Nieudana rewolucja

"Marat-Sade" - reż: Maja Kleczewska - Teatr Narodowy

Rozdźwięk pomiędzy tym, do czego aspiruje spektakl, a tym, jaki wywołuje oddźwięk, jest miejscami smutny i kłopotliwy. Kleczewską zawodzi instynkt.

"Marat/Sade" Mai Kleczewskiej to przede wszystkim sceny zbiorowe, angażujące kilkudziesięciu wykonawców, rozegrane na rozległej i niemal pustej scenie Teatru Narodowego. Spektakl płynie wolno i majestatycznie, każda scena trwa dziesięć, dwadzieścia minut, rozbrzmiewa muzyka poważna, kostiumy są jednolite, utrzymane w bieli i czerni z dodatkiem niebieskiego... Po rocznej przerwie Kleczewska powróciła z propozycją teatru swoiście monumentalnego, opartego na potędze i patosie scenicznego obrazu, wykonanego z instytucjonalnym rozmachem i rzemieślniczą starannością. To estetyczne novum pachniało zwrotem w teatrze Kleczewskiej, który od kilku lat znajduje się w artystycznym impasie. Niestety, zaproponowane w "Marat/Sade" zmiany inscenizacyjnej formuły wydają się tyleż widowiskowe, co powierzchowne. 

Partytura spektaklu złożona została z fragmentów dramatu Petera Weissa, połączonych z okruchami z m.in. Heinera Müllera i de Sade\'a. Ciąg scenicznych obrazów zestawiony jest w sposób mało przejrzysty i zbyt ogólnikowy - na zasadzie pokrewnego tematu, motywu. Przedstawienie przypomina traktat, złożony z samych haseł i manifestów, wyrażonych w długich tyradach, wyśpiewanych, wyskandowanych lub zobrazowanych układem choreograficznym. Mroczna wizja zuniformizowanej ludzkości poddanej drylowi rewolucji konkuruje z tragiczną wizją ludzkości pozbawionej dostępu do miłości - na tych dwóch wysokich tonach wygrany jest spektakl. 

Radykalność zaproponowanej wizji świata nie jest poparta ostrością spojrzenia ani przenikliwością sądu; sceniczne obrazy są jednowymiarowe, ilustracyjne, nie intrygują, nie wprowadzają w zakłopotanie. Widz atakowany jest scenami skrajnej rozpaczy i nieszczęścia, przy czym nie otrzymuje dla nich żadnego - intelektualnego czy emocjonalnego - uzasadnienia; wszystko rozgrywa się na poziomie mglistych deklaracji, aspirujących od razu do rozmiaru paraboli. Skąd, z jakiego doświadczenia - indywidualnego lub grupowego - z jakiej historii, z jakiej prawdy - prywatnej bądź zbiorowej - wyprowadzone są te wizje? - to pytanie w ogóle nie pada. Rzecz musimy przyjąć na wiarę, co jest oczywiście tym trudniejsze, im bardziej skrajny jest sceniczny obraz świata. 

Bolesne skutki takiego układu odczuwamy w najmniej stosownych momentach. Długa scena, w której kilkunastu aktorów przy wtórze operowej arii demonstruje na dmuchanych lalkach z sex shopu wszelkie możliwe sposoby użycia ciała drugiego człowieka - od pocałunku po postukiwanie głową o podłogę - ma porażać, a budzi zażenowanie. Rozdźwięk pomiędzy tym, do czego aspiruje spektakl, a tym, jaki wywołuje oddźwięk, jest miejscami smutny i kłopotliwy. Kleczewską zawodzi instynkt: nie reaguje w porę tam, gdzie patos i powaga zmieniają się w śmieszność. Gdzie to, co podniosłe, staje się pretensjonalne, trywialne. A nie chodzi o jeden czy dwa momenty w spektaklu. 

Przykro o tym pisać, bo widać ogromną pracę włożoną w przedstawienie. W scenach zbiorowych, wymagających sprawności i dyscypliny, zespół aktorski imponuje starannością, pracowitością, precyzją. Gorzej wychodzą partie kameralne: długi monolog Danuty Stenki (de Sade) ociera się o aktorską sztampę. Rola Beaty Fudalej (Simone) niebezpiecznie balansuje na granicy karykatury. Irytuje naturalistyczne ogrywanie obłąkania. Nuży śmiertelna powaga i zupełny brak poczucia humoru. 

W swoich najlepszych spektaklach (przede wszystkim "Śnie nocy letniej" z 2006 r.) Kleczewska skutecznie szukała scenicznej prawdy na poziomie psychologii i cielesności aktorów, budując partytury misterne, staranne, rozpięte pomiędzy powagą a grubym żartem - i dopiero na tym gruncie wznosiła nośny i mroczny obraz współczesności. Rozumiem, że nie chce tego powtarzać, być może ta ścieżka jest już wyeksploatowana; ostatnie teatralne doświadczenia skłaniają do poszukiwania nowych rozwiązań. Kleczewska podejmuje wysiłek, by zredefiniować swoją artystyczną pozycję - i to budzi szacunek. Pytanie, czy droga, jaką obrała w "Marat/Sade", jest zgodna z jej twórczymi predyspozycjami?

Marcin Kościelniak
Tygodnik Powszechny
26 czerwca 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...