Nie sprzedaję gumy do majtek na metry

Rozmowa z Krzysztofem Jaroszyńskim

Takiej dużej formy jak "Roma i Julian" nie wymyśla się tylko przy biurku. To, lekko licząc, 20-30 wersji tekstu, sprawdzanych potem podczas próbnych spektakli. To konfrontowanie nieustanne tekstu z aktorami. I dorzeźbianie go - mówi Krzysztof Jaroszyński, scenarzysta i reżyser.

Z Krzysztofem Jaroszyńskim, pisarzem, scenarzystą i reżyserem, rozmawia Ryszarda Wojciechowska:

Przed wojną po premierze publiczność skandowała: autor, autor... Dzisiaj autorowi sztukę "kradną" aktorzy. To dla nich są oklaski.

- Jestem do tego przyzwyczajony. Ja mam za sobą dość długą przeszłość kabaretową. I już się w swoim życiu na scenie nastałem. Za brawami też specjalnie nie tęsknię. Teraz wolę pisać niż występować. Nie przeszkadza mi to, że jestem w drugim rzędzie.

Ze swoją sztuką "Roma i Julian", którą przed chwilą na gdańskiej scenie Kontakt oklaskiwano, trafił Pan w czas, zwłaszcza wątkiem o zmianie płci przez bohaterów. Może powinien Pan na spektakl zaprosić posłankę Krystynę Pawłowicz?

- Mnie nie interesuje tak zwana rzeczywistość polityczna.

Jak można w takim kraju jak nasz nie żyć polityką?

- Można bez niej żyć, i to fantastycznie. Wszystkim polecam. Ja satyrę polityczną uprawiałem w młodości. I nie chciałbym do tego wracać.

Pan to w sobie przerobił już, przepracował?

- Tak. Zauważyłem, że mam za mało czasu w życiu przed sobą, żeby pisać gazetę. Bo gazeta następnego dnia jest już nieaktualna. I wyrzuca się ją albo robi z niej jeszcze gorszy użytek. Ja już wiem, że warto siły spożytkować na coś, co będzie miało sens nie tylko dzisiaj i jutro, ale może jeszcze za rok czy dwa. Człowiek dojrzały powinien pisać o rzeczach uniwersalnych.

Uniwersalnych, czyli jakich?

- O uczuciach, a dokładniej mówiąc, o emocjach. Mnie dużo bardziej obchodzi opisywanie takich stanów jak zazdrość, podziw czy zdrada niż komentowanie tego, co myśli o czymś jakaś partia albo jej lider. To dla mnie nie ma już żadnej wartości.

I nie rusza Pana Smoleńsk? Albo zagorzała dyskusja wokół związków partnerskich?

- Na temat nowoczesności wokół płci wypowiedziałem się w swojej sztuce "Roma i Julian".

Z jednej strony, ta sztuka rozpycha trochę to nasze zaściankowe myślenie, a z drugiej...

- No no, ja mam w tym swój własny głos. Jestem starszym człowiekiem, o poglądach konserwatywnych. Nie ukrywam tego. Ale nie staram się swoich poglądów wtłaczać innym. Ja tylko o nich opowiadam. W mojej sztuce swoje poglądy i idee mogą odnaleźć zarówno ci, którzy uważają, że płeć można sobie zmienić choćby i 15 razy, jak i ci, którzy uważają, że naturalność to jest to, co dał Pan Bóg, i nie należy tego zmieniać. Ja nie rozstrzygam tej kwestii. Uważam tylko, że można o tym mówić publicznie. Mało tego, można o tym mówić lekko i z dystansem. Dlatego między innymi nie słucham rozważań politycznych na ten temat, bo są nudne. Zresztą, to nie jest tylko polskie zjawisko. Ta sprawa nie jest ubrana w strój krakowski czy łowicki. Tak samo jest w Ameryce Łacińskiej czy Azji.

Mówimy o zmianie płci

- Tak, o pewnym nowym poglądzie na temat naturalności w życiu płciowym. Nie chcę zajmować stanowiska w dyskusji - czy można zmieniać naturę. Chciałem tylko utkać z tego opowieść, która nie nudzi. I to właściwie wszystko.

Zdziwił mnie Pan tym przyznaniem się do konserwatywnych poglądów. Co to znaczy - mieć konserwatywne poglądy? Bóg, honor, ojczyzna?

- To nie jest Bóg, honor, ojczyzna.

Prowokuję Pana...

- Ależ bardzo proszę. Ja i tak na tematy polityczne sprowokować się nie dam. A myślenie konserwatywne nie jest myśleniem wstecznym, tylko tradycyjnym. Nie jest dobrze, kiedy tradycję myli się z zaściankowością. Jeżeli jajo nie jest mądrzejsze od kury, to można powiedzieć, że to pogląd konserwatywny. Ale ja nie obnoszę się z tą swoją konserwą, tylko prezentuję różne oblicza tej samej sprawy.

Nie chce Pan wsadzać kija w mrowisko?

- A po co? Ja tylko opowiadam o tym, do czego może doprowadzić pewnego rodzaju swoboda. To w zasadzie sztuka o granicach swobody.

Autorów piszących w Polsce komedie można policzyć na palcach jednej ręki. Czemu tak trudno teraz o komedię w teatrze?

- Bo to dość żmudna robota. Współczesność nastawiona jest na krótką formę, błyskawiczną reakcję, i co tu dużo mówić - na szybki zysk. Nie opłaca się zwyczajnie pracować długo nad jedną rzeczą. Pięć skeczy, które opowiada się na scenie przez godzinę, można napisać w ciągu dwóch tygodni. Ale takiej dużej formy

jak "Roma i Julian" nie wymyśla się tylko przy biurku. To, lekko licząc, 20-30 wersji tekstu, sprawdzanych potem podczas próbnych spektakli. To konfrontowanie nieustanne tekstu z aktorami. I dorzeźbianie go. W ciągu pół roku od warszawskiej premiery spektakl ten tak znacznie się zmienił, że możemy śmiało powiedzieć, że to jest już inna inscenizacja. I właśnie premierę tej nowej inscenizacji planujemy na marzec tu w Gdańsku, w tym teatrze. W kwietniu zaś w Krakowskim Teatrze STU ma się odbyć premiera "Romy i Juliana" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Trzy premiery tej sztuki w jednym sezonie. To miłe dla autora.

Dzisiaj Pan nie chce tworzyć "gazety", ale przez lata był Pan związany z kabaretem: "60 minut na godzinę", Pod Egidą, Dwójka bez Sternika z Januszem Gajosem. Bez żalu porzucił Pan kabaret? Czy to kabaret porzucił Pana?

- W pewnym momencie zobaczyłem, że ja się na scenie nie rozwijam. Dostrzegłem, że młodsi mają więcej ikry i energii ode mnie. Teraz bardziej bawi mnie pisanie, reżyseria, A kreacja? Owszem, ale niekoniecznie siebie.

Jaki, Pana zdaniem, jest dzisiaj kabaret?

- Nie zamierzam mówić, że my kiedyś byliśmy lepsi, a teraz to głównie amatorzy. Wśród moich młodszych kolegów w kabarecie są ludzie niebywale zdolni. Pamiętam, że kiedy zaczynałem jako dwudziestolatek w trójkowym "60 minut na godzinę", obok nas byli tak zwani starzy satyrycy. Silnie nami przerażeni. Bo oni już od rana chodzili w muszkach i mieli teksty wyuczone na pamięć. A tu nagle przyszli jacyś tacy w T-shirtach, którzy coś sobie pisali na serwetkach, a potem to przed mikrofonem odczytywali, resztę improwizując. Dla nich to było nie do zniesienia. Jak to, przed mikrofonem improwizować? Z serwetki czytać? Zgroza. Więc ja teraz jestem takim samym facetem z muszką jak oni przed laty. Dobrze pamiętając tamte czasy, próbuję nie załamywać rąk i nie jęczeć, jakież to upodlenie nastąpiło w kabarecie. Młodzi umieją inne rzeczy i mają inny temperament.

Jeszcze niedawno Pan reżyserował, na podstawie swojego scenariusza, serial zabawny abstrakcyjnie "Daleko od noszy". Jakiś fan napisał o Panu w internecie "po Barei lepszego gościa od seriali komediowych nie ma".

- Staram się wszystko robić, po prostu, porządnie. To nie jest tak, że jestem nadmiernie ambitny i zamierzam proponować ambitną twórczość. Ale też nie sprzedaję gumy do majtek na metry. Celuję gdzieś w środek. Pamiętając, że chcę rozbawiać, ale nie zawstydzając przy tym samego siebie. To nie jest łatwa granica.

Dzisiaj, podobno, trzeba grubo szyć, tworząc komediowe seriale. Trzeba, bo uprościł się przekaz na świecie. Te nasze czasy wymagają prostszych sygnałów. Bo tylko takie sygnały się przebijają. Ale to wcale nie znaczy, że ktoś, kto nie czyta Jamesa Joyce'a, jest prymitywem. I odwrotnie.

Wspomniany serial "Daleko od noszy" może być Pana wizytówką?

- Oczywiście, że może. Jeżeli miałem z czymś tyle lat do czynienia, to nie zamierzam się teraz tego wypierać. Ten serial miał swoich zwolenników i przeciwników. Ale ja się może naserialowałem? Kiedy czułem, że ten serial się kończy, to z jednej strony było mi żal. Ale z drugiej myślałem sobie: i bardzo dobrze, bo będę się musiał zabrać za coś nowego, żeby nie wylądować na emeryturze razem z tymi noszami.

Ryszarda Wojciechowska
POLSKA Dziennik Bałtycki
9 lutego 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia