Nienawiść zawsze pełna bałaganu

"Szczurzysyn" - reż. Robert Jarosz - Teatr Polski w Poznaniu

„Szczurzysyn – jeden akt o nienawiści" to spektakl o wrogości, agresji, wyrzutach. Porusza problem dręczenia i przemocy, ale niekoniecznie zadaje pytanie „co jednak zrobić, gdy ktoś nienawidzi „tak po prostu", bez powodu?". Chaotyczna całość nie zawiera odpowiedzi. Jest raczej jak krzyk przeszłości, ponowne przeżycie doznanej traumy, aniżeli rozważania zastanawiające się nad rozwiązaniem. Pokazuje tylko niektóre przejawy niechęci, może nawet brutalności i pewnej bezwzględności wobec drugiego człowieka. Jest niewątpliwie pełen alegorii, przeniesień i podtekstów, ale czy nie zrozumiałych tylko dla reżysera?

W domu z kartonu, skulony przed telewizorem nastolatek z XXI-wiecznym „weltschmerzem", najpierw przysłuchuje się powtarzanym w kółko słowom dotyczącym jego osoby, po czym staje się jakby narratorem, nieco przywódcą działań, po części katem i ofiarą. Akcja toczy się w jednej przestrzeni, a za pomocą bujnej wyobraźni bohaterów może w przeciągu sekundy przemienić się w podwórko, chatkę, drzewo. Zmiany scenografii następują bardzo dynamicznie, podążają w stronę skrajnej destrukcji i rozpadu. Tutaj z „pomocą" wkracza taśma klejąca. Nie tylko przytrzymuje otwierające się kartony z niespodzianką potrzebnego rekwizytu w środku, ale także zamyka swoją działalność w trakcie spektaklu, wymuszając na aktorach ogranie felernego zdarzenia. Publiczność reaguje śmiechem, bo każdy zna przecież to uczucie, gdy bardzo mu się spieszy, a koniec taśmy znika i nie można go znaleźć. Poza klajstrem, kartonem i człowiekiem na scenie wyróżniającym się elementem scenografii są jabłka. Z początku ułożone w koszyku, częściowo także stają się postacią, prawdopodobnie najtragiczniejszą, bo rozkwaszaną co rusz o ściany, drzwi i dłonie. Wydają się być alegorią do biblijnego symbolu grzechu (co całkiem pasowałoby do ich roli i nadanemu im znaczeniu w przedstawieniu). W połowie spektaklu ich zapach dociera do nozdrzy publiki, ciekawe co chce przez niego powiedzieć reżyser?

Chociaż tytuł zapowiada tylko jeden akt, to scen poruszających odmienne aspekty jest kilka, a do tego są one bardzo poplątane. Może to alegoria do zawiłości życia, może mała przestroga, która w postaci tej samej treści wypowiadanej przez różnych bohaterów ostrzega, że w jednym momencie dręczysz ty, a za chwilę dręczą ciebie – pozorna dziecięca zabawa, przesiąknięta jadem, złością i nienawiścią. Poza sprawą wyżywania się na niewinnych, bądź nieco odmiennych ludziach (jak chociażby przez kolor skóry), pokazana zostaje także, niegdyś bardzo głośna, sprawa nagrywania kompromitujących filmików i wrzucania ich do sieci. Dodatkowo, poczyniony zostaje mały wyrzut w kierunku rodziców, dla których dobre dziecko to grzeczne dziecko. Jeden z bohaterów tak komentuje sprawę: „Szczurzysyn kocha swoich rodziców, jego miłość przejawia się w tym, że nie sprawia im kłopotów". Jego samotność, obcość oraz wrażliwość na świat nie mają żadnego znaczenia. Jest pozostawiony sam sobie, zagubiony, ale pełen miłości i szacunku. Na zewnątrz, dla świata – posłuszny, lecz w jego głowie czają się demony.

Aby osiągnąć efekt napięcia, niebezpieczeństwa, czy gwałtowności, Robert Jarosz – reżyser i autor jednocześnie, stosuje kilka prostych, ale działających rozwiązań, jak na przykład tupanie i klaskanie przy natężaniu słów opisujących walkę. Raz ucieka się do tautologii, innym razem od niej stroni. Aktorzy wypowiadają tekst, który wydaje się być oderwany od ich działań, jednak te mają pewną – czasami mniej, czasami bardziej widoczną i zrozumiałą - logikę. Opisy są bardzo mięsiste i świetnie wyartykułowane (tu należy się ukłon w stronę dykcji całej trójki grających: Pawła Siwiaka, Wojciecha Kalwata i Wiesława Zanowicza). Ostre brzmienie słów łączy się z obrazem, jak na przykład obieranie jabłek na głowie drugiego człowieka. Potęguje to efekt brutalności, wściekłości i wyzbycia się podstawowych ludzkich zasad i odruchów.

Spektakl poruszający temat trudny i skomplikowany trafił na świetnych aktorów, którzy bardzo dobrze poradzili sobie z jego nieco skomplikowanym przesłaniem. Wszyscy oddają całych siebie działaniu, płynnie przechodząc na przykład ze stanu wściekłości do wyrzutów sumienia (Paweł Siwiak), albo z fotelowej bierności do stanu niemożliwej wściekłości (Wojciech Kalwat), czy też bawiąc się w reportera zdarzeń (Wiesław Zanowicz). Zręczne i bardzo urozmaicone było także tempo akcji, wprowadzające po chwilach gęstych i gwałtownych głęboki oddech ciszy. Działo się tak na pewno do czasu, gdy grający byli na scenie. Bo kiedy zniknęli za kartonowym ekranem, cała nabudowana energia ulotniła się w ciągu kilku minut filmu końcowego, przypominającego z jednej strony urywki serialu „Dlaczego ja?", a z drugiej kawałki typu „making of" spektaklu. Publiczność zaczęła się nudzić, kręcąc niecierpliwie w fotelach i rozglądając się po sali, co może tylko dowodzić o fakcie, że jak teatr, to nie telewizja. Tę mamy w domu. Idąc do teatru, liczy się na spotkanie, wymianę energii, myśli, jakieś przeżycie. Film, jak ładnie ujął to Jonathan Caroll „oznacza, że wszystko jest skończone, tylko usiąść w fotelu i patrzeć. A w teatrze to dopiero początek". Właśnie dla tego początku widz wybiera się do świątyni Melpomeny. Tutaj pojawia się pytanie: czy we współczesnym świecie naprawdę trzeba się uciekać do różnych projekcji i audio wizualizacji? Czy spektakl nie mógłby się bez nich obejść?

„Szczurzysyn" bez wątpienia zwraca uwagę na rzadko poruszany, ale dotyczący powszechnego problemu temat „nienawiści bez powodu", niechęci i podłego traktowania się ludzi nawzajem. Nie daje jednak żadnych wskazówek. Jego przesłanie jest świetnie wyjaśnione w broszurce, ale tak wyraźna i sugerowana puenta nie pojawia się w spektaklu. Końcowy film próbuje zaznaczyć, że każde blokowisko w pierwszym lepszym mieście boryka się z prześladowaniami agresywnych oprawców, którzy nadal mają w sobie dwunastoletnie dziecko, niewinnie huśtające się na huśtawce.

Kilka interesujących pomysłów, parę szturchnięć uwagi i sporo jabłek w jednym worku, to prezent, który otrzymuje widz od reżysera i aktorów. Siedząc na widowni, może poczuć chwilowe przerażenie, kiedy pierwsze jabłko roztrzaskuje się o ścianę, może też podejrzeć życie pomiędzy piątym piętrem a podwórkiem, by na koniec zastanowić się, po co to wszystko i zacząć snuć własne wnioski z tej opowieści.

 

Daria Bełch
Dziennik Teatralny Poznań
27 marca 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia