Nie przejmować się i robić swoje

rozmowa z Anną Dzionek

Rozmowa z Anną Dzionek, śpiewaczką, aktorką Teatru Muzycznego w Łodzi

W Teatrze Muzycznym trwa remont. Jak pracuje się w teatrze, który nie ma własnej sceny i skazany jest na pomoc innych instytucji kultury?

Rzeczywiście jest ciężko. Z naszym teatrem sporo podróżujemy - mówię tu o spektaklach wyjazdowych - dlatego często mamy do czynienia z przestrzenią, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni, a warunki bywają bardzo różne. To pomogło nam szybciej przywyknąć do sytuacji naszego teatru - przyzwyczailiśmy się już do łódzkich scen, które „przygarnęły” nas na czas remontu. Miejsca, w których gramy to TOYA, Teatr Studyjny, Teatr V6, ŁDK, a ostatnio zdarzyło nam się zagrać w Pałacu Poznańskiego. W związku z trudną sytuacją szczególnie podziwiam pracowników technicznych oraz panie garderobiane, które muszą przewozić kostiumy z miejsca na miejsce, niejednokrotnie wiele razy w ciągu dnia. Jednak wiemy, że musimy to przetrwać, bo jest na co czekać - teatr, który powstanie po remoncie, ma być najnowocześniejszym teatrem muzycznym w Polsce.

Pamiętamy film Yentl z Barbrą Streisand w roli głównej, do którego piosenki nagrodzone w 1983 roku Oscarem za najlepszą muzykę filmową napisał Michel Legrand. W Teatrze Muzycznym powstał spektakl na podstawie opowiadania laureata literackiej nagrody Nobla Isaaca Bashevisa Singera o tym samym tytule, a więc stała się Pani następczynią Barbary Streisand. Czym dla jest dla Pani ten monogram, jaki punkt w Pani karierze wyznacza?

W teatrze muzycznym sytuacja wygląda nieco inaczej niż w tradycyjnym teatrze dramatycznym, tutaj taki monodram jest swego rodzaju ciekawostką, eksperymentem - ten spektakl jest pierwszym monodramem w historii naszego teatru. Do tej pory gościliśmy wielu artystów z ich monodramami, jednak nie mieliśmy własnego, który byłby efektem pracy aktora Teatru Muzycznego. Było to dla mnie szalone wyzwanie - pierwszą reakcją na taką propozycję był strach, obawa, że temu nie podołam. Jako, że jest to monodram muzyczny i jego ważną częścią jest śpiew, mogłam do tego podejść z odwagą. Obawy były ogromne, ale patrząc na to z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że spotkało mnie coś niesamowitego i dziękuję losowi za to, że miałam możliwość sprawdzenia się w takiej formie. Dla artysty jest to nieustanne odkrywanie swoich nowych odczuć, zachowań, przestrzeni wewnętrznych - trzeba maksymalnie się otworzyć. Proste treści trudno przekazać, a bycie samemu na scenie sprawia, że czujemy odpowiedzialność - nie ma partnera, który mógłby pomóc, kolegi, który by nas odciążył. Grając ten monodram za każdym razem czuję się jak podczas premiery.

Jeśli chodzi o premiery, to w maju miała miejsce premiera „Wesołej wdówki” Franza Lehára w reżyserii Zbigniewa Maciasa, która wiązała się dla Państwa z wyjątkowym stresem, ponieważ pogoda pokrzyżowała nieco plany. Inscenizacja odbywała się w ogrodzie Pałacu Poznańskiego, jednak spadł deszcz zalewając sprzęt oświetleniowy i nagłaśniający. Co Pani sądzi o takich plenerowych inscenizacjach? Z czym to się wiąże dla aktora?

Należy zaznaczyć, że największa odpowiedzialność spoczywała na akustykach i pracownikach odpowiedzialnych za techniczną stronę przedsięwzięcia. My tak naprawdę nie zdawaliśmy sobie zapewne sprawy z tego, jak trudne zadanie przed nimi stoi. Rozmawiałam z kolegami na ten temat i muszę przyznać, że wszyscy zauważyliśmy interesującą rzecz, a mianowicie wpływ scenerii, w której odbywał się spektakl, na nasze samopoczucie. Dała o sobie znać kojąca moc ogrodu, który rozładowywał całe napięcie. Była to nasza pierwsza premiera pod gołym niebem, ale nie ulega wątpliwości, że pomimo wszystkich trudności było to pozytywne przeżycie.

Jak zareagował zespół na wieść o pomyśle, żeby zagrać „Wesołą wdówkę” w takich warunkach?

Oczywiście pierwsza reakcja to zdziwienie, jednak większość z nas doszła do wniosku, że to coś nowego, a więc warto spróbować. Tym bardziej, że budynek teatru jest w remoncie, więc sytuacja wymaga adaptacji nowych miejsc - jeśli chcemy, aby Teatr Muzyczny proponował widzom kolejne premiery, musimy być gotowi na takie wyzwania. Było to niezapomniane przeżycie - na godzinę przed spektaklem premiera stanęła pod znakiem zapytania, telefony się rozdzwaniały, a my czekaliśmy na to, jaka będzie pogoda. Czekaliśmy na ostateczną decyzję, ale w końcu, pomimo niewielkiego opóźnienia, wszystko poszło sprawnie, choć w drugim akcie pojawiły się krople deszczu.

Prócz pracy w teatrze nagrywa Pani utwory dla radia (m.in. pieśni hiszpańskie) i telewizji. Czy jest jakieś wyzwanie zawodowe, na które wciąż czeka Pani z niecierpliwością?

Myślę o sobie jako o śpiewaczce klasycznej, jednak równie dobrze czuję się w repertuarze musicalowym, który charakteryzuje się inną estetyką wokalną, dlatego moim marzeniem jest zagranie ciekawej roli musicalowej w spektaklu zrealizowanym przez nasz Teatr. Chciałabym, aby ktoś podjął się zrealizowania w Teatrze Muzycznym musicalu z wielkim rozmachem, z przepiękną muzyką. Osobiście bardzo lubię muzykę z „Nędzników” Michela Schönberga, czasami śpiewam songi z tego musicalu na koncertach i chciałabym w nim zagrać. W Niemczech miałam okazję kreować rolę Anity w „West Side Story”, co także bardzo dobrze wspominam, choć granie w obcym języku zawsze jest pewnego rodzaju utrudnieniem. Wciąż marzę o ciekawej musicalowej roli, jednak muszę przyznać, że dobra rola w operetce również byłaby dla mnie satysfakcjonująca. Parę lat temu zagrałam rolę Lizy w „Krainie uśmiechu” i bardzo dobrze to wspominam. Operetka też ma swój czar - zrealizowana z dużym rozmachem może stać się niezapomnianym przeżyciem zarówno dla widza, jak i dla aktora.
 
Koncertuje Pani w Polsce, Niemczech, Belgii, Holandii - czym różni się podejście do śpiewaków i aktorów śpiewających w innych krajach europejskich?

Nigdy nie pracowałam w teatrze za granicą, jednak bardzo często wyjeżdżaliśmy na tournee - głównie do Niemiec i do Belgii i powiem szczerze, że nasze koncerty spotkały się tam z wyjątkowo ciepłym, wręcz entuzjastycznym przyjęciem. Tamtejsza publiczność jest niezwykle pozytywnie nastawiona do śpiewaków. Być może widownia docenia to, że przyjechaliśmy z daleka i że śpiewamy w ich języku, czego przykładem może być nasz ostatni występ w Belgii, po którym usłyszeliśmy, że Belgowie nie chcą nikogo innego i mamy już kontrakt na występ w przyszłym roku. Trzeba przyznać, że zagraniczna publiczność przychodzi z pozytywnym nastawieniem i zawsze w odbiorze wyłapuje to, co było najbardziej udane, najlepsze.

Aktorzy teatrów dramatycznych nierzadko grają w serialach, są rozpoznawani, co przyciąga publiczność na ich spektakle. Z lalkarzami i śpiewakami pracującymi w teatrach muzycznych jest inaczej. Czy to bywa frustrujące?

Istnieją bardzo popularni śpiewacy, którzy mają mnóstwo propozycji zawodowych, jednak nie wszystkim się to udaje. Prócz talentu trzeba mieć jeszcze trochę szczęścia, bo to przypadek często rządzi naszą karierą, życiem artystycznym. Jednak jestem przekonana, że nie wszystkim do szczęścia potrzebna jest popularność - my traktujemy to jako zawód, naszą pasję, kochamy to, co robimy. Najważniejsze to mieć przyjemność ze swojej pracy.

Pani praca to nie tylko teatr, jest Pani także adiunktem na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Łodzi. Nie każdy śpiewak posiada talent dydaktyczny. Co Pani daje ta praca?

Ucząc innych sami wiele się uczymy. Aby przekazać nasze odczucia uczniom najpierw musimy przepuścić je przez siebie. Czasami zdarza się, że do Akademii Muzycznej dostają się tzw. „prawdziwki” - osoby bez wykształcenia muzycznego, bez wcześniejszego przygotowania. Na przestrzeni kilku lat dokonuje się w nich olbrzymia przemiana, a obserwowanie tego jest naprawdę interesujące. Koniec procesu edukacji bywa dla nas zaskoczeniem, nasi dyplomanci potrafią sprawić niespodziankę. Ja na razie jestem na początku mojej drogi pedagogicznej, mogę się pochwalić dwiema dyplomantkami, które ukończyły Akademię, w tym roku dołączają do nich dwie kolejne - daje to wielką satysfakcję. To bardzo rozwijająca praca.

W powszechnej opinii jest Pani czołową solistką Teatru Muzycznego. Czy to nie budzi zazdrości? Czy w całej swojej karierze nie spotkała się Pani z przejawami zawiści?

Ludzie są tylko ludźmi, a teatr to specyficzne miejsce, w którym nie sposób kochać wszystkich, jednak staram się otaczać ludźmi, których darzę przyjaźnią. Bywają sytuacje, w których odczuwalna jest czyjaś niechęć, czy wręcz zła wola, ale jest to naturalne. Jedyny sposób to nie przejmować się i robić swoje. Bohaterka mojego monodramu Yentl powtarza często, że „wszystko jest możliwe” i rzeczywiście jeśli staramy się myśleć pozytywnie to wszystko się układa. Gdybyśmy chcieli się wszystkim przejmować, mogłoby to doprowadzić nas do szaleństwa.

Czy jest coś, czego Pani jako śpiewaczka panicznie się boi?
 
Jeśli o mnie chodzi, to boje się jedynie, że zapomnę tekst, ale mamy przecież suflerów. Poza tym jeśli coś zostało włożone do głowy dzięki systematycznym próbom, to jest mało prawdopodobne, aby wyleciało z pamięci.

Nie da się ukryć, że życie artysty składa się z sukcesów i porażek. Czy pamięta Pani jakąś wyjątkowo dotkliwą porażkę, która jednak wiele Panią nauczyła?

Muszę przyznać, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Od pierwszej swojej roli dochodziłam do wszystkiego krok po kroku, uczyłam się nowych rzeczy i nie mogę powiedzieć, że którakolwiek z moich ról okazała się porażką. Jednak zdarzały się w moim życiu artystycznym momenty, kiedy jakiś cios spotykał mnie ze strony ludzi. Zdarzały się bolesne, krzywdzące recenzje, będące celowym działaniem nieżyczliwych osób. Najsmutniejsze w takich sytuacjach jest to, że masowa publiczność czytająca taki tekst odbiera go jako prawdę. To bywa bolesne, szczególnie w przypadkach, kiedy recenzent ewidentnie mija się z prawdą, lub też nie zna się na muzyce, ale stara się swoją niewiedzę i brak kompetencji maskować atakiem. Nie jest to porażka, jedynie niedogodność związana z wykonywaniem tego zawodu. Każdą swoją rolę starałam się analizować i wkładać w jej realizację dużo energii, dlatego nigdy nie odczułam zawodowej porażki.

Czy zdarzyło się Pani nie podjąć jakiegoś zawodowego wyzwania ze względu na fakt, iż wizja zaproponowana przez reżysera była niezgodna z Pani podejściem do zawodu?

Nie zdarzyło mi się to, choć oczywiście miewałam wątpliwości, jednak po przeanalizowaniu sytuacji zwykle odnajdywałam w roli coś ciekawego. Traktowałam to po prostu jako kolejne zawodowe wyzwanie - skoro ktoś zobaczył mnie w takiej roli, to warto spróbować. Pamiętam moje mieszane uczucia wobec roli Księżnej w „Księżniczce czardasza” - grałam starszą kobietę, którą zupełnie się nie czułam, jednak praca ze świetnym reżyserem Wojciechem Adamczykiem sprawiła, że budowanie tej roli od podstaw sprawiło mi ogromna przyjemność. Zdecydowała o tym w dużej mierze fachowość reżysera, dzięki któremu zagrałam nobliwą matronę, która dziś należy do moich ulubionych ról.

Wywiad nieautoryzowany, przeprowadzony w maju 2009 r.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
14 listopada 2009
Portrety
Elina Le Voi

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia