalem "Pro publico bono" im. Sabiny Nowickiej przyznanym przez Towarzystwo Przyjaciół Łodzi w 2007 roku za kreatywne i ważne społecznie dokonania na rzecz kultury narodowej i miasta Łodzi oraz srebrnym medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" w 2009 roku. Otrzymał tytuł "Profesjonalnego Menedżera Województwa Łódzkiego 2003 r."
Członek-założyciel Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów oraz wiceprezes Unii Teatrów Polskich.
W 2009 roku otrzymał specjalną Złotą Maskę za realizację projektu Sceny Regionalne Teatru im. Stefana Jaracza.
Dyrektorem naczelnym Teatru Wielkiego w Łodzi jest od 16 lipca 2011 r. Zarząd Województwa Łódzkiego powierzył mu zarządzanie instytucją do 15 lipca 2015 r. Powołany przez Ministera Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdana Zdrojewskiego do - Rady ds. Instytucji Artystycznych.
W 2013 roku - odnaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
23 maja 2015
Portrety
Wojciech Nowicki

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...