Nawet diabeł tęskni za miłością

Rozmowa z Martą Gzowską-Sawicką

Myślę, że szatan u Bułhakowa był przede wszystkim „elegancko-zabawny", że tak to ujmę. Mój Woland może i jest elegancki, ale z pewnością nie jest zabawny. Musiał on stać się pewnego rodzaju ogniwem pomiędzy kobiecością a męskością, stąd też decyzja o stonowaniu go rozwagą i roztropnością. Zależało mi także na tym, by stworzyć iluzję – że ta fizyczna kobiecość jest pewnego rodzaju oszustwem i przykrywką dla jego wnętrza. To właśnie utrzymanie tej iluzji było szczególnie trudne, ale myślę, że to dzięki niej diabeł ostatecznie nabrał uniwersalizmu.

Z Martą Gzowską-Sawicką – aktorką Teatru Polskiego w Bielsku-Białej – rozmawia Jan Gruca.

Jan Gruca: Pani Marto, może zacznijmy od rzeczy sympatycznych. Podczas ostatniej edycji festiwalu Interpretacje otrzymała pani - nagrodę Dziennika Teatralnego dla najlepszego aktora - za rolę Wolanda w spektaklu „Mistrz i Małgorzata" w reżyserii Małgorzaty Warsickiej, czego serdecznie pani gratuluję. Zastanawiam się jednak, jak pani odbiera tę nagrodę – czy potraktowała to pani jako wyróżnienie indywidualne czy może jednak jako wyraz uznania dla wszystkich twórców?

Marta Gzowska-Sawicka - Bardzo się cieszę z tej nagrody i traktuję ją bardzo osobiście, ponieważ w aktorstwie poza żywą reakcją publiczności rzadko kiedy doznajemy takiego uczucia satysfakcji, co jest wpisane w ten zawód. A jest to, według mnie, trudna praca pełna sprzecznych uczuć, bo dopiero oddając premierę po tym całym bardzo skomplikowanym i czasami też frustrującym procesie twórczym, aktor ma możliwość zweryfikowania czy to, co miał do powiedzenia i zaprezentowania na scenie, tak naprawdę „działa". Nagroda na festiwalu jest, powiedzmy, środowiskowym, ale też wymiernym wyrazem uznania, który za każdym razem wielce cieszy i motywuje do dalszej pracy.
Odpowiadając jeszcze na pana pytanie w odniesieniu do kontekstu zbiorowego, kontakt ze scenicznym partnerem – w przypadku tej inscenizacji przede wszystkim z diabelską świtą i Małgorzatą – niezwykle zbudował moją postać. Dlatego w tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować mojemu kochanemu zespołowi.

To rozłóżmy teraz na czynniki pierwsze ten skomplikowany proces twórczy. Czy mogłaby pani powiedzieć, co było dla pani inspiracją przy kreowaniu Wolanda?

- Miałam dosyć karkołomne zadanie, jednocześnie bardzo pociągające; zresztą tak się jakoś zdarza przy okazji pracy z Małgosią Warsicką, że otrzymuję od niej karkołomne, ale pociągające zadania (śmiech). Potężnym wyzwaniem była dla mnie androgeniczność tej postaci. Nie chciałam w tej kwestii inspirować się oczywistymi wzorcami, na przykład Tildą Swinton w „Orlando". Wolę tworzyć sobie od zera „pejzaże" moich postaci na podstawie konkretnego nastroju albo energii panującej w danym dziele, które następnie przepuszczam przez siebie.
Co do pracy nad rolą, myślę że każdy z nas nosi w sobie jakieś żeńskie i męskie cechy, jednakże przy Wolandzie postanowiłam się skupić na tych męskich. Zadałam sobie pytanie, co konkretnie dla mnie jest kwintesencją męskości korespondującą z tą postacią i doszłam do wniosku, że spokój, opanowanie i mądrość. Na tych cechach się skupiałam i starałam się osadzić je w sobie.

Małgorzata Warsicka w rozmowie dla Dziennika Teatralnego zdradziła, że płeć nie odgrywała większej roli przy obsadzaniu takich postaci jak Jeszua czy właśnie Woland. Pani wspomniała właśnie, że androgeniczność w tej roli była z aktorskiego punktu widzenia wyzwaniem. Zechciałaby pani opowiedzieć o tym coś więcej?

- „Mistrza i Małgorzatę" czytałam kilka razy, i jest to jedno z moich ulubionych dzieł literatury, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy rola diabła została powierzona mnie, chociaż wiedziałam, że będzie to niemałe wyzwanie. Myślę, że szatan u Bułhakowa był przede wszystkim „elegancko-zabawny", że tak to ujmę. Mój Woland może i jest elegancki, ale z pewnością nie jest zabawny. Musiał on stać się pewnego rodzaju ogniwem pomiędzy kobiecością a męskością, stąd też decyzja o stonowaniu go rozwagą i roztropnością. Zależało mi także na tym, by stworzyć iluzję – że ta fizyczna kobiecość jest pewnego rodzaju oszustwem i przykrywką dla jego wnętrza. To właśnie utrzymanie tej iluzji było szczególnie trudne, ale myślę, że to dzięki niej diabeł ostatecznie nabrał uniwersalizmu.

Co było natomiast pani zdaniem kluczem do udanego wykreowania Wolanda?

- Powiedziałabym, że najważniejsze było, aby mocno się w tym świecie osadzić i zaufać, że minimalizm i powściągliwość, wokół których tworzyłam tę postać, tak naprawdę wystarczą. Czułam, że nie trzeba za wiele kombinować przy Wolandzie i tego się trzymałam podczas pracy nad tą rolą.

Czy lubi pani tę postać?

- Lubię. Bardzo się z nią zżyłam i – że tak powiem – dobrze mi z nim. Nie postrzegam go jako diabelskie wcielenie zła. Jest on dla mnie raczej chodzącą inteligencją albo nawet duchową nadwiedzą. Poza mądrością, cechuje go olbrzymia samotność. Zrobiłam założenie, że jedynie Małgorzata mogłaby być kimś, kogo mógłby kochać z wzajemnością. Ta nierealna sytuacja jest wielkim dramatem tej postaci, który mnie zainspirował i ułatwił mi zbudowanie roli. Podkreślam jednak, że to są oczywiście jedynie moje aktorskie założenia, a nie dramaturgiczny fundament całego przedstawienia.

Zaciekawiła mnie pani tą samotnością. Pani zdaniem nawet w obecności świty Woland był tak samotny?

- Bardzo. Te wszystkie diabły są w pewien sposób na siebie skazane i to towarzystwo średnio tak naprawdę bawi Wolanda. Jest raczej zdystansowany w stosunku do reszty, która bezustannie wokół niego orbituje, Ale to właśnie dzięki świcie Woland jest ważniejszy, groźniejszy i bardziej diabelski. Świta zajmuje się brudną robotą, w którą on wolałby już nie wkładać rąk, ponieważ już jest tą pracą po prostu zmęczony – on wie, że niestety zawsze będzie robił to, co robi. A fakt, że swoje już na przestrzeni wieków zobaczył, sprawił, iż zło stało się dla niego po prostu przytłaczająco nudne.

Reżyserka wspomniała w rozmowie, że Woland w waszej inscenizacji funkcjonował jako pewnego rodzaju lustro dla mieszkańców Moskwy. Ja zastanawiam się jednak, czy on sam, pani zdaniem, miał kogoś, kto byłby dla niego takim lustrem? Może wspomniana przez panią Małgorzata?

- Nie jestem przekonana, czy Małgorzata mogłaby być dla niego takim lustrem. Wydaje mi się jednak, że zarówno w książce jak i w naszej inscenizacji, jest to postać najbliższa Wolandowi. Myślę, że nawet szatan tęskni za miłością. Jego dramat polega także na tym, że zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie będzie przez nikogo kochany. Jak nad tym teraz się zastanawiam, to bardziej niż lustrem nazwałabym ją rewersem, przeciwnym odbiciem, gdyż jest ona osobą, która kocha szczerze i za tą miłość gotowa byłaby oddać swoje życie. A to, jak już wspomniałam, jest poza zasięgiem Wolanda.

A czy jest coś, czego wcielanie się w diabła panią nauczyło?

- Woland był dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem w kontekście oszczędności środków – był dla mnie osobliwą i solidną szkołą minimalizmu, który jest niezwykle mocnym środkiem ekspresji. Jest to bardzo ważna rola dla mojego warsztatu aktorskiego. Wcielenie się w diabła było dla mnie czymś świeżym i innym, dzięki czemu też praca nad tą postacią okazała się być naprawdę kreatywnym zadaniem. Oczywiście, każda rola jest dla mnie niesamowitą przygodą, ale niektóre są po prostu jeszcze bardziej niesamowite niż inne. Woland jest właśnie jedną z takich ról.

Opowiada pani te rzeczy z ogromnym entuzjazmem, dlatego odnoszę wrażenie, że bardzo lubi pani swój zawód.

- Kocham aktorstwo i to bardzo. Miewam chwilę, że jest mi trudno, bo jest to wymagająca praca, ale mimo wszystko ją kocham. Budowanie każdej roli to dla mnie niewątpliwie najbardziej intrygujące aspekty tej pracy. Przeżywanie „czyichś" żyć, stwarzanie całych, wewnętrznych światów i możliwość zagłębienia się w te alternatywne rzeczywistości w nieprawdopodobny sposób działa na kreatywność i wrażliwość człowieka, nie mówiąc już o tym, ile można z tego po prostu czerpać przyjemności.

A jak się pani ogólnie pracowało nad „Mistrzem i Małgorzatą"?

- Bardzo dobrze. Atmosfera podczas pracy z Małgosią i Karolem jest obłędna, na bardzo wysokim poziomie kulturalnym. Żadnych nerwów, merytoryczna praca i wzajemny szacunek - to jest to, czego my wszyscy w teatrze chyba najbardziej pożądamy.

Czy jest coś co pani zdaniem wyróżnia Małgorzatę Warsicką na tle innych reżyserów, z którymi miała pani okazję pracować?

- Powiedziałabym, że niezwykły spokój, który wynika z jej wewnętrznej wrażliwości. Od dawna nie pracowałam nad spektaklem w tak harmonijny i poukładany sposób. A musi pan wiedzieć, że spokoju w teatrze niewątpliwie brakuje, co z drugiej strony jest raczej naturalne. Jako twórcy w większości jesteśmy nadwrażliwi, bo nieustannie pracujemy na emocjach, a te często udzielają się nam wszystkim, dlatego też atmosfera bywa często bardzo nerwowa, zwłaszcza przed premierą. I nie gniewam się na to, absolutnie nie. Taka jest natura tej pracy i to jest w porządku. Co natomiast nie jest w porządku, to przekraczanie pewnych granic. A pracując tyle lat w teatrze, niejednokrotnie byłam świadkiem różnych sytuacji, w których reżyserzy przekraczali granice, zarówno kultury jak i zwykłej, ludzkiej godności.

Przy okazji ostatnich doniesień z różnych teatrów, zaczęły pojawiać się głosy, że tak było przecież od dawna. Dlaczego pani zdaniem dopiero ostatnio zrobiło się na ten temat głośniej?

- Bo byliśmy do tego przyzwyczajani przez lata, że po prostu tak jest i tak w teatrze się pracuje. Jak się o tym pomyśli, to jest to naprawdę paskudne, że człowiek potrafi się do wszystkiego przyzwyczaić. Pamiętam te pierwsze momenty, kiedy zaczynało się o takich rzeczach mówić, to sama twierdziłam, że „o Boże, taka polityczna poprawność się wkrada do teatru i już nic nie można nikomu powiedzieć ani nikogo skrytykować!", bo od lat się nam wmawiało, że aktora trzeba wcisnąć podłogę, żeby cokolwiek z niego wyciągnąć. Obecnie, jak o tym myślę, to widzę, jak głupie i niezdrowe jest takie podejście, i bardzo się cieszę, że teraz o takich rzeczach mówi się głośno. To, co się nam latami wmawiało, dzisiaj zaczyna być piętnowane i mam nadzieję, że w tę stronę zmierza ta rewolucja w myśleniu. To oczywiście, jak wszystko, ma swoje dobre i złe strony, bo może być i tak, że sytuacje, które nie są przekroczeniami, mogą stać się przekroczeniami w zależności od czyjejś interpretacji. Do wszystkiego jednak trzeba podchodzić w granicach zdrowego rozsądku. A przemocowe i toksyczne zachowania z pewnością w takich granicach się nie znajdują.

Rozumiem. Na sam koniec chciałbym jeszcze wrócić do jednego wątku. Na samym początku powiedziała pani, że „Mistrz i Małgorzata" to jedna z najulubieńszych pani lektur. Zechciałaby pani zdradzić, cóż jeszcze znajduje się na pani liście?

- Vladimir Nabokov, w szczególności jego „Lolita". Wiem, że stąpam tutaj po cienkim lodzie, bo jest to książka o miłości pedofila do dziewczynki. Jednakże, co mnie w tej książce nieprawdopodobnie zaintrygowało to sposób, w jaki autor ją napisał, bo sięgnął on po iście szatański zabieg, by można było się z tą postacią w pewien sposób zidentyfikować, a to jest przecież absolutnie potworne. Do tego dochodzą pozostałe cechy stylu Nabokova, który w jednym zdaniu potrafi zawrzeć atmosferę całej sytuacji, używając przy tym wspaniałego, kunsztownego języka, tak czytelnie i żywo oddziałującego na zmysły. Wszystkie jego książki już kiedyś przeczytałam, jednakże chciałbym jeszcze do nich ponownie zajrzeć. Ale cóż, jak to w teatrze bywa – czasu często brakuje.

Serdecznie dziękuję pani za rozmowę.

- I ja także bardzo panu dziękuję.

__

Marta Gzowska-Sawicka - absolwentka Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni, gdzie szlifowała swój warsztat dramatyczny pod okiem aktorów Teatru Wybrzeże (Joanny Bogackiej, Krzysztofa Gordona, Grzegorza Chrapkiewicza) jednocześnie szkoląc swoje umiejętności wokalne. W 2000 roku dołączyła do zespołu aktorskiego Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Jako najważniejsze doświadczenia sceniczne wymienia role: Uczennica w „Lekcji" E. Ionecso (reż. Grzegorz Chrapkiewicz), Kate w „Namiętności" P. Nichols'a (reż. Marcin Sławiński), Jenny w „Kształcie rzeczy" N. LaBute (reż. Grzegorz Chrapkiewicz), Matti w „Taka fajna dziewczyna jak ty" Ingmar Villqista w reżyserii autora, Tatiana w „Nowym Wyzwoleniu" S.I. Witkiewicza (reż. Ewelina Marciniak), Afganka w „Bitwie o Nangar Khel" A. Pałygi (reż. Łukasz Witt-Michałowski) oraz Woland "Mistrzu I Małgorzacie" M. Bułhakowa (reż. Małgorzata Warsicka). Ma na swoim koncie kilka recitali i spektakli muzycznych, do których również stworzyła scenariusze, m. in. "Sekretny ogród" - koncert pieśni żydowskich, „Ja w podróży" z piosenkami Agnieszki Osieckiej (reż. Rafał Sawicki) czy „Miłość ci wszystko wybaczy" z piosenkami Hanki Ordonówny, za który w 2006 roku otrzymała nagrodę artystyczną ZASP Laur Dembowskiego. W roku 2011 została nominowana do śląskiej Złotej Maski za rolę Matti w „Takiej fajnej dziewczynie jak ty" i rolę Tatiany w „Nowym wyzwoleniu".

Jan Gruca
Dziennik Teatralny Glasgow
31 lipca 2021

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia