Nie samym krzykiem aktor żyje

"Artaud. Sobowtór i jego teatr" - reż. Paweł Passini - Teatr Studio

Czwartek. 19 maja. Tuż po przebudzeniu narasta we mnie niepokój, adrenalina. Myśli o zrealizowaniu codziennych czynności zastępuje wielkie pragnienie doznania artystycznego. Potrzeba wzruszenia, zapomnienia, zatracenia, zachwytu nad czymś, albo kimś

Z tą pustką, która jest przygotowana na wypełnienie, udaję się do Teatru Studio z nadzieją, że po obejrzeniu spektaklu w reżyserii Pawła Passiniego pt: „Artaud. Sobowtór i jego teatr” już nie będę dla siebie samej tą samą osobą. Tadeusz Kantor mawiał, że do teatru „wchodzi się na własne ryzyko”. Zatem ryzykuję i wchodzę. I co widzę? Śmiesznego, groteskowego Artuad, w którego wcielił się, a raczej próbował to uczynić Przemysław Wasilkowski. Mimo pracy, którą wykonał aktor, efekt w konsekwencji był żałosny i śmieszny. Krzyk, którym się posługiwał, aby wyrazić treści dotyczące ludzkiej kondycji i problemów z nią związanych był pusty i nic nie znaczący. Nadekspresja aktorska w tym przypadku nie pomogła mi w zrozumieniu wygłaszanych monologów. Manifest artystyczny, który Artaud spisał w swej książce, wymaga od czytelnika olbrzymiej koncentracji, ponieważ tekst jest wielowątkowy. Poza tym, oprócz tak obszernego materiału literackiego, reżyser posłużył się także fragmentami listów, które Artaud pisał w szpitalach psychiatrycznych.

Twórca spektaklu pragnął wnikliwie przyjrzeć się osobowości, przeniknąć do głębi psychikę bohatera. W tym celu postać francuskiego myśliciela i rewolucjonisty sztuki aktorskiej XX wieku została niejako podzielona na pozostałych aktorów. Podczas, gdy Wasilkowski siłuje się z monologami, próbując wykrzyczeć całą treść duszy, która miota się w zezwierzęconym i okrutnym świecie, za nim umieszczone jest koło, w środku którego znajduje się aktor, wyrażający poprzez swe ciało, spazmy i konwulsje owej duszy, pragnącej wyzwolenia. Nad-Artaud, którego kreuje Marek Oleksy,  zasługuje na uznanie ze względu na precyzyjne wykonanie swego zadania, jakie wyznaczył mu reżyser. Jednak wobec ogólnego chaosu, który panował na scenie, nie mogłam skupić się na „tańcu” byłego ucznia Henryka Tomaszewskiego.

Cierpliwie czekałam, aż mnie coś poruszy... Z każdą upływającą minutą - w nudnym, monotonnym rytmie przedstawienia - traciłam nadzieję. Przyznam, że wolałabym wyjść po spektaklu bez nadziei, niż z rozczarowaniem. Niestety, reżyser przypieczętował swój spektakl żenującym akcentem. Mianowicie przebrał aktorów w plemienne stroje ludzi pierwotnych, którzy konfrontując się z nami-widzami, dają do zrozumienia jak trudna, a wręcz niemożliwa jest komunikacja, między tak odległymi kulturami. Przyznam, że nie spodziewałam się tak banalnego zakończenia. Poza tym nie tylko język i słowa pomagają w komunikacji, ale wytworzenie wspólnej, oddziałującej na siebie energii, której w tym przedstawieniu nie było. Żadne efekty nie pomogą wykreować tajemniczej przestrzeni między widownią a sceną, jeżeli twórcy będą wciąż myśleć w kategoriach: „Czym by tu widza zachęcić!!!”. W nadmiarze środków i teatralnego efekciarstwa  nie da się usłyszeć krzyku człowieka w stanie klęski. Krzycząc - wołajcie i zawsze krzyczcie z dna, bo tylko „z dna można krzyczeć, aby być słyszalnym”.

Zofia Zoń
Teatr dla Was
23 maja 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia