Niezniszczalna Carmen

"Carmen" - reż. Andrzej Chyra - Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie

Poszłam obejrzeć Carmen z nastawieniem na rozczarowanie. Krytycy zmiażdżyli już recenzjami reżysera, scenografię, dyrygentkę i główną partię kobiecą pierwszej obsady, więc byłam po prostu ciekawa, jak bardzo będę zawiedziona. Jednak okazało się, że tę operę naprawdę trudno zepsuć.

George Bizet nie zyskał był uznania paryskiego audytorium premierą w 1875 roku. Zbyt trudne okazało się zrozumienie tragicznego, krwawego finału przy jednoczesnym zachowaniu formy opéry-comique – w tym gatunku partie śpiewane przeplatane były mówionymi dialogami, a publiczność była przyzwyczajona do lżejszej treści. Szokujące było również wprowadzenie postaci z prawdziwego świata (żołnierzy, robotnic z fabryki, przemytników, Cyganów) zamiast przyjętych w niepisanej tradycji postaci „z wyższych sfer" lub z kręgu mitów i legend. Weryzm kompozytorów włoskich miał dopiero nadejść.

Z czasem jednak – niestety, już po śmierci kompozytora – niezwykła barwność muzyki, żywiołowość i egzotyka melodii, kunszt i elegancja faktury, a także znakomite libretto uczyniły Carmen jedną z najpopularniejszych, jeśli nie najpopularniejszą operą świata. Wśród twórców kolejnych i ciągle nowych inscenizacji panuje przekonanie, że opera ta „gra się sama" – tak przejmująca jest jej treść i tak doskonała muzyka oraz instrumentacja, uzupełniona już po śmierci Bizeta o śpiewne recytatywy.

Andrzej Chyra zaufał geniuszowi kompozytora i librecistów chyba o włos za bardzo. Nie widać było żadnej spójnej reżyserskiej koncepcji przedstawienia, nie udało się pogodzić pomysłów filmowych z teatralnymi. Ruchy aktorów i tancerzy na scenie były często wyczuwalnie intuicyjne. Interesujące pomysły w choreografii, takie jak odegranie przez tancerki bójki poprzedzającej aresztowanie Carmen, nie broniły się w całości spektaklu. Podobnie rzecz się miała ze scenografią – obrotowe granatowe rusztowania nie miały żadnego sensu, ni to fabryka, ni koszary, ni tawerna, ni przypiął ni przyłatał. Skrzydła, latawiec, diabeł, wielki dzwon, procesja z krucyfiksem pojawiały się jako zagadkowe nawiązania do nie wiadomo czego powodując u odbiorcy nieprzyjemne zażenowanie. Do tego kostiumy – albo zbyt sztampowe (dla żołnierzy), albo bez wyrazu (dla robotnic fabryki cygar i dla Micaëli), albo dziwaczne i wyglądające na przypadkowe (dla Carmen i jej cygańskich przyjaciółek). Don José jako przemytnik w białym podkoszulku i hipsterskim kardiganku wyglądał absurdalnie. Zresztą większość solistów była poubierana tak, że wydawali się bezkształtni lub groteskowi. Jedynie różowy matador na tle finalnej bieli wszystkich innych postaci prezentował się wspaniale.

Mimo wszystko genialna muzyka i libretto ocaliły spektakl. Tadeusz Kozłowski doskonale prowadził orkiestrę, z wyczuciem, z żarem, dowcipnie i delikatnie. Chóry dorosłych i chłopców były świetnie przygotowane wokalnie i radziły sobie nawet aktorsko, a soliście pięknie się spisali.

Julia Rutigliano w roli Carmen, choć nieudane kostiumy niestety nie wyeksponowały należycie jej ognistej i olśniewającej urody, była wyrazista i kobieca. Wokalnie, podobnie jak Paweł Skałuba jako Don José, rozgrzewała się w trakcie przedstawienia. Słynna Habanera na początku I aktu wypadła zaledwie poprawnie, ale już uwodzicielska Seguidilla i wszystkie kolejne ensambles były zaśpiewane doskonale. Rutigliano z ogromnym dramatyzmem wykonała zapowiadający jej śmierć tercet karciany oraz finalną scenę, w której jej nieugiętość zmusza zrozpaczonego z zazdrości kochanka do zadania jej śmiertelnego ciosu. Stworzyła postać silnej, dojrzałej kobiety.

Paweł Skałuba był przekonujący w swej roli, jednak wyraźnie stłamszony przez dwa wyraziste modele kobiecości – delikatna, uległa (czy aby na pewno?...) Micaëla i wyzwolona, zadziorna Carmencita zdominowały jego osobowość. W oryginalnej noweli Prospera Meriméego, która była podstawą libretta opery, postać dezertera i przemytnika Josego targana była namiętnościami silnymi co najmniej jak temperament tytułowej Cyganki. W operze do złagodzenia postaci Don Josego z pewnością przyczyniło się stworzenie postaci Micaëli wspomagającej jego skrupuły moralne i proponującej mu inny model życia. W tej roli wystąpiła Katarzyna Trylnik, która oczywiście pozostała w roli nieśmiałej, przerażonej wieśniaczki, lecz w jej śpiewie i grze słychać było prawdziwą rywalkę Carmen, zakochaną i zdecydowaną.

Artur Janda jako Don Escamillo prezentował na scenie doskonały głos i aktorską dezynwolturę. W słynnej arii torreadora był nieco tłumiony – znowu – przez niedociągnięcia reżysera, bo dzieci z chóru chłopięcego niemal zasłaniały i zagłuszały jego postać i głos. Na szczęście ten przepiękny bas wybrzmiał w pozostałych scenach. Świetne wokalnie były też Maria Domżał i Joanna Motulewicz jako Frasquita i Mercédès. Natomiast w scenach z ich udziałem najbardziej rzucał się w oczy brak reżyserskiej koncepcji i opieki. Z pozostałych solistów pięknem głosów wyróżniali się przede wszystkim Patrycjusz Sokołowski jako Zuniga i Jan Żądło jako Morales, zaś Paweł Trojak i Piotr Maciejowski stworzyli niezrównany aktorski duet przemytników jako Le Dancaïre i Remendado.

Słowem dyrygent, orkiestra i śpiewacy uratowali Carmen. Okazała się niezniszczalna.

Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
23 marca 2019
Portrety
Andrzej Chyra

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia