Niektórych łatwo można było "ugotować"

rozmowa z Karolem Suszką

Kiedy powiedziałem koledze, że w sobotę i niedzielę wybieram się na uroczystości jubileuszowe z okazji 60-lecia Sceny Polskiej Teatru Cieszyńskiego, od razu powiedział: - Że też ci się chce; będziesz musiał wysłuchiwać samych bogoojczyźnianych przemówień. To nuda - wybrzydzał. Dyrektor TC, Karol Suszka, zapewnił mnie jednak, że będzie na pewno bardzo przyjemnie...

A więc odbędzie się bez wielkiej pompy?

Na pewno. Doskonale bowiem zdajemy sobie sprawę, że musimy uciec od pompy i bogoojczyźnianych przemówień. Z tego powodu, że to nikogo nie interesuje. Na taki jubileusz każdy przychodzi w innym celu, głównie towarzyskim. No i patriotycznym. Bo na podobnej uroczystości trzeba być, tak jak na Gorolskim Święcie czy innych ważnych imprezach. Przemówień będzie zatem niedużo, pozwolę sobie tylko przeczytać list szefa Parlamentu Europejskiego, Jerzego Buzka, który – trafiając w samo sedno naszego działania, przypomina o znaczeniu naszej Sceny Polskiej. Oczywiście, słowa o obowiązku, patriotyzmie i tym podobnie na pewno się podczas uroczystości przewiną. Ale chcemy głównie skupić się na spotkaniu towarzyskim obecnych i byłych aktorów i pracowników Sceny Polskiej, a także wszystkich naszych sympatyków. Chcemy porozmawiać, powspominać. A na pewno będzie o czym...

Sam jesteś związany ze Sceną i nadolziańskim teatrem od ponad 50 lat. Takich wspomnień masz dużo, z pewnością także zabawnych. Może podzielisz się niektórymi z czytelnikami „Głosu Ludu”?

Boże mój... Najmilej wspominam swoje początki w Scenie Polskiej, kiedy zespół wyjeżdżał rozklekotanymi samochodami ciężarowymi po całym terenie. Graliśmy w każdej prawie wiosce, gdzie tylko była sala ze sceną, czyli głównie w takich „teatralnych” gospodach: od Rychwałdu, przez Bogumin, Orłową, Gródek, aż po Mosty koło Jabłonkowa czy Piosek i Bukowiec. Przebieraliśmy się nie w garderobach, ale małych pokoikach za sceną, wszyscy razem. Było sporo zabawnych sytuacji i to wszystko bardzo nas zbliżało. A trzeba przypomnieć, że założyciele Sceny Polskiej to byli ludzie w średnim wieku, pełni energii i humoru. Szkoda, że ten okres trwał tak krótko. Bo później wyjazdów ubywało i grywaliśmy głównie w nowym budynku teatru przy ulicy Ostrawskiej.

A masz jakieś konkretne wspomnienie?

Sporo było przygód, związanych z konkretnymi ludźmi. Zwłaszcza na scenie, na której aktorzy robili sobie złośliwe dowcipy. Tylko po to, żeby „ugotować” na scenie kolegów. Czyli zmusić ich do śmiechu w najbardziej czasami niestosownych chwilach. Specjalistę od takich dowcipów był Janusz Bobek. A także Stasiek Waniek, który potem przeniósł się do teatru w Szumperku, lub później Marek Mokrowiecki, dzisiaj dyrektor teatru w Płocku. Marek nudził się czasami na scenie i robił wszystko, żeby „ugotować” przyjaciół. Podam przykład: w pewnym przedstawieniu socrealistycznym, takim produkcyjniaku, już w trzeciej scenie zostaje wyrzucony z pracy i już się nie pojawia w przedstawieniu. Mógł pójść do domu. Ale nie – w ostatniej scenie wszyscy dyskutują na ważnej naradzie produkcyjnej. A tu wchodzi Mokrowiecki, stawia na stole flaszkę wódki i mówi: „Przyszedłem... przeprowadzić samokrytykę”. To było coś strasznego. Ja, chociaż miałem na nogach mokasyny, długo manipulowałem pod stołem przy... sznurówkach, a Emilia Bobkowa długo zbierała z podłogi papiery. Wszystko po to, żeby nie śmiać się do rozpuku. Oczywiście, Marek musiał zapłacić później karę.

Ile to było pieniędzy?

Chyba z pięćdziesiąt koron. A to było wtedy sporo, Zarabialiśmy po dziewięćset koron...

A ty „gotujesz się” na scenie?

Czasami wprost strasznie. Pamiętam, jak „ugotował” mnie Mokrowiecki w „Damie z kameliami”. Grałem amanta, klęczę płacząc przy łóżku umierającej głównej bohaterki, którą grała Wanda Spinka. Obok stoi Marek, w klapie marynarki ma ogromną chryzantemę. A ponieważ ćwiczył kulturystykę, umiał operować mięśniami. Wówczas zabawił się mięśniami piersiowymi i chryzantema zaczęła w dziwny sposób się poruszać, drgać, tańczyć. Wybuchnąłem śmiechem. Na szczęście mogłem ukryć twarz w pierzynie... Tak samo umierająca dusiła się ze śmiechu...

Albo inny wypadek. Mokrowiecki reżyserował „Wieczór Trzech Króli” Szekspira i Kazek Siedlaczek grał Malwolia i ma w końcowej scenie duży monolog. Kiedy graliśmy w Mostach koło Jabłonkowa, Kazek zaprosił swojego kolegę: „Chodź popatrzeć, jak się robi taki monolog!”. Ale kiedy Siedlaczek wszedł na scenę, nagle parsknął śmiechem. I nie wydusił z siebie ani słowa. I tak przez kilka minut. Nawet publiczność krzyczała, żeby chociażby przeczytał monolog z kartki. Nie podołał. Też była kara...

Zdarza się też, że aktorzy przyzwyczajeni są do tego, że ich kwestia nawiązuje do pewnych słów partnera. Wystarczy, że kolega zmieni je co nieco i już się gubisz. Pamiętam, jak graliśmy słowacką sztukę „Nim zapieje kur”. Siedzimy, wielu ludzi, niby w jakiejś piwnicy, ja gram studenta, obok mnie siedzi Wanda Spinka w roli Hanki. Nagle wchodzi koleżanka grająca prostytutkę. Z tego powodu nikt nie odpowiada jej na pozdrowienie. Tylko Hanka w końcu jej odpowiada, a prostytutka jej odpowiada: „Dziękuję ci, Haneczko”. W pewnym przedstawieniu Wanda Spinka namówiła mnie, żebym to ja odpowiedział na pozdrowienie. Zgodziłem się. Podszedłem do prostytutki i pozdrowiłem ją. Ta w ogóle się nie speszyła. I padły słowa: „Dziękuję ci, Haneczko”. Nie mogliśmy dograć przedstawienia do końca. Wybuchaliśmy śmiechem po każdej kwestii, a to była tragedia. Zwłaszcza kiedy pojawiał się na scenie nieżyjący już Władek Liberda. Wszyscy zapłaciliśmy karę...

Władek Liberda też był podobno sławnym dowcipnisiem...


Wyśmienitym. A co było najważniejsze: robił kawały z bardzo poważną miną, tak samo jak Janusz Bobek czy Piotr Augustyniak. I obaj nigdy się nie „gotowali”. A najbardziej to się gotował śp. Franek Michalik, były kierownik Sceny Polskiej. Raz musieliśmy opuścić scenę, bo Frankowi do „ugotowania się” wystarczyło, że zobaczył za sceną inną suflerkę, niż tę, do której był przyzwyczajony. Wybuchnął śmiechem i musieliśmy zejść.

A dzisiaj też robicie sobie różne psikusy?

Raczej już jest ich coraz mniej, aktorzy chyba bardziej poważnie traktują już swoją pracę na scenie. Żarty stroją tylko poza kulisami, bo aktorzy, wiadomo, to wesoła czeladka. A może to i dobrze? Ja jednak w każdym razie cieszę się bardzo na sobotni jubileusz, bo powspominamy sobie tamte wesołe historie i przygody. Sądzę, że nawet tych przyjaciół, którzy już odeszli, będziemy wspominać z uśmiechem. Bo zasłużyli na to...

Jacek Sikora
Głos Ludu
13 października 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia