Nie tylko Hitler...

"Mein Kampf" reżyseria: Artur Hofman Teatr im. Aleksandra Sewruka w Elblągu

Brawa dla Tomasza Muszyńskiego, ujemne oceny za kurę - tak twierdzą czytelnicy portElu, którzy byli na sobotniej premierze sztuki "Mein Kampf" w elbląskim Teatrze im. Sewruka. Moim zdaniem brawa należą się za ten spektakl nie tylko Muszyńskiemu.

George Tabori (1914-2007), autor sztuki „Mein Kampf” był Węgrem żydowskiego pochodzenia (urodzonym w Budapeszcie), srodze doświadczonym przez hitleryzm - cała jego rodzina zginęła w Auschwitz, ocalała tylko matka. Był m.in. dramatopisarzem, reżyserem teatralnym i scenarzystą w Hollywood (m.in. filmów Alfreda Hitchcocka i Roberta Loseya). „Mein Kampf” napisał w 1987 r.

     Akcja sztuki granej na Małej Scenie elbląskiego Teatru toczy się na początku XX wieku w Wiedniu, w azylu dla bezdomnych mężczyzn. Młody Adolf Hitler przyjeżdża do Wiednia, bo odnalazł w sobie talent do rysunku i chce się dostać na Akademię Sztuk Pięknych. Trafia do pokoju, w którym mieszka dwóch Żydów - koszerny kucharz Lobkovitz i sprzedawca książek Szlomo Herzl.

     Sztuka reklamowana jest jako farsa, ale czy rzeczywiście nią jest. Nie lubię farsy, tym chętniej uznaję, że „Mein Kampf” farsą nie jest. Chociaż nie znaczy to, że nie jest zabawna, bo widownia bardzo często wybucha śmiechem. Rodem z farsy jest cała postać młodocianego Hitlera, niedouczonego prowincjusza, z którego kpią sobie obaj Żydzi, pełnego artystycznych ambicji, za to zupełnie pozbawionego talentu. Przekonanego o wyższości rasy germańskiej i nękanego „wstydliwą” dolegliwością (cierpi na zaparcia). Zabawne są dialogi, choćby ten, w którym Szlomo wywodzi rodowód nazwiska „Hitler” z żydowskich korzeni.

     Takim właśnie Hitlerem zaopiekował się Szlomo Herzl - uczy go dobrych manier, karmi, pociesza po druzgocących ocenach profesorów Akademii. Szlomo Herzl jest dobrym człowiekiem, Hitler - dość żałosną postacią, w żadnym razie „geniuszem zbrodni”.

     O ile pierwszy akt można jeszcze uznać za farsę, o tyle z drugim jest już trudniej. Pojawiają się w nim Gretchen - 14-letnia wyuzdana panienka uprawiająca seks ze Szlomą (trudno nazwać to, co robi, „kochająca się ze Szlomą”), pani Tod i, na samym końcu, Himmlischst -rzeźnik.

     Drugi akt i całą sztukę można interpretować na różne sposoby. Dla mnie najciekawsze jest pytanie - skąd się biorą tacy ludzie jak Hitler – demagodzy potrafiący pociągnąć za sobą tłumy do rzeczy, o których sama myśl budzi odrazę? Niby w postaci młodego Hitlera jest wszystko, co mogło zbudować tego, późniejszego, strasznego Hitlera – prowincjonalizm, bieda, jakieś intelektualne ograniczenia, freudowskie kompleksy matki i ojca, strach wobec kobiet (wobec Gretchen), urażone ambicje „artysty”. Jednak autor sztuki mówi o tym wszystkim raczej ironicznie. Psychologia nie jest zatem w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ktoś stał się jednym z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości.

     Pojawia się więc Pani Tod - ona wie. Wzruszająca jest scena, w której Szlomo (Żyd przecież) stara się obronić przed Śmiercią Hitlera siedzącego w ubikacji (zaparcie), a okazuje się, że Pani Tod wcale nie przyszła po to, żeby go zabrać, lecz po to, by się z nim dogadać i uczynić go wykonawcą swej woli, katem dla milionów. Skąd wiedziała, że Hitler ma do tego jakieś szczególne predyspozycje? A może nie miał, tylko przesądził o tym jej wybór?

     W drugim akcie pojawia się żywa kura, która wzbudziła takie kontrowersje widzów – Gretchen ofiarowuje ją Szlomie. Kontrowersje płyną pewnie z faktu, że kura pozostaje na scenie przez cały drugi akt i, hałasując, trochę przeszkadza w odbiorze, a spektakl nie uzasadnia jej „aktywnej obecności” do końca przedstawienia, wystarczyłaby zasłonięta klatka.

     Pojawia się też w końcowej scenie rzeźnik Himmlischst w sadystycznym monologu na temat patroszenia kury. Kura jest elementem żydowskiej symboliki, czyli kultury narodu. Być może Himmlischst opowiada, co hitleryzm zrobił temu narodowi i jego kulturze. Ale może kryje się za tym coś innego - przewrotność losu zbrodniarzy. Tu zatrzymajmy się na chwilę nad rolą Lesława Ostaszkiewicza, niemal epizodem, ale, według mnie - świetnym. Ostaszkiewicz – Himmlischst to połączenie reisfuhrera SS Heinricha Himmlera i Hannibala Lectera z „Milczenia owiec”. Jego monolog jest dzięki temu przerażający. A Himmler - o czym Tabori pewnie wiedział - zanim stał się katem Europy, był hodowcą drobiu - miał kurzą fermę. Byłby to kolejny dowód na to, że wodzowie III Rzeszy nie byli żadnymi „geniuszami zbrodni”.

     Ale główną osią dramatyczną przedstawienia jest relacja Szlomo Herzl - Hitler. Są też pytania: Czy wypada być dobrym dla każdego człowieka, nawet dla Hitlera (wprawdzie młodocianego, ale...)? Czy miłość bliźniego, bezwarunkowa, w pełnym znaczeniu tego zwrotu, czyli bez wyjątków, jest moralna?

     Pytania są poważne, ale przedstawienie jest, poza wszystkim, dobrą rozrywką, sprawnie wyreżyserowanym spektaklem z dobrymi rolami. Rola Hitlera (Tomasz Muszyński) jest bardzo dynamiczna, wyczerpująca fizycznie, skupiająca na sobie uwagę widza. Jest z takich, które się zauważa. I Muszyński jako Hitler jest bardzo dobry, powtarza gesty, mimikę, sposób mówienia prawdziwego Adolfa Hitlera, znanego z filmów archiwalnych. Jeśli zastrzeżenie, to tylko takie, że może jest trochę zbyt jednostajnie głośny. Mógłby częściej ściszać głos, z pewnością niczego nie ujęłoby to postaci.

     Druga dobra rola to Szlomo Herzl (Marcin Tomasik), według mnie, trudniejsza, bo jej odtwórca pozbawiony jest pomocy w postaci gestów, min i sposobu mówienia Hitlera. Tomasik zagrał dobrego człowieka, a nie dobrego Żyda, co byłoby łatwiejsze. I, co ważne, człowieka dojrzałego. Po „Szalonych nożyczkach” zawsze był dla mnie fryzjerem z tego spektaklu, a od soboty już nie jest. I to jego sukces.

     No i, o czym pisałem wyżej, bardzo mała i bardzo dobra rola Lesława Ostaszkiewicza.

     Mariusz Michalski (Lobkovitz) przemknął przez sztukę trochę niezauważenie, Gretchen Anny Gryszkiewicz to rola z pewnością wymagająca sporo odwagi, ale mam wrażenie, z odważne sceny trochę przesłoniły resztę i tak naprawdę nie wiem, jaka jest ta Gretchen. Pani Tod w wykonaniu Marii Makowskiej-Franceson trochę mnie irytuje - jest zbyt dystyngowana, zbyt kokieteryjna; jest bardziej Śmiercią przychodzącą po kogoś, kto przedawkował absynt, niż Śmiercią, która szuka wykonawcy „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

     Irytowali mnie także młodzi ludzie witający widzów na schodach Teatru, przebrani w stroje przypominające ubiory Hitlerjugend. Może gdyby przebrać ich w obozowe pasiaki, nie byłoby tak śmiesznie, ale byłoby mądrzej. Bo chyba na sztukę o Hitlerze nie można się wybrać z wyłącznym przekonaniem, że będzie się z czego pośmiać... Owszem, ale nie tylko.

     W elbląskim przedstawieniu jest się z czego pośmiać, jest nad czym pomyśleć, jest kogo podziwiać na scenie. Są więc wszelkie powody, żeby „Mein Kampf” zobaczyć.

Piotr Derlukiewicz
Portel
7 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia