Nie wolno zapomnieć!

SAM ZE SOBĄ …

8 kwietnia COVID-19 zabrał nam wspaniałego, nie do zastąpienia człowieka, Stanisława Dziedzica. Na środę (21.bm) planowane są uroczystości pogrzebowe.

Urodził się w Dąbrowie koło Rzeszowa, a był postacią na wskroś krakowską z wyboru i umiłowania. Spotkał się z akceptacją nie tylko sędziwych murów podwawelskiego grodu, ale również jego czcigodnych obywateli, co nie zdarza się często. Był życzliwy, pogodny, każdego witał uśmiechem. Kiedy dzisiaj czytam liczne wspomnienia poświęcone Stanisławowi nie mogę nadziwić się rozległości jego zainteresowań, pól aktywności, zasięgu literackich penetracji. Był tytanem pracy. Dla mnie pozostanie przede wszystkim człowiekiem kultury w jak najszerszym tego słowa znaczeniu, przede wszystkim w sensie uczestniczenia we wszystkich możliwych, mniejszych lub większych wydarzeniach. Nie tyle z obowiązku (jako dyrektor Wydziału Kultury i Dziedzictwa Narodowego UMK), ile z ciekawości, chęci bywania i dotykania dosłownie wszystkiego. Nie jest to częste, wręcz absolutnie wyjątkowe. Dzisiaj samorządowcy traktują obowiązki reprezentowania swojego urzędu po macoszemu, jako przykrość, od której należy się uchylać wszystkimi możliwymi sposobami. Ot, tak jak – grzebię w pamięci – pochody pierwszomajowe za komuny: trzeba było komuś podrzucić szturmówkę lub zostawić ją w jakiejś bramie i opłotkami zwiewać gdzie pieprz rośnie.

Stanisława Dziedzica poznałem w 1997 roku, kiedy Wojewoda Małopolski (wówczas był nim dzisiejszy prezydent Krakowa, Jacek Majchrowski) ogłaszał wyniki konkursu na dyrektora Teatru Bagatela i gratulował mi zwycięstwa. Towarzyszył mu Stanisław Dziedzic (był dyrektorem Wydziału Spraw Społecznych w Urzędzie Wojewody, którego podczas konkursu reprezentował). Od tamtego czasu spotykaliśmy się niezliczoną ilość razu, wspólnie podziwiając wiele wspaniałych spektakli, wystaw, koncertów, z zakłopotaniem kiwając głową, jeśli zdarzył się knot. W mojej pamięci na zawsze pozostaną nasze bezinteresowne rozmowy (kiedy on już służył Miastu, a ja dyrektorowałem „Słowakowi", teatrowi marszałkowskiemu) w jego gabinecie, w narożniku kamienicy (z widokiem na Dominikanów) przy Placu Wszystkich Świętych 11. Odpoczywaj w spokoju, Staszku!

O czym tu pisać, gdy obowiązuje prawie całkowity lockdown, który bardzo boleśnie uniemożliwia jakąkolwiek publiczną działalność kulturalną? Teatry przygotowują premiery, ale na ogół chowają je w przepastnych szufladach biurek stojących w magazynach z rekwizytami i meblami, do czasu kiedy pandemia się skończy. Wówczas ma nastąpić „wysyp". Są też zwyczaje organizowania premier dla krewnych, znajomych i pracowników, których traktuje się (z powodu obostrzeń) jako statystów biorących udział w przedstawieniu. Aktorzy mają krótki kontakt z żywym odbiorcą. A potem całość jest puszkowana i czeka na lepsze czasy. Rzadko który dyrektor decyduje się na streamingową prezentację nowej produkcji. Ta moda już przemija, albo (nie bez pewnych racji), uznano że pokazy on-line to nie to samo co spektakle oglądane na żywo.

I tak, i nie! Są bowiem sztuki (zwłaszcza małoobsadowe o rozbudowanej warstwie dialogowej), które przekazywane za pomocą kamer na ekrany domowych telewizorów niewiele tracą, a nawet zyskują, zwłaszcza jeżeli proces rejestracji i transmisji jest profesjonalny. Tak to u nas bywa, albo wszystko, albo nic. Drodzy Panowie Dyrektorzy, myślcie, wybierajcie, podejmujcie decyzje strategiczne i repertuarowe, od tego jesteście! Boję się, że po ustąpieniu pandemii (jak już sięgniecie do tych szuflad) nastąpi taki urodzaj premier, że zmęczeni chorobą widzowie nie ogarną tej ilości i dzisiaj wypuszczona para artystyczna pójdzie w przysłowiowy gwizdek.

Minęła kolejna (78) rocznica wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim, minął Dzień Pamięci Ofiar Holocaustu (19.04). Z tej okazji Krakowski Salon Poezji on-line przypomniał wiersze Irit Amiel, zmarłej niedawno (16.02.br.) izraelskiej poetki polskiego pochodzenia (urodzonej w Częstochowie). Czytały wspaniale Anna Dymna i Agnieszka Glińska, a na wiolonczeli grał niezwykle uzdolniony nastolatek, Staś Kaleta. Twórczość Irit Amiel była niezwykła. Proste, konkretne wiersze nie epatują nieszczęściem i bólem, ale są wzruszające i dojmujące jak sam ból. Tak pisać o Holocauście i jego skutkach w psychice wielu ocalałych jest niewątpliwie sztuką. A trzeba pamiętać, że zaraz po wojnie opisywanie czasów Zagłady było bardzo trudne i wiązało się z wieloma stylistycznymi komplikacjami: jak to zobrazować, jakiej użyć formy? Niektórzy żydowscy twórcy uważali, że nie wolno dotykać tego tematu: „milczenie sztuki oniemiałej wobec tego co było", „czy po Auschwitz można jeszcze pisać wiersze?"

Irit Amiel nie trafiła podczas wojny do Treblinki, gdzie zginęła cała jej rodzina. Uratowała ją matka, jeszcze gdy wszyscy byli w częstochowskim getcie. Amiel pisze że, wówczas „nie zdążyła" do Treblinki. Zdążyła tam dotrzeć dopiero po 50 latach, kiedy odwiedziła Polskę. Miała przeczytać kilka swoich wierszy i przekazać je nam z Izraela. Nie zdążyła!

Przy okazji parę słów o Krakowskim Salonie Poezji. Czytanie wierszy do kamery w mniejszym lub większym zbliżeniu jak najbardziej mieści się w konwencji teatru on-line. Pracy jest z tym co niemiara, bo co tydzień powstaje nowy film, siłami głównie Ani, która jest autorką większości scenariuszy i pisze je nocami, ale też Bronka Maja, aktorów, muzyków, ekipy odpowiedzialnej za realizację zdjęć, pracę kamer, oświetlenie (chyba, że aktorzy dokonują swoich nagrań sami np. na telefonie komórkowym i przesyłają materiał video do teatru), wreszcie dzięki specjalistom od cyfrowego montażu. Ale efekt bywa często zachwycający. Takie były salony poświęcone Norwidowi, teraz Amiel. A za chwilę, w najbliższą niedzielę, „Urodziny Haliny" (Jarczyk), tradycyjne już spotkanie z naszym Muzycznym Aniołem Salonu, pełne, jak co roku, poezji, muzyki, śpiewu i humoru.

A dostęp do Krakowskiego Salonu Poezji nieco się zmienił. Wejście przez „VOD.STARY.PL". Tam trzeba się zalogować i zapłacić 5 zł. Można oglądać w niedzielę o 12.00, ale później, aż do piątku, do północy dany tytuł pozostaje na stronie teatru i jest dostępny. Zapraszamy!

„Niech sczezną artyści!". Ten słynny tytuł spektaklu chciałbym trochę zmodyfikować i zmienić jego sens. Niech sczezną ŹLI artyści! Oczywiście znaczy to zupełnie coś innego niż u Kantora, ale dzisiaj jest chyba bardziej na czasie. Na scenie często widzimy złych i dobrych aktorów. Ci dobrzy pozostają długo w naszej pamięci, kojarzą się z przedstawieniem, przekazują jego sensy. A ci źli? Psują wszystko, wykrzywiają i gubią znaczenia. W teatrze jak w życiu, w życiu jak w teatrze. Ilu złych aktorów widzimy w sejmie, w centralnych urzędach, w ważnych kancelariach, ministerstwach, w agendach rządowych, w kościołach, w biznesie. Jest ich coraz więcej: bełkoczą bzdury, oszukują, zakłamują rzeczywistość, są pełni pychy i pogardy, kłamią, są krnąbrni i chciwi. Szlag mnie trafia i niebawem zacznę ich wskazywać palcem i nazywać po imieniu. Niech sczezną źli artyści! Bo wszystkim nam szkodzą.

kwiecień, 2021

Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
21 kwietnia 2021

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia