Nie czuję się właścicielem tego teatru

Rozmowa z Dariuszem Miłkowskim

Wiem, co udało mi się dokonać, ale wiem też, że odchodzę we właściwym momencie, ponieważ zauważyłem u siebie niedostatek energii. Moi następcy nie są ludźmi konfliktowymi, mają wiele pomysłów, a to, że zmienią teatr jest oczywiste.

Dariusz Miłkowski, dyrektor Teatru Rozrywki, odchodzi na emeryturę. Koniec musicalowej epoki? Wraz z końcem sezonu artystycznego 2017/2018 kończy się pewna epoka. Po 34 latach dyrektorowania twórca jednego z najlepszych teatrów w Polsce żegna się z publicznością. Czy na stałe? Z pewnością nie i niedługo jeszcze o nim usłyszymy. Z Dariuszem Miłkowskim rozmawiała Magdalena Mikrut-Majeranek.

Magdalena Mikrut-Majeranek: Po 34 latach żegna się pan z Teatrem Rozrywki, który stworzył pan od podstaw. Czy żałuje pan, że to już koniec?

Dariusz Miłkowski: Nie. Przygotowywałem się do tego i uważam, że odchodzę we właściwym momencie. Jestem też ciekawy nowej dyrekcji. Z gabinetu się już wyprowadziłem. Powiedziałem Oli i Jackowi [Aleksandra Gajewska i Jacek Bończyk – przyp. red.], że od 1 września moja noga tutaj nie postanie. Przyjdę dopiero na pierwszą premierę. I tak ma być, ponieważ nowa dyrekcja ma mieć święty spokój, musi działać na własną odpowiedzialność i realizować swoje pomysły. Ja nie będę się wtrącał w sprawy artystyczne. Natomiast teraz będę jeździł po teatrach i oglądał przedstawienia.

Nowa dyrekcja została niejako namaszczona przez pana do pełnienia tej funkcji

Jacka Bończyka namawiałem dwa lata, żeby startował w konkursie, ale zawsze podkreślał, że nie chce objąć naczelnej dyrekcji. W związku z tym sprytnie zadałem pytanie Oli Gajewskiej, czy zamierza kandydować. Jeżeli popatrzy się w jej CV, widać, że lepszych kompetencji nie można sobie wymarzyć. To aktorka z wieloletnim stażem, która zaczęła pracę w naszym teatrze jako suflerka. Skończyła studia ekonomiczne, ma też zapędy społecznikowskie, no i była wicemarszałkiem województwa ds. kultury. I choć skutecznie wypisała się z polityki, to kontakty zostały. Lepiej nie można było wybrać. Z kolei Jacek Bończyk był moim studentem, kiedy jeszcze uczyłem w szkole teatralnej. Jest wielokrotnym zwycięzcą konkursu piosenki aktorskiej, koncertuje, reżyseruje, gra. Jest rozpoznawalny w środowisku, a w Rozrywce zrobił trzy udane spektakle. Cieszy mnie to, że konkurs udało się zakończyć przed wyjazdem zespołu na wakacje i to, że pracownicy wiedzą, kogo zastaną po powrocie. Znam wiele teatrów, w których konkursy na dyrektora odbywały się w czasie wakacji...

Teatr Rozrywki, to jedna z najlepszych scen w regionie. Czy po tych 34 latach dyrektorowania nie czuje pan lęku o jego przyszły los?

Nie czuję się właścicielem tego teatru. Wiem, co udało mi się dokonać, ale wiem też, że odchodzę we właściwym momencie, ponieważ zauważyłem u siebie niedostatek energii. Moi następcy nie są ludźmi konfliktowymi, mają wiele pomysłów, a to, że zmienią teatr jest oczywiste. Sam pewnie też wprowadziłbym kilka zmian, gdybym został. Kilka osób wybiera się na emeryturę, ale jak na zespół liczący 180 osób, to niewielkie zmiany.

Wróćmy jednak do początku Pana drogi zawodowej. Studiował Pan na Wydziale Budowy Maszyn Politechniki Gdańskiej, co zadecydowało o zmianie kierunku kształcenia i przeorganizowaniu życia poprzez wybór studiów na Wydziale Reżyserii Dramatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie?

Kiedy przyjechałem do Chorzowa, już kompletnie nie pamiętałem o politechnice. To był przypadek życiowy, że rozpocząłem studia na politechnice, ponieważ w tamtym czasie na Wybrzeżu nie było uniwersytetu, a jak twierdził mój ojciec, budowa maszyn, to był porządny, męski zawód. Na roku były 3 dziewczyny na 120 chłopaków. W liceum nie miałem problemów z przedmiotami ścisłymi, ale dopiero na politechnice okazało się, że to kompletnie nie mój świat. Kiedy zorientowałem się, że do końca życia będę musiał to robić, po prostu uciekłem.

Nie zrobił pan dyplomu?

A skąd! Przerwałem studia w połowie. Kiedy udało mi się zdać wszystkie egzaminy w terminie poszedłem do dziekana i powiedziałem, że dziękuje, odchodzę. To był ojciec mojej koleżanki z liceum. Wywalił mnie z gabinetu. Po dwóch latach spotkaliśmy się w Sopocie. Zapytał gdzie studiuję, a ja odparłem, że w Krakowie. Był pewien, że studiuję na Akademii Górniczo – Hutniczej, ale kiedy dowiedział się, że wybrałem reżyserię na PWST, prychnął niezadowolony i poszedł. Bardzo szybko uwolniłem się od politechnicznych wspomnień, bo były traumatyczne. To była groza, ale nie śni mi się już po nocach. Miałem cudnych profesorów, jeszcze z politechniki lwowskiej, a skończyłem ze studiami głównie z powodu wytrzymałości materiałów.

Jak doszło do nawiązania współpracy z Marcelem Kochańczykiem, późniejszym reżyserem kultowych musicali w Rozrywce?

Obaj byliśmy z Sopotu, chodziliśmy do innych szkół średnich, ale dobrze się znaliśmy. Kiedy dostałem propozycję stworzenia teatru w Chorzowie, powiedziałem: Kochańczyk, będziesz u mnie reżyserował. I tak też się stało.

Teatr ulokowano w zabytkowej kamienicy, w budynku wzniesionym przez zamożnego kupca Franza Opawskiego, w którym wcześniej funkcjonował hotel „Graf Reden" z 23 pokojami i dużą salą gastronomiczno – estradową. Czy lokalizacja ta niesie ze sobą jakieś niedogodności?

Podstawową niedogodnością było to, że przez kilkanaście lat męczyliśmy się bez zaplecza. Nie było tu małej sceny, za to mieliśmy niewygodną salę baletową. W jednym budynku musiał zmieścić się cały zespół aktorski. Nie było wyjścia. Musieliśmy zbudować drugi budynek zaplecza. Wyremontowaliśmy foyer, powstała mała scena, a zespół dostał trzy sale prób, miejsce w garderobach i bufet. Natomiast dwa lata temu udało nam się wyremontować nieruszane od stu lat pomieszczenia strychowe, gdzie znajduje się magazyn kostiumów.

Pomimo tego, że był tu hotel, w budynku od zawsze znajdowała się sala estradowa, gdzie organizowano rozmaite przedsięwzięcia?

Tak, za czasów funkcjonowania hotelu organizowano tu m.in. karczmy piwne, ale i wiece plebiscytowe. Przyjeżdżały też zespoły ze Lwowa z propagandowymi spektaklami krzewiącymi polskość, wystawiano tu „Halkę", ale i spektakle z Niemiec i Austrii, a jednocześnie odbywały się tu...walki bokserskie. W zasadzie scena i widownia zostały od razu budowane w takim kształcie. Nie było oczywiście amfiteatru, bo widownia była płaska. Mieściło się tu wówczas 1000 foteli, a dziś mamy 580 miejsc. Podczas przeróbek zlikwidowano orkiestron. Kiedy się tu pojawiłem, scena była już przebudowana, widownia również, a w miejscu foteli były betonowe schody. W czasie tych 34 lat kilkakrotnie remontowaliśmy budynek, bo remont z 1970 r. przeprowadzony został niestarannie. Podczas jednego z nich znalazłem ostatni ślad po dawnym hotelu. Był to kawałeczek fajansowego talerzyka z napisem hotel Graf Reden. Później wyciągnęliśmy z archiwum miejskiego różne dokumenty, plany budynku i wyeksponowaliśmy z fragmentem talerzyka we foyer, tworząc małą wystawę. Dwukrotnie odwiedziła nas też rodzina Topolskiego, który zbudował wspomniany hotel.

Chorzowska scena miała działać jako telewizyjny music hall przy katowickim ośrodku telewizyjnym. Nie udało się. Jak wyglądały pierwsze lata funkcjonowania teatru?

Music Hall nie funkcjonował, a zespół nie występował. Pierwsze przedstawienie wystawiliśmy dopiero w grudniu 1984 roku. Reżyserowałem wtedy „Nikiformy". Pamiętam, że widzowie siedzieli na scenie, bo na widowni leżały worki z cementem. Na zewnątrz było minus 30. Staraliśmy się ogrzać wnętrze używając dmuchaw budowlanych. Kiedy przyszli widzowie, w pomieszczeniu było siedemnaście stopni, a kiedy wychodzili, temperatura spadła do czternastu stopni. Gdy graliśmy „Evitę", ludzie siedzieli w płaszczach na widowni. Początki były trudne. Music Hall miał być miejscem, w którym powstawałyby widowiska dla telewizji, ale to nie wyszło. Udało się natomiast wykształcić porządny zespół. Wtedy jego członkiem był jeszcze Janusz Józefowicz. Przygotowywali aktorów do występów musicalowych, ale kiedy wybuchła rewolucja Solidarności, wszystko diabli wzięli. Pozbyto się Macieja Szczepańskiego i wszystko stanęło na trzy lata.

Jak doszło do tego, że został pan dyrektorem chorzowskiej sceny?

Szefem ośrodka telewizyjnego w Katowicach był wówczas Roman Pilardy i z racji tego był też automatycznie dyrektorem tego teatru. Natomiast mój kolega ze studiów, Tadeusz Ryłko, był wiceszefem, i to on mnie tutaj ściągnął. Kilka osób przede mną dostało tę propozycję, ale w 1984 r. przebrzmiewały echa stanu wojennego i nikt nie chciał się w to bawić. Pilardy miał za zadanie przeprowadzić teatr z telewizji, do której należał, do ministerstwa kultury. Pojawiły się pomysły, żeby zlikwidować zespół, przenieść teatr, skończyć remont i dopiero wtedy zakładać instytucję od nowa. Ale Pilardy uparł się. Był człowiekiem, który miał jedną podstawową cechę: bardzo lubił budować, ale nie lubił burzyć. W końcu zwabili mnie do Chorzowa, pokazali budynek, a ja pomyślałem sobie, że drugi raz w życiu takie propozycji nie dostanę. Gdybym wiedział, co mnie czeka, to może bym się poważnie zastanowił (śmiech). Nie skończyłem żadnych dodatkowych studiów podyplomowych, wszystkiego musiałem się nauczyć na własnej skórze. Pilardy powiedział tylko: „zrób to, co uważasz", a ja zacząłem realizować swój program, który miał wprowadzać chorzowską widownię w świat teatru muzycznego, ale od strony dramatycznej. W zasadzie ominęła mnie też polityka, nie musiałem się nigdzie zapisywać, Pilardy wziął to na siebie. Polityka praktycznie dopadła mnie dopiero w przypadku „Klątwy".

Czy nie żałował pan wystawiania kontrowersyjnej „Klątwy"? O odwołanie spektaklu apelował biskup, ale i odbyły się dwie pikiety...

Absolutnie nie. Zapowiadało się, że na pikietę przyjdzie 3 tys. osób, lecz finalnie wzięła w niej udział garstka, a na spektakl przyszło 600 widzów. Trochę mnie to kosztowało nerwów, ale nie miałem wyjścia. 20 lat prowadziliśmy przegląd letni i przez te 20 lat usiłowaliśmy pokazywać to, co najistotniejsze i najciekawsze w polskim teatrze. Kiedy Krysia Janda założyła Teatr Polonia, który był ewenementem na skalę krajową, zaprosiliśmy ją i przyjeżdżała przez dwa sezony. Kiedy Monika Strzępka i Paweł Demirski stworzyli swoje spektakle, zrobiliśmy im przegląd, podobnie było z wałbrzyskim teatrem, który w latach 90-tych miano zlikwidować jako najgorszą scenę w Polsce, a wszystko zmieniło się po festiwalach w Edynburgu i Avignonie, i też ich zaprosiliśmy. To co miałem teraz zaprezentować, jeśli nie „Klątwę"? To nie było tak, że wybrałem ten spektakl na przekór komuś. Nie. Po prostu, był wyjątkowy i należało go pokazać ludziom. Pojawiły się pogróżki, listy z groźbami, ale policja umorzyła sprawę. W trakcie spektaklu przyjechał nawet prokurator, ponieważ otrzymał donos, że w teatrze obraża się uczucia religijne, ale zgodził się poczekać do końca spektaklu, a po nim robiono zdjęcia krzyży znajdujących się na scenie. Było ciężko, ale nie żałuję.

A czy jest jakiś spektakl, którego wystawienia pan żałuje?

Żałuję, że przegraliśmy „Przebudzenie wiosny" ["Przebudzenie wiosny" - reż. Łukasz Kos - Teatr Rozrywki w Chorzowie – premiera 29.04.11 – przyp. red.]. Uważam, że to piękny, szlachetny i znaczący spektakl, ale nie daliśmy sobie rady z publicznością. Myślałem, że będzie to spektakl, stanowiący pretekst do prowadzenia w szkołach rozmów z uczniami na temat seksualności. Jednak szkoły kompletnie to zignorowały. Zorganizowaliśmy nawet spotkanie, w którym wzięło udział stu pedagogów. Zaprosiliśmy profesorów pedagogiki z Uniwersytetu Łódzkiego i Wrocławskiego oraz fundację Ponton z Warszawy, zajmującą się edukacją seksualną. Wszyscy uznali, że to zachwycający spektakl, ale zapytani, czy przyjdą na niego z uczniami odpowiedzieli chórem, że nie. Zaznaczyli, że jeżeli znajdzie się chociaż jeden rodzic, któremu się on nie spodoba, to i nauczyciel i dyrektor będą mieli problemy.
Wiadomo, że na 120 przedstawień kilka było takich, które się nie udały z różnych powodów. Na przykład „Przygodę fryzjera damskiego" zdjęliśmy po trzech spektaklach. Był stanowczo za długi i widzowie wychodzili okropnie zniechęceni, a później fama szła w świat. Kiedy usiadłem i zacząłem zastanawiać się, co można zmienić, okazało się, że następne dwa miesiące trzeba poświęcić na próby, odpuściłem. Nie mieliśmy na to czasu.

Który tytuł było najtrudniej pozyskać?

Zdecydowanie najdłużej staraliśmy się o „Billy'ego Elliota". Trwało to osiem lat, a np. zgodę na wystawienie „Sweeney Todd'a" dostaliśmy po trzech tygodniach. Nagle, kiedy już porzuciliśmy nadzieję, nieoczekiwanie, dostaliśmy zgodę i na „Elliota". Przyszedł list od agenta, w którym napisał, że dają nam go na 5 sezonów, po polsku i bez prawa do kopiowania przedstawienia londyńskiego. Nie mogło być lepiej!

Dlaczego tak długo blokowano ten tytuł?

Podejrzewam, że z prostego powodu, podobnie jak blokowali Mamma Mia. Pytali wprost: ile masz miejsc na widowni i po ile masz bilety? Jeżeli dysponujesz salą na 1200 miejsca, a bilety kosztują po 80-100 funtów, a dodatkowo masz 3 mln funtów na realizację spektaklu, cały park oświetleniowy i wszystko, czego sobie zażyczą, to możesz robić spektakl. Ale w końcu ulegli i dali nam zgodę.

W swojej karierze mało pan reżyserował

Stopień autokrytycyzmu, jaki mam do własnej sztuki jest tak wysoki, że nikt nie był w stanie wystawić mi gorszych recenzji niż ja sam i to jest mordercze. Kilka przedstawień mi się udało jak np. „Księżniczka Turandot" [„Księżniczka Turandot" – reż. Dariusz Miłkowski – Teatr Rozrywki – przyp. red.] z 1986 r., albo „Pieszo" Mrożka, które premierę miało we Wrocławiu 12 grudnia pamiętnego roku 1981, a dzień później rozpoczął się stan wojenny...

Trudno uwierzyć, że przechodzi pan na emeryturę. Na pewno jeszcze o Panu usłyszymy. A może już szykuje Pan jakiś projekt?

Moja przyjaciółka jest w zarządzie ITI, Międzynarodowego Instytutu Teatralnego, a ten podczas każdego kwadrynale poza oficjalnym udziałem Polaków w wystawie scenograficznej, organizuje także niedużą wystawę, podczas której prezentuje młodych polskich scenografów. Agnieszka już mnie wciągnęła w organizację tego przedsięwzięcia. Ale co się jeszcze wydarzy? Czas pokaże.
___
Dariusz Miłkowski – ur. 1947 w Sopocie – reżyser teatralny, dyrektor Teatru Rozrywki w Chorzowie. Ukończył Wydział Reżyserii Dramatu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego w Krakowie. W trakcie studiów asystent reżysera w teatrach krakowskich (Stary, Bagatela, Słowackiego). W roku 1978, po zaliczeniu IV roku, wyjechał do Londynu. Po powrocie, w 1979 roku reżyser w Teatrze Polskim w Poznaniu i Teatrze Muzycznym im. D. Baduszkowej w Gdyni. W latach 1981–1983 reżyser w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Wykładowca Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (1982–1992), prowadził zajęcia ze scen współczesnych i elementarnych zadań aktorskich. W 1984 zastępca dyrektora ds. artystycznych w Teatrze Rozrywki „Music-Hall" w Chorzowie, od 1985 jego dyrektor naczelny i artystyczny. Teatr Rozrywki odwiedza rocznie ok. 100 000 widzów. Współzałożyciel Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, od ośmiu kadencji członek jego zarządu.

Magdalena Mikrut-Majeranek
Dziennik Teatralny
31 sierpnia 2018

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia