Nie dajmy się pierwszym wrażeniom

"Tristan" - reż. Krzysztof Pastor - Opera Narodowa w Warszawie

Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że bardzo trudno je rozwiać. Dobre pierwsze wrażenie potrafi pokryć późniejsze przykrości - tak, że całość wydaje nam się lepsza i ciekawsza, niż była w istocie. Złe pierwsze wrażenie potrafi zaś doprowadzić widza do takiej gorączki, że zignoruje najlepsze elementy spektaklu, mając twórcom wciąż za złe początkowe potknięcia. Dlatego tak ważne są początki. Początek "Tristana" jest zdecydowanie nieudany. Lecz produkcja Opery Narodowej to rzadki i przez to ciekawy przypadek dzieła, które zaciera złe wrażenie, jakie wywołało na początku

Orkiestra stroi instrumenty. Zapada ciemność. Słychać pierwsze takty. Kurtyna unosi się i... pierwszy zawód - kostiumy. Maciej Zień wprowadza na deski Opery Narodowej estetykę telewizyjnego show, wrażliwość „You Can Dance”. Trochę seksu i stereotypu, trochę „gwiezdnego pyłu", do tego szary skaj i sztuczna siwizna. Nieczytelne metafory i zwykła brzydota utrudniają podziwianie kunsztu tancerzy. Widać, że Zień chciał coś osiągnąć, widać j a k ą ś myśl, ale to o wiele za mało jak na standardy tej rangi inscenizacji. Gorzka pomyłka. Wrażenia recenzenta potwierdzały zasłyszane w czasie przerwy rozmowy.

Soliści tańczą na tle ubogiej scenografii, od czasu do czasu ożywianej ruchem statystów. Abstrakcyjne, wielkie okna - sygnał metafizycznej Obecności - to jeden z mocniejszych elementów „Tristana”, ale kogo należy pociągnąć do odpowiedzialności za tandetne wizualizacje? „Krople wody” i „chmury” - drażnią chwyty znane z reklam wody mineralnej. Czyżby pan Zień zasugerował Katarzynę Nesteruk? Nasycone błękity budują zimną, odrealnioną przestrzeń, w której jest miejsce na fenomenalny taniec, ale nie na przychylność widza. Co innego w drugiej połowie, „gorącej” części „Tristana”, gdy na scenie dzieją się prawdziwe cuda... ale nie należy uprzedzać faktów.

Zaskakuje szybkie wprowadzenie dużych partii zbiorowych, które choć częściowo rozsynchronizowane, uwodzą skomplikowaniem i symboliką. Krzysztof Pastor ma balet we krwi, jego wizje są klarowne i piękne - układy taneczne porywają autentyczną swobodą, a rozkład „uczestników tańca” w przestrzeni sceny zdaje się dziełem wieloletnich rozważań i... obliczeń. Pamiętajmy jednak o pierwszym (złym) wrażeniu, które wciąż trzyma nas w swej mocy. Co takiego sprawia, że „Tristan” wychodzi obronną ręką z ostrzału surowej krytyki? Muzyka.

Gdy odzywa się się sopranistka, niebo nad Narodową Sceną rozjaśnia się. Słychać, że mamy do czynienia z dziełem sztuki. Muzyka Wagnera zalewa audytorium, pozwalając mu skupić się ponownie na ruchu tancerzy. Orkiestra prowadzona przez Tadeusza Kozłowskiego jest bezbłędna. Gra i współgra z choreografią Pastora na wielu poziomach, a mnóstwo z nich pozostaje niedostępnych profanom podobnym niżej podpisanemu. Zmysł muzyczny zostaje zsynchronizowany ze zmysłem ruchu. Można oddać się czystym emocjom i z trwogą oczekiwać kolejnych taktów.

Nagle na scenę wpadają dzieci. Ich żywiołowość rozsadza ramy „Tristana”, i wychodzi daleko poza ramy tańca klasycznego w ogóle. Dochodzi niemal do interwencji Realnego - zaskakującego, nie poddającego się konwencjonalnym interpretacjom wydarzenia, które może szokować lub zachwycać. Kto spodziewał się zachowawczej choreografii, srogo się zawiedzie. Układ taneczny nabiera rozpędu, a wraz z nią opowieść o miłości, zdradzie, wierności i esencjonalnych walorach europejskiej kultury. Panie Pastor, znów - udało się!

Paweł Koncewoj (Tristan) jest standardowo przystojny i standardowo... perfekcyjny. Choć najswobodniej wypada w zmaganiach z trzema baronami, należy pogratulować mu opanowania w pas de deux z Aleksandrą Liaszenko (Izolda), której taniec można określić przymiotnikiem „piekielny”. Druga połowa warszawskiego „Tristana” to wielka ulga dla oka i ucha. Lepsza, dynamiczna, cieplejsza. Fenomenalnie giętka, niemal dzika, Liaszenko zbiera najlepsze recenzje. Jej sceniczny partner jest pewny siebie i przekonujący. Protagoniści wygrywają najdrobniejsze emocje, nie bojąc się sięgać do technik dalekich od kanonu. Scenografia Katarzyny Nesteruk rozwija się, zapierając dech w piersiach, ale zachowuje swój abstrakcyjny powab.

Oklaski zbiera sopranistka i fagocista, wyciągnięci niemal siłą na scenę przez Tadeusza Kozłowskiego. Zasłużone. Finał nasyca widzów emocjami, które przez długie minuty wyładowują klaskaniem. Wielkie przeżycie, które psują jednak tanie, pozbawione smaku kostiumy. Cóż z tego? Emocji było aż nadto - starczyło na zaspokojenie próżności, potrzeby umysłu i potrzeby serca, i pokrycie pierwszego wrażenia. To nie lada osiągnięcie, ale chciałoby się chwalić Operę Narodową za co innego.

Radosław Mirski
ksiazeizebrak.pl
1 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia