Nie wiem, nie pamiętam

"Tlen" - reż. Rudolf Zioło - Teatr Muzyczny w Gdyni

W siódmej scenie "Tlenu" Iwana Wyrypajewa w tłumaczeniu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej toczy się dialog:
"ON. A jeśli mnie zapytają: o czym tak długo tutaj mówiłeś i co chciałeś powiedzieć? Odpowiem: nie wiem, bo mam amnezję.
ONA. A jeśli mnie zapytają: o co chodzi w twoim wystąpieniu i co chciałaś powiedzieć? To powiem: nie rozumiem, o co pytacie".

Wielokrotnie pojawia się też zwrot: "Nie wiem, nie pamiętam". Amnezja jako próba uniknięcia potępiania i osądzania, a może także jako artystyczna dezynwoltura? Trudno bowiem nie zauważyć, że właśnie tymi słowami mógłby posłużyć się też Rudolf Zioło, reżyser najnowszego spektaklu w Teatrze Muzycznym w Gdyni, szczerze opowiadając o swoim pomyśle na "Tlen".

Przestrzeń Nowej Sceny zmniejszono, stawiając na niej skośnie biegnącą, szarą ścianę. Z boku stworzono stanowisko dla didżeja, nad którym umieszczono napis "Tlen", a daleko w tle - kilka krzeseł, gdzie usiedli aktorzy. Opuszczali te miejsca tylko w celu wygłoszenia monologów. Ot, wszystko. Można byłoby doszukiwać się w tym rozwiązaniu próby zderzenia publiczności z siedzącymi naprzeciwko aktorami - przeglądania się w prezentowanej historii jak w lustrze, gdyby nie fakt, że siedzących aktorów zatopiono w mroku i oddalono od widzów, nie pozwalając tym samym na konfrontację. Tę uniwersalną przestrzeń łączy ze spektaklem przede wszystkim brak pomysłu.

Dramat Wyrypajewa często gościł na polskich scenach, jednak nigdy nie można było go oglądać na deskach teatru muzycznego. Eksponowanie tego faktu na stronie internetowej gdyńskiego teatru jest zbędne, bowiem reżyser nie zainspirował się specyfiką tego miejsca ani możliwościami tutejszych aktorów. Pracująca prawie trzy lata temu na tej scenie Agata Duda-Gracz nie sięgnęła w "Kumernis" po sprawdzony w tym miejscu schemat musicalu, ale zaproponowała autorską formułę, tworząc jedną z najciekawszych premier tego teatru. Zioło nie poszedł śladem musicalowym, ani tropem utorowanym przez Dudę-Gracz. Tekst jest głównie recytowany, a muzyczność można odnaleźć w nielicznych fragmentach, gdy wszyscy aktorzy stają się melorecytującym chórem powtarzającym za protagonistą fragmenty poszczególnych refrenów. Warstwa muzyczna została opracowana przez Patryka Szwichtenberga, wcielającego się w rolę didżeja. Pod tym względem również postawiono na twórczy minimalizm: nie skomponowano nowej muzyki, zmontowano gotowe materiały. Ciekawy trop pojawił się w jednym z ostatnich fragmentów, w którym zapętlono wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego - szkoda jednak, że sens tych słów umykał widzom, tym samym uniemożliwiając zrozumienie sceny.

Reżyser nie nawiązał także pracy z choreografem, dlatego warstwa ruchowa została ograniczona do indywidualnej ekspresji aktorów - często niespecjalnie wypracowanej, lecz naturalnej i spontanicznej. Nie przekonują sceny w zwolnionym tempie, aktorzy zostali pozbawieni wskazówek choreografa na temat przenoszenia ciężaru ciała (może dzięki temu udałoby się wyeliminować choćby zachwiania równowagi).

Iwan Wyrypajew napisał "Tlen" z myślą o didżeju i dwojgu bohaterów. Jedynym novum wprowadzonym przez Rudolfa Zioło okazało się zaangażowanie aż ośmiorga aktorów. Zwielokrotnienie postaci nie zostało jednak dostatecznie wykorzystane, nie stworzyło nowej jakości, bowiem każdy z aktorów wcielił się w rolę narratora, otrzymując podobną objętościowo partię materiału, pozwalającą na udział w dwóch scenach. Dialog protagonistów został zastąpiony wielogłosem pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków. Na taki pomysł wskazywało pierwsze pojawienie się aktorów, a ściślej ich kostiumy. Wszystkie postaci miały na sobie ciemne, współczesne ubrania, które tworzą z nich zunifikowaną grupę. Nie powstał jednak manifest pokoleniowy, przesycony buntem i niezgodą młodych ludzi na zastaną rzeczywistość, zabrakło mu wiarygodności.

Reżyser pozostawił aktorom wolność improwizacji emocjonalnej i ruchowo-tanecznej, która jednak stała się pułapką, bowiem wyraźnie brakuje im prowadzenia. Występują przed szereg i wygłaszają dłuższe monologi czy prowadzą dialog z partnerem, popadając w nadekspresję - maniakalnie grożą palcem, często przesadnie podnoszą głos. Indywidualne emocje ustępują zbiorowej, sztucznej demagogii. Z tej grupy nieco wyróżnił się Marcin Sztendel, fragmenty z nim były bardziej wyważone pod względem emocjonalno-gestycznym, jednak właśnie jemu zabrakło swobody bycia na scenie (być może ze względu na niewielkie doświadczenie), którą mieli pozostali.

Irytowały często podejmowane próby wypełnienia przestrzeni przez tautologiczne, ruchowe wizualizowanie warstwy słownej: gdy pojawiał się fragment o Saszy chodzącej po cokole pomnika, aktor wspinał się na palce, imitując próbę utrzymania równowagi; gdy pojawiały się nawiązania do baletu, aktorka przyjmowała pozę tancerki, ironicznie naśladując estetykę tańca klasycznego.

Reżyser nie wykorzystał faktu, że dramat ma otwartą strukturę, która daje perspektywę nowego odczytania. Nie zdecydował się na zmiany w tekście, wierne trzymając się wersji Wyrypajewa. Można przypuszczać, że wykorzystując metodę parafrazy można byłoby osiągnąć lepszy efekt. Taki trop podpowiadał autor w piątej scenie, gdy Ona mówi: "To wszystko kłamstwo, bo ty nigdy w życiu nie miałeś kontaktu z Sańkami z Sierpuchowa i masz to gdzieś, jak oni tam żyją i kogo tam zabijają, ale będziesz ze łzami w oczach opowiadać cudzy życiorys. Będziesz się zamartwiał problemami, które cię w ogóle nie dotyczą. (...) Bo artysta może mówić tylko o swoich problemach: przecież ci nie uwierzę, że nie śpisz po nocach, dlatego że jacyś moskiewscy bezdomni nie mają gdzie nocować". Pewnie odrzucono tę możliwość, powołując się na współczesny wydźwięk dramatu, który wciąż powinien być bliski zarówno aktorom, jak widzom. Nie udało się jednak zaprezentować tego na scenie - przedstawienie utraciło autentyzm, ostry wydźwięk, mimo że opinią publiczną wciąż wstrząsają poruszane w nim tematy.

Dramat Wyrypajewa ulega wręcz samoistnemu zaktualizowaniu poprzez nawiązania do pedofilii w Kościele czy zamachów terrorystycznych. Mimo to w gdyńską inscenizację wkradł się fałsz, a publicystyczne aluzje znikają w kakofonii myśli, gdzie ostre słowa nie mają czasu na odpowiednie wybrzmienie, ustępując miejsca kolejnym.

Jedynie w scenie ósmej Rudolf Zioło podążył tropem filmu w reżyserii Iwana Wyrypajewa (scena o sobocie), a nie dramatu (fragment o perle). W produkcji z 2009 roku postaci protagonistów zamknięto w studiu nagraniowym, skąd Karolina Gruszka deklamowała tekst, a Aleksiej Filimonow często rapował swoje fragmenty. Tłem dla tej sekwencji były teledyskowe projekcje, które jednak nie ograniczały się do odzwierciedlenia historii rudowłosej Saszy z Moskwy i Sańki z Sierpuchowa. Nie zabrakło przestrzeni na bardziej artystyczne rozwiązania - czerpiące z popkultury, animacji czy wydarzeń historycznych ujętych w formie atrakcyjnego, dynamicznego kolażu.

Ten pomysł nie stanowił żadnego źródła inspiracji dla reżysera gdyńskiej inscenizacji, który zrezygnował z jakichkolwiek projekcji. Tutaj nawet w warstwie oświetleniowej postawiono na minimalizm. Przez prawie cały spektakl pełni ono funkcję jedynie użytkową, dopiero pod koniec zdecydowano się na ciekawsze rozwiązania formalne, jak wyalienowanie przy pomocy punktowego światła dyskutujących ze sobą protagonistów, co zagwarantowało prosty efekt teatru cieni.

Zaskakuje tak minimalistyczna estetyka, kontrastująca z wysokobudżetowymi, rozbuchanymi formalnie (często zbyt) spektaklami, do których przyzwyczaił nas Muzyczny. Ascetyczna formuła stanowiłaby ciekawy kontrast wobec dotychczas proponowanej estetyki, gdyby za tą pustką tkwił jakiś pomysł. Paradoksalnie, półtoragodzinne przedstawienie, mimo szybkiego tempa, dłuży się, wyzwalając ciężkie westchnienia widzów. Powstrzymanie się przed przedwczesnym opuszczeniem widowni przynosi tylko myśl, że dziesięć scen nie może przecież trwać zbyt długo... A po opuszczeniu teatru chciałoby się powiedzieć: mam amnezję. Nie wiem, nie pamiętam, co widziałam.

Wiktoria Formella
e-teatr.pl
8 lutego 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia