Nihil obstat & Imprimatur

"Iwona..." - reż. K. Garbaczewski - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

Krzysztof Garbaczewski, reżyser "Iwony, księżniczki Burgunda", którą zaprezentował opolskiej publiczności w ramach 37. Opolskich Konfrontacji Teatralnych, co do zasady, trzyma się treści dramatu Gombrowicza. Jego poszukiwania w obszarze teatru oscylują wokół eksperymentu, laboratorium scenicznego.

Sam Witold Gombrowicz streszcza swój dramat: "Tragikomiczną historię Iwony ująć można w paru słowach. Książę Filip, następca tronu, spotyka na spacerze to dziewczę niepociągające... odpychające... Iwona jest rozlazła, apatyczna, słabowita, nieśmiała, nudna i trwożliwa. Książę od pierwszej chwili nie może znieść tego, że musi nienawidzić nieszczęsnej Iwony i wybucha w nim bunt przeciw prawu natury, które młodzieńcom nakazuje kochać tylko powabne dziewczęta. - Nie poddam się temu, będę ją kochał! - rzuca wyzwanie swej naturze i zaręcza się z Iwoną. Iwona, wprowadzona na dwór królewski jako narzeczona księcia, staje się czynnikiem rozkładowym. Obecność niema, zastraszona, jej rozlicznych defektów sprawia, iż każdemu przychodzą na myśl własne jego tajone braki, brudy, grzeszki... i wkrótce dwór zamienia się w wylęgarnię potworności. I każdy z tych potworów, nie wyłączając księcia, poczyna dyszeć żądzą zamordowania nieznośnej Cimcirymci. Dwór mobilizuje w końcu wszystkie swoje blaski, wszystkie wyższości i wspaniałości i "z wysoka" ją zabija" (Dominique de Roux, "Rozmowy z Gombrowiczem", Paryż 1969).

Krzysztof Garbaczewski, reżyser "Iwony, księżniczki Burgunda", którą zaprezentował opolskiej publiczności w ramach 37. Opolskich Konfrontacji Teatralnych, co do zasady, trzyma się treści dramatu Gombrowicza. Jego poszukiwania w obszarze teatru oscylują wokół eksperymentu, laboratorium scenicznego. Taka poetyka nie dla wszystkich widzów była do przyjęcia. Oczywistym jest, że jedni dobrze się czują w teatrze robionym, jak to się mówi, "po bożemu"; są i tacy, dla których poszukiwania teatralne to istota współczesnego teatru i takich poszukiwań na scenie oczekują. Nie sposób jest wszystkim dogodzić. Doskonale było to widać wśród premierowej publiczności. Na widowni były zarówno salwy śmiechu, ale były też pomruki niezadowolenia i absmaku. Po spektaklu, będąc w foyer teatru, odniosłem wrażenie, że w powietrzu wisi duży znak zapytania. Figurował także w mojej głowie.

Jestem przekonany, że zaszwankowała komunikacja pomiędzy reżyserem a widownią. Można zrobić teatr ambitny i poszukujący, co pokazała na opolskiej scenie niejednokrotnie Maja Kleczewska. Jej estetyka jest jasna i wyraźna - widz nie ma żadnych wątpliwości, co twórca chce mu opowiedzieć, chociaż bywa to kontrowersyjne. Opolska publiczność miała też okazję podziwiać w ostatnim czasie wybitny i bardzo ambitny spektakl Pawła Passiniego pt. "Słownik chazarski. Dzieci snów". Fenomen Passiniego polega w tym przypadku na tym, że trudną prozę Milorada Pavicia opakował nie dość, że w trzy równoległe opowieści, to jeszcze podał je w formie przystępnej i epickiej zarówno dla szerokiej publiczności (która to publiczność niekoniecznie zna treść książki Pavicia), a zarazem pozostawił obszar do filozoficznych poszukiwań dla tych, którzy szukają bardzo głębokiej treści w teatrze. Zatem to Passini rozmawia z szerokim spektrum publiczności, czego Garbaczewski nie potrafi, konwersując jedynie z wybranymi. Być może nawet na siłę, chociaż trzeba mu przyznać, że pomysły ma tak ciekawe, jak niespójne.

W drugiej odsłonie spektaklu dało się zauważyć drobne modyfikacje dokonane przez reżysera. Mniej było muzyki nadającej przedstawieniu wydźwięk groteski, a i publiczność wydawała się jak na lekarstwo skora do śmiechu, przez co wydźwięk całości był poważniejszy, niż miało to miejsce na premierze. Oklaski na umiarkowanym poziomie, ale i owacje na stojąco niemal połowy publiczności wydały się bardziej wiarygodne - inaczej, aniżeli podczas premierowej odsłony.

Poetyka filmu zastosowana przez Krzysztofa Garbaczewskiego, to ciekawy motyw. Zwłaszcza, że konwencja psychologicznego thrillera opartego o manierę brazylijsko-wenezuelskich seriali już sama z siebie pobudza do uśmiechu, ale w zestawieniu z krwawą jatką i napięciem, które w miarę rozwoju akcji narasta na scenie, wydają się być rozwiązaniem karkołomnym i to dało się odczuć, tę zupełną biegunowość emocji. Wyrazy uznania należą się w tym miejscu całemu zespołowi, który tak sprawnie montował przekaz z kamer na żywo, podając go na ekran umieszczony nad sceną, na którym widownia obserwowała większość przedstawienia. Początkowo wydawało mi się, że część scen została wcześniej nagrana, ale czy tak nie było - pewności nie mam.

Odnośnie spójności spektaklu. Już w pierwszej scenie konfuzja: homoseksualny pocałunek Iwony (Łukasz Schmidt) z księciem Filipem (Paweł Smagała) w obecności przyjaciela księcia - Cyryla (Adam Ciołek), który zdaje się być o to zazdrosny (co odreagowuje zażywając nieco później narkotyki). Od tej chwili rozpoczynają się świetne ujęcia filmowe, gdy książę Filip wędruje wąskimi korytarzami dworu prezentując głównych bohaterów dramatu. W tle leci cover utworu Kate Bush w wykonaniu grupy Placebo pt. Running Up That Hill (w jego teledysku w warstwie filmowej "śpiewają" kobiety, chociaż głos należy do Briana Molko, który dawniej bywał postrzegany jako androgeniczny, nieprzystosowany i biseksualny). Już w kolejnych scenach Iwonę gra Aleksandra Cwen. Zaś całej sytuacji smaczku nadaje znaczenie słowa placebo oznaczającego w języku łacińskim "będę się podobał", co bardzo dobrze i ambiwalentnie koresponduje z treścią dramatu Gombrowicza. Wszak Iwona nie podoba się nikomu, a zarazem jest obiektem fascynacji całego dworu, co nakręca spiralę nienawiści.

Jan Błoński w "Forma, śmiech i rzeczy ostateczne. Studia o Gombrowiczu" (Kraków 1994) pisze: "Wyobraźnia Gombrowicza karmi się na pewno 'okropnymi... okropnymi' namiętnościami, stłumieniami i frustracjami [...] Iwona raz tylko zdobywa się na krzyk i działanie, kiedy wypędza swego - równie nieudanego - narzeczonego o znamiennym imieniu Innocenty. A więc jest w tej Iwonie jakiś okropny sexappeal! I ona sama odczuwa gwałtowne pożądanie! Ba... może ona sama jest płcią, jest pożądaniem! Tym wszystkim, co w ludzkim libido niekształtne, chaotyczne, potworne... senne i dzikie zarazem... Tym, co nie pozwala się uspołecznić, ukształtować, ująć w formę czy porządek".

Bywa, że homoseksualny mężczyzna zakocha się w mężczyźnie heteroseksualnym, a konsekwencje takiego stanu rzeczy bywają opłakane. W przedstawieniu Garbaczewskiego doszukuję się tego wątku w opisanej powyżej pierwszej scenie, lecz nijak nie mogę znaleźć kontynuacji tego wątku w scenach kolejnych. W tym kontekście Iwona wydaje się być istotą androgeniczną - ideałem współczesnych czasów. Wszechstronna, skuteczna, radząca sobie w każdej sytuacji. Na scenie tego nie widać, u Gombrowicza tym bardziej. Wyczuwam brak spójności, zwłaszcza że całość przedstawienia kończy się zupełnie niezrozumiałą i nieczytelną dla mnie masakrą. Jeżeli miał to być dobry film klasy B o miłości, to tak, panu reżyserowi się udało. Toteż i mój stosunek do przedstawienia Garbaczewskiego wyrażony w tekście "In partibus infidelium" (Tektura Opolska, 15.04.2012) pozostaje ambiwalentny.

Sam Gombrowicz odżegnuje się od jakiejkolwiek innej interpretacji swojego dramatu niż ta, którą sam podaje w przytoczonym powyżej streszczeniu. Dalej zaś autor tłumaczy: "Oto historia Iwony Czy aż tak trudna do zrozumienia? Ale skłonny jestem przypuścić, że mam jakiegoś pecha, dzięki któremu to co najprostsze, najwyraźniejsze w moich utworach jest odebrane w sposób najbardziej fantastyczny i dzisiaj jeszcze zdarza mi się czytać recenzje z Iwony, w których mowa, że to satyra polityczna na reżim komunistyczny w Polsce, że Iwona jest Polską, czy też wolnością, lub że to "satyra na monarchię". Uff! Mniejsza z tym, co innego wydaje mi się godne podkreślenia. Naprzód, że Iwona bardziej jest rodem z biologii niż z socjologii. Po wtóre, że jest rodem z owego bezdroża mojego, gdzie mnie dopadła nieograniczona dowolność kształtu, ludzkiego kształtu, jego rozwiązłość, jego wyuzdanie. Ciągle więc to we mnie było i ja byłem w tym (Dominique de Roux, "Rozmowy z Gombrowiczem", Paryż 1969)".

Ponieważ w realizacji Garbaczewskiego już od pierwszej sceny nie jestem przekonany, że chodzi raczej o aspekty miłosne, jak to sam Gombrowicz ujmuje: "Iwona bardziej jest rodem z biologii niż z socjologii", tym mocniej będę się trzymał przy opcji bycia odjechanym fantastą, podkreślając za Gombrowiczem po wyrwaniu z kontekstu, że Iwona "jest rodem z owego bezdroża mojego, gdzie mnie dopadła nieograniczona dowolność kształtu, ludzkiego kształtu, jego rozwiązłość, jego wyuzdanie". Rzecz jasna nie w sensie biologicznym, a socjologicznym właśnie.

W tekście "In partibus infidelium" (Tektura Opolska, 15.04.2012) kreślę obraz japońskiego domostwa, którego zdegenerowanej formy dopatrzyłem się w spektaklu "Iwona, księżniczka Burgunda" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego: "Zdaje się, że to nie Iwona przybywa na dwór, lecz dwór próbuje wtargnąć do domostwa Iwony". W tym sensie domostwo japońskie wydaje się być przestrzenią doskonałą, harmonijną i taką, jakbyśmy chcieli, bo tchnie spokojem oraz aurą bezpieczeństwa. Iwona jest ponad otaczającym ją jazgotem świata, nie zniża się do niego, a przez to jest nierozumianą i wyśmiewaną. Ponadto, trzyma się swoich ideałów i robi to konsekwentnie. Pokój od strony ulicy zwany był omote (na zewnątrz) - to widownia teatru. Są i drzwi zewnętrzne (shoji), przez które gombrowiczowski dwór wdziera się bez zaproszenia do wnętrza świata Iwony (pokój w głębi domu zwał się oku, co oznacza głębszą przestrzeń wewnętrzną) degenerując go, a w dalszej konsekwencji niszcząc doszczętnie. Całość scenograficznego domostwa zdaje się być połączona pod wspólnym dachem przez zygzakowaty korytarz (zashiki), co widać w jednym z ujęć kamery od góry - tak to zostało przeze mnie odebrane. O takim domostwie pisze w swoich "Zapiskach dla zabicia czasu" średniowieczny japoński pisarz - Kenk Yoshida: "Przyjemnie, gdy dom, choć to przecież tylko nietrwałe doczesne schronienie, urządzony jest harmonijnie i tak, jakbyśmy chcieli. Gdy gościmy u zacnej, obdarzonej dobrym smakiem osoby, mamy wrażenie, że nawet księżyc rozświetla jej przytulne domostwo szczególnym blaskiem. Choć wcale nie wymyślna, ani zbudowana wedle obowiązującej mody, siedziba taka tchnie spokojem, czujemy, że jest wiekowa". Całość uzupełnia gra świateł i cieni rozgrywająca się na papierowych ścianach scenografii, co tym bardziej zdaje się uzupełniać wątek japońskiego domostwa, japońskich lampionów.

W "In partibus infidelium" (Tektura Opolska, 15.04.2012) napisałem: "Cały dwór knuje i spiskuje czyhając na życie Iwony, lecz drzewiej bawi się nią jak maskotką. Bada ją, a wobec niemożności przejścia od procesu poznawania do stanu poznania i zrozumienia - demoluje na odlew całość". To konstrukt zbudowany wg teorii Kelly'ego, w którym sposób postrzegania, konstruowania lub interpretowania scenicznych zdarzeń odnoszę bezpośrednio do epistemologicznej teorii poznania rozważającej relację pomiędzy poznawaniem, poznaniem, a rzeczywistością. Garbaczewski podążając za Gombrowiczem, pozostawia całość na poziomie biologii, skomplikowanych relacji miłosnych, kończąc całość krwawą jatką, jak na filmowy thriller przystało. To dla mnie za mało, zdecydowanie za mało. Skoro reżyser uśmierca rękami księcia Filipa (Paweł Smagała) królową Małgorzatę (Grażyna Misiorowska) oraz króla Ignacego (Mirosław Bednarek) czyli inaczej, niż ma to miejsce u Gombrowicza, to już wolę pozostać fantastą (bynajmniej nie bardzo odbiegającym od współczesnej rzeczywistości) na polu socjologii, gdzie konflikt pomiędzy Iwoną a dworem mogę przeczytać przez kliszę nagłówków współczesnych gazet.

Idąc do teatru, nie mogę pozostać obojętnym na otaczający mnie świat, w którym na każdym kroku obserwuję relacje pomiędzy gombrowiczowskim dworem, a hermetycznym, i zdaje się, wyidealizowanym światem Iwony, który jest ponad tym wszystkim. Stąd przytaczam w "In partibus infidelium" polaryzację społeczeństwa wokół opolskich, lokalnych spraw i sprawek pokazujących, jak bardzo nie potrafimy z sobą rozmawiać. Najlepszym, co potrafimy, to szczekać na siebie, gwałcąc się na siłę przez ucho swoimi wizjami świata. To są te gombrowiczowskie "pupy" oraz "gęby" zaczerpnięte wprost z "Ferdydurke" Gombrowicza, o których Jan Józef Lipski pisze w tekście: "Ferdydurke" czyli wojna skuteczna wydana mitom [w Gombrowicz i krytycy, red. naukowa Zdzisława Łapińskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków-Warszawa, 1984]. Przytoczmy fragment:

"Wiedza Gombrowicza o stosunkach międzyludzkich jest wiedzą formalną (tak jak wiedzą formalną jest np. matematyczna interpretacja jakiegokolwiek wycinka rzeczywistości, np.: fizyka teoretyczna). Zdaje sobie z tego sprawę sam autor, umieszczając w jednym z rozdziałów Ferdydurke, w Przedmowie do Filidora dzieckiem podszytego, rozważania o Formie:

...w Rzeczywistości sprawa przedstawia się, jak następuje: że istota ludzka nie wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś określonej formie i że forma owa, ów styl, sposób bycia nie jest tylko z nas, lecz jest nam narzucony z zewnątrz [...] O, potęga Formy! Przez nią umierają narody. Ona wywołuje wojny. Ona sprawia, że powstaje w nas coś, co nie jest z nas. Lekceważąc ją, nie zdołacie nigdy pojąć głupoty, zła, zbrodni. Ona jest u podstawy życia zbiorowego.

Tak rozumiana Forma - to właściwie cały skomplikowany świat społecznych mitów, zabsolutyzowanych podstaw społecznych tego, co czasami bywa też nazwane "ideologią", "światopoglądem". Gombrowicz, jak wszyscy prawdziwi racjonaliści w historii myśli - uderza z całą siłą, na jaką go stać, w ten świat mitów. Ośmiesza tych, którzy mu ulegają. Odsłania nonsensowną dążność do apostołowania mitów, do indoktrynacji. Walka Miętusa z Syfonem na miny - to w groteskowej deformacji ukazana walka o światopoglądy. Jej ostatnim aktem jest "zgwałcenie przez uszy", fizyczne powalenie przeciwnika, przygniecenie go kolanem, zakneblowanie, by móc bez przeszkód wykrzykiwać mu do ucha własne hasła, zawołania, slogany. Ten ostatni akt walki, umieszczenie go w powieści - to raczej dowód poprawności myślenia autora niż wynik bezpośredniej analizy rzeczywistości, w której powstała jego powieść. Ten zabieg przymusowego wtłaczania "ideologii", fizycznego zaszczepienia w czyjejś świadomości słów - amuletów znamy raczej my niż ci, którzy żyli pod koniec dwudziestolecia, w warunkach kompromisu starych form demoliberalnych i narastającego faszyzmu".

Idąc zatem za Lipskim, nie mogę zostawić - jak chce Garbaczewski - rozważań nad premierą "Iwony, księżniczki Burgunda" w Teatrze Kochanowskiego wyłącznie na poziomie biologicznym, seksualnym. Bo wobec obserwacji tego, co obecnie dzieje się w Polsce, byłoby to posunięciem nazbyt błahym i świadczącym o niedojrzałości reżysera. Wszyscy bez wyjątku bywamy Iwonami, ale bywamy też dworem, atakując się bez opamiętania i na odlew. Co i rusz ktoś chce nas uszczęśliwiać na siłę demolując nasze osobiste domostwa, degenerując przywoływaną powyżej przestrzeń doskonałego domostwa japońskiego, które w finale spektaklu ulega totalnej dekonstrukcji. Przeglądając prasę tylko z ostatnich dni, dowiaduję się że (to tylko wybór):

Wobec poziomu dyskusji publicznej Tadeusz Mazowiecki (obchodzący właśnie swoje 85 urodziny) z troską mówi: "Mam też, jak my tu wszyscy, swoje dzisiejsze troski, aby od pewnego czasu trwający pucz w Rzeczpospolitej nam się nie utrwalił w coś bardzo niedobrego, utrzymującego się. Ale wierzę w dobrą Polskę, wierzę w siłę tej dobrej Polski, bo tyle nam się udało. Po prostu niech ręka boska broni, nie wolno tego zmarnować. Nie wolno tego zmarnować" (Gazeta Wyborcza online, "Tadeusz Mazowiecki: Wierzę w siłę tej dobrej Polski"; not. Wanda Ostrowska; 18.04.2012).

By wyrazić się wulgarniej, co Mazowieckiemu nie przystoi: tak zwana współczesna elita polityczna, podłączyła kanalizację najważniejszych instytucji publicznych (chociażby kanalizację Sejmu RP) bezpośrednio do złotej betoniarki, której na imię Polska. I kręci w niej to swoje szambo bez opamiętania rozchlapując gówno na lewo i prawo. W tej sytuacji jestem Iwoną: "Nie jestem obrażona. Proszę mnie zostawić. To tak w kółko. W kółko. Każdy zawsze, wszystko zawsze. To tak zawsze. Precz! Precz! Precz! Won!"

Warto też w tym miejscu przytoczyć w całości stronniczy przegląd prasy katolickiej pióra Katarzyny Wiśniewskiej ("Co ma Wyszyński do Palikota", Gazeta Wyborcza z dn. 19.04.2012):

"Wielkich ludzi można wykończyć na różne sposoby. Ten bardziej wyrafinowany: cytować ich gęsto, ale od czapy, cytować bez związku i mijając się z okazją. Tak niektórzy księża zajęli się kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Słyszałam "non possumus", gdy premier Donald Tusk obiecał, że nie będzie klękał przed duchownymi, gdy Ruch Palikota wszedł do Sejmu, a także gdy "Nasz Dziennik" nie doczytał dokumentów MEN i ogłosił, że ze szkół ruguje się religię. Teraz Wyszyńskim krzyczy "Niedziela" w felietonie wstępnym ks. Ireneusza Skubisia. "Musimy na powrót odnaleźć w sobie wewnętrzną siłę i tym wszystkim, którzy uderzają w Kościół i wartości chrześcijańskie, powiedzieć jak niegdyś kard. Wyszyński Non possumus . - Nie możemy! Nie możemy już dłużej milczeć. Za dużo już tego nękania Kościoła i polskich katolików. Jest nas jednak znaczna większość! Nie zgadzamy się także z decyzją KRRiT dotyczącą TV Trwam. Nie możemy dalej spokojnie znosić tego wszystkiego, co nie tylko jest aktem niechęci do samego Boga i świętego Kościoła, ale także nie służy Polsce". W czasach Wyszyńskiego nie było co prawda wolnej (acz ciemiężonej) telewizji, ale ks. Skubiś przeczuwa, że gdyby istniała, to Prymas Tysiąclecia rzuciłby wszystko, by walczyć o miejsce na multipleksie dla Tadeusza Rydzyka. Warto o tym wspomnieć w podręczniku historii alternatywnej, jak na razie jednak w książkach stoi jak wół, że "Non possumus" to sprzeciw wobec komunistycznego dekretu o obsadzaniu stanowisk kościelnych. Kościół wtedy szykanowano naprawdę, a "non possumus" było nieco droższe, bo Prymas został za nie internowany. "Niedzieli" co najwyżej spadnie nakład, jeśli czytelnikom znudzą się bajki o prześladowaniu współczesnego Kościoła".

I dalej ponownie Tadeusz Mazowiecki: "Dziś zwracam się do Kościoła o to, by niektóre jego części nie dawały się wmanewrowywać w tę politykę kłamstwa smoleńskiego. Bo z wypadku zrobi się zamach. Kościół nie powinien tego żyrować - z wczorajszego wywiadu Tadeusza Mazowieckiego dla TVP Info ("Niech ręka boska broni, nie wolno tego zmarnować", Gazeta Wyborcza, 19.04.2012).

Swój głos zabiera także ksiądz Adam Boniecki w najnowszym Tygodniku Powszechnym, co także koresponduje z tym, co zobaczyłem podczas opolskiej inscenizacji "Iwony, księżniczki Burguna" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego ("Pana Havla anatomia nienawiści", TP Nr 17/2012 datowanym na 22 kwietnia 2012). To też wypada przytoczyć w całości:

"Ludzie nienawidzący chcą osiągnąć coś nieosiągalnego. Na kształt upadłego anioła chcą być Bogiem. Widząc jednak, że nim nie są, z goryczą patrzą na niesprawiedliwy świat, który im uniemożliwia objęcie boskiego tronu.

Wciąż stają mi w pamięci obrazy z warszawskich manifestacji 10 kwietnia sprzed pałacu prezydenckiego. Zorganizowane przy okazji rocznicy katastrofy smoleńskiej, nie były żałobne. Były przerażające, bo dominowała w nich - tak ja to odebrałem - nienawiść.

Skąd tyle zbiorowej nienawiści? Odruchowo sięgnąłem po teksty Václava Havla ("Siła bezsilnych i inne eseje") i wyszukałem przemówienie "Anatomia nienawiści", wygłoszone w 1990 r. w Oslo, na konferencji "Przezwyciężanie konfliktów przez dialog i demokrację", które - jak powiada autor - jest "dość ogólnym wytłumaczeniem powodów nienawiści". Dość ogólnym, lecz niezwykle trafnym. Podejrzewam, że - niestety - nie wszyscy znają ten tekst. Gdyby było inaczej, wiele spraw mogłoby się u nas potoczyć inaczej. Zachęcam więc do lektury. Ku rozwadze przypomnę tu niektóre jego konstatacje.

Według Havla ludzie nienawidzący nie są pasywni, obojętni ani apatyczni. Ich nienawiść jest przejawem wielkiego i niespełnionego marzenia, niezaspokojonych pragnień czy ogromnych ambicji. Bo "jak miłość, również nienawiść jest w istocie wyrazem pragnienia absolutu".

Ludzie nienawiści kierują się stałym, uporczywym i przesadnym poczuciem krzywdy. Chcieliby być powszechnie szanowani, poważani i kochani, a tymczasem - jak im się wydaje - jest wręcz przeciwnie, są lekceważeni.

Podświadomie uważają siebie za jedynych posiadaczy całej prawdy, zasługujących na szacunek i ślepe posłuszeństwo. To, że ludzie zajmują się czymś (kimś) innym, traktują jak krzywdę i upokorzenie. Chcą być pępkiem świata, a świat ich nie zauważa, nawet się z nich śmieje.

Ludzie nienawidzący chcą osiągnąć coś nieosiągalnego. Na kształt upadłego anioła chcą być Bogiem. Widząc jednak, że nim nie są, z goryczą patrzą na niesprawiedliwy świat, który im uniemożliwia objęcie boskiego tronu.

Człowiek nienawidzący nigdy nie potrafi w sobie dostrzec przyczyn swego niepowodzenia. Nie wie, że przecenia swoje możliwości. Abstrakcyjnego winowajcę własnej klęski chętnie personifikuje, wynajdując konkretnego winnego. Ale ważniejsza dla niego jest sama nienawiść niż jej obiekt, łatwo więc ten obiekt może się okazać wymienialny. Bo nienawiść do człowieka jest tylko fizycznie zmaterializowaną nienawiścią do wszechświata.

Ludzie nienawidzący to ludzie z kompleksem niedoceniania własnej wartości przez nieprzychylny los.

Nie znają uśmiechu, znają tylko grymas, nie potrafią pogodnie żartować, umieją tylko kwaśno się podśmiewać, obca jest im autoironia, śmiech z samego siebie. Znamionuje ich poważny wyraz twarzy, drażliwość, mocne słowa i krzyki.

Człowiekowi nienawidzącemu brak takich predyspozycji, jak poczucie umiaru, wstydu, dystansu, zdolność do wątpienia i zadawania sobie pytań. Nienawistnik nie wyczuwa miary rzeczy, granic własnych możliwości ani miary oczekiwań na miłość czy uznanie ze strony innych.

W nienawiści jest wielki egocentryzm i wielka miłość własna. Dlatego człowiek nienawidzący nie jest człowiekiem szczęśliwym, bo nigdy nie osiągnie tego, o czym marzy - sukcesu absolutnego.

Istnieje też zbiorowa nienawiść. Ona uwalnia od samotności, bo do znalezienia się we wspólnocie wystarczy wspólna ideologia krzywdy oraz ustalenie, kto jest winien wszystkim nieszczęściom świata. W zbiorowej nienawiści ludzie czują się dowartościowani, prześcigając się w okazywaniu nienawiści do wybranej grupy winowajców. Wspólnota nienawistników jakoś "legalizuje" agresję. Bezpieczniej manifestować ją w tłumie aniżeli w pojedynkę. Zbiorowa nienawiść zwalnia od samodzielnego myślenia, identyfikując w prosty sposób obiekt nienawiści.

Zbiorowa nienawiść rodzi się niezauważalnie. Najlepiej się rozwija tam, gdzie rzeczywiście zaistniała jakaś niesprawiedliwość, gdzie wyrządzono krzywdę.

Zbiorowa nienawiść jest groźna. Historia uczy, że zaczadzeni nienawiścią ludzie są zdolni do najgorszych czynów i że zbiorowa nienawiść przyciąga ludzi do niej indywidualnie zdolnych.

Havel ostrzegał, że zbiorowa nienawiść jest zagrożeniem, któremu można skutecznie stawić czoło, jeśli się je zrozumie. Głosił, że trzeba skutecznie walczyć ze wszystkimi zarodkami zbiorowej nienawiści. Już nie dodał, że te zarodki najpierw trzeba rozpoznać w samym sobie, aby się skutecznie ustrzec tej zarazy".

W kontekście przytoczonych powyżej znamienitych postaci (Havel, Boniecki, Mazowiecki), którzy z trwogą patrzą na otaczającą nas rzeczywistość, na świat gwałtu przez uszy wszystkich przez wszystkich, na hermetyczność i postawę oblężonej twierdzy, nie jestem w stanie inaczej odbierać ostatniej premiery w Teatrze Kochanowskiego, niż w kontekście łacińskiej sentencji: "in partibus infidelium" (łac., dosł. "w prowincjach niewiernych"; potocznie: w otoczeniu ludzi nieprzychylnych, nieżyczliwych). A już zwłaszcza, że ledwie kilka dni temu byłem indagowany w instytucji publicznej, gdzie zresztą pracuję, o poglądy religijne. Mogłem się wyłącznie powoływać na zapisy Konstytucji RP wobec czynionego mi gwałtu przez uszy i wołać za Iwoną, księżniczką Burgunda: "Nie jestem obrażona. Proszę mnie zostawić. To tak w kółko. W kółko. Każdy zawsze, wszystko zawsze. To tak zawsze. Precz! Precz! Precz! Won!"

Roman Pawłowski w tekście "Najlepsze polskie teatry skazane na emigrację" (Gazeta Wyborcza, 19.04.2012) przytacza wypowiedź Pawła Potoroczyna, szefa Instytutu Adama Mickiewicza promującego polską kulturę za granicą: "TR Warszawa i Nowy Teatr należą do dziesięciu najbardziej rozpoznawanych na świecie marek polskiej kultury. To nie jest aksjomat, to zostało ustalone na podstawie badań. Tylko czy władze mają strategię rozwoju tej marki, która daje miastu [Warszawie - przyp. red.] renomę kreatywnego zagłębia Europy?" Już dwa dni później Roman Pawłowski ("Co z tym teatrem?", Gazeta Wyborcza, 21-22.04.2012) indaguje Grzegorza Jarzynę: "Władza uważa, że sukces takich zespołów jak TR Warszawa czy Nowy Teatr jest sztucznie rozdęty przez krytyków i nakręcony modą. A więc to nie jest prawdziwa wartość", na co Jarzyna odpowiada: "Teatr środka jest bardzo ważny i powinien mieć swoje miejsce, ale powinno być także miejsce na teatr nowatorski, teatr przyszłości, który staje się źródłem inspiracji dla mainstreamu. Za 20 lat teatr środka będzie stosować zabiegi, które my stosujemy teraz, i dlatego jesteśmy tak często zapraszani za granicę, bo kreujemy nowe wartości. To jest naszą rozpoznawalną marką na świecie. Ekipa PO powinna to rozumieć, przecież sami modernizują kraj". Zaś Krzysztof Warlikowski w tym samym tekście zaznacza: "Mógłbym pracować wyłącznie za granicą, ale nie chcę i wciąż kombinuję w jaki sposób spotkać się z Polską w Polsce".

Polecam lekturę całości tego artykułu, bo jest dojmującym. W sytuacji, gdy ogromna kwota z publicznej kiesy jest przeznaczana na przyziemną rozrywkę, jaką w sumie jest Euro 2012, gdy sama strefa kibica kosztuje 23 mln (będzie działała przez miesiąc), za co TR Warszawa mógłby działać trzy lata, a okrojone tegoroczne Opolskie Konfrontacje Teatralne "Klasyka Polska 2012" dławią się przez niedofinansowanie na należytym poziomie (to ledwie 0,3 - 0,5mln, których zabrakło - Sic!), to w takiej sytuacji jestem Iwoną: "Nie jestem obrażona. Proszę mnie zostawić. To tak w kółko. W kółko. Każdy zawsze, wszystko zawsze. To tak zawsze. Precz! Precz! Precz! Won!"

Przytoczyłem kilka obszernych cytatów tylko z trzech ważnych aspektów bycia polskiego społeczeństwa tu i teraz. Nie bez powodu posiłkuję się u końca tekstu "In partibus infidelium" (Tektura Opolska, 19.04.2012) słowami Tomasza Różyckiego o gnuśności Opola, bo spokojnie można to rozlać na całą Polskę. W epoce Facebooka, na którym można kliknąć "Lubię to", nie ma opcji "Nie lubię tego", a dodatkowo poziom dyskusji jest spychany do braku dyskusji nad czymkolwiek. Do braku czytania, do niemyślenia, do bycia gombrowiczowską Iwoną, której wygodniej jest milczeć w oczekiwaniu na potop ("Bestiarium" Tomasza Różyckiego, w którym autor odnosi się do Powodzi Tysiąclecia jaka przetoczyła się przez Opolszczyznę w 1997 roku), bo po nas choćby koniec świata. Sam jestem Iwoną milcząc lub drąc się w niebogłosy - jak ona, gdy coś mnie ubodzie. Bywam i dworem. Jestem gwałcony przez uszy i sam gwałcę drugich. Rzeczywistość otaczającego mnie świata gwałci polską kulturę spychając ją już nawet nie do piłkarskiego narożnika, czy na obszar widowni (bo ta jest w zaniku, upasiona serwowanym przez polskie media wygodnym paśnikiem, pod szyldem niskiej rozrywki nie wymagającej myślenia), lecz zupełnie w obszar "po za cokolwiek". Politycy i wysocy dostojnicy kościelni gwałcą mnie "z wysoka". Nad widownią w Kochanowskim podczas przedstawienia "Iwony, księżniczki Burgunda" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego, lata nadmuchany helem plastikowy karasek - rekin. Coś na kształt złowieszczego sterowca Zeppelin, podczas gdy nad sceną w finałowej masakrze lata sterowiec Hindenburg, który nie najlepiej skończył swoją karierę. Oba sterowce przywołują na myśl początki nazizmu, lecz tym razem obrotowa scena w Kochanowskim nie wieszczy zagrożenia od zewnątrz, gdyż sami skutecznie zagryzamy się od wewnątrz. Kto kogo pożera?

Jest w tym spektaklu piękna scena, w której Iwona (Aleksandra Cwen) niejako jest nauczana przez księcia Filipa (Paweł Smagała) samobójstwa. Są zdezelowane kuchenki gazowe, które otwierane przez księcia Filipa wręcz sugerują Iwonie samobójstwo. W tym miejscu wypada mi odesłać do książki "Śmierć z wyboru w Japonii" Mauricego Pingueta, co pozwoliło mi odebrać całość spektaklu właśnie w poetyce japońskiego, zdegradowanego domostwa. Już na obwolucie czytamy: "Śmierć, "tak trudna i tak łatwa", śmierć zwyczajna, a zawsze niezwykła, zawsze zdumiewa. Ostatecznie milczenie, którego nie sposób poznać ani pojąć, może jednak stać się przedmiotem decyzji przemyślanej, kiedy człowieczeństwo osiąga swój najwyższy wymiar. I choć chrześcijaństwo, od czasów Świętego Augustyna, potępia ten czyn, w cywilizacji japońskiej, wprost przeciwnie, dobrowolna śmierć stała się sztuką".

Opolska Gazeta Wyborcza w tekście: "Konfrontacje teatralne. Premiera nowatorska, czy efekciarska?" (Gazeta Wyborcza Opole online, 16.04.2012) oddaje głos bezpośrednio widowni. Są pochwały, są też niepochlebne opinie. Sama redakcja opolskiej Gazety Wyborczej nie zajmuje stanowiska. Na tekst Iwony Kłopockiej o spektaklu Opole czeka niemal tydzień. Kłopocka w tekście pt. "Iwona udławiła się rekinem" (Nowa Trybuna Opolska online; 20.04.2012) raczej zdaje relację ze spektaklu, niż go ocenia. Pojawia się jednak fraza: "Eksperyment Garbaczewskiego chwilami bywa nużący, a jednocześnie jest w nim niezwykła siła przyciągania. Warto zobaczyć". Tektura Opolska moim piórem podaje tekst "In partibus infidelium" (łac., dosł. "w prowincjach niewiernych"; potocznie: w otoczeniu ludzi nieprzychylnych, nieżyczliwych), który kończę frazą z utworu Placebo (łac. "będę się podobał") pt.: "Running Up That Hill", w którym padają słowa: "A ludzie płaszczyli się i modlili do neonowych bogów, których sami stworzyli. I znak ukazał swoje ostrzeżenie w słowach, które wyświetlił. I znak rzekł: Słowa proroków są spisane na dworcach i w osiedlowych bramach, i cicho brzmią w dźwiękach ciszy". Na scenie są owi neonowi bogowie. Żyjący ulotną chwilą, tym tu i teraz bez żadnej refleksji nad kondycją świata, pokazując nam nas samych. Polskę w rozkroku, która w bieżącym momencie nie za bardzo wie, czy jej się chce akurat srać czy szczać. To owe ekskrementy w polskiej, złotej betoniarce, które niepomne na naszą historię, znowu bezrefleksyjnie biorą się za głowy i bębnią w ten bęben "z wysoka". Aż do udławienia.

Będąc czy to Iwoną, czy też dworem, zawsze muszę czekać na jakieś "nihil obstat" oraz "imprimatur"? A może wy tam, polsko-dworskie, tak zwane elity polityczno-biskupie, dajcie nam wszystkim żyć tak zwyczajnie, wg własnego światopoglądu, bez gwałtu dokonywanego przez uszy i uszczęśliwiania narodu na siłę jedną ze skrajnych, ścierających się z sobą ideologii. Ponawiam tedy fragment mojego uprzedniego tekstu: Książę Filip Smagały bodajże jako jedyny wobec wszystkich swoich zbrodniczych poczynań - ubroczony krwią najbliższych - zdaje się u kresu scenicznej podróży przekroczyć barierę pomiędzy poznawaniem a poznaniem. Sam wydaje się stawać Iwoną, księżniczką Burgunda porzuconą w kraju wrogim ideologicznie; nieprzychylnym, nieżyczliwym. Gombrowicz kończy: "Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy. (Książe klęka)". O zgrozo!

Wypada mi zakończyć wierszem Szymborskiej z jej ostatniego tomiku oraz fragmentem tekstu pt. "Szymborska, koleżanka Eklezjasty" pióra Tadeusza Sobolewskiego (Gazeta Wyborcza, 20.04.2012):

"W książce dominuje jednak tragizm [Chodzi o najnowszy i ostatni zarazem tomik Wisławy Szymborskiej pt. "Wystarczy" - przyp. red.]. Jest on cechą życia, które się "przytrafiło" istotom ziemskim, którym "pozwolono być", "zgodzono się, że żyli". Kto pozwolił? Kto się na to zgodził? Ta zagadka nie zostanie rozwiązana, podobnie jak nie dowiemy się, kim są ci "my" - bohaterowie kosmogonii Szymborskiej w jednym z piękniejszych jej wierszy, "Wersji wydarzeń" z tomu "Koniec i początek" (1993). Ci, którym "pozwolono wybierać" życie na Ziemi, "zgodzili się na śmierć" i na życie w świecie, gdzie "szalały sobie skutki przyczyn". Heroicznie "poszli na pierwszy ogień" - "rozpalili go właśnie/ na stromym brzegu rzeczywistej rzeki". Ściska gardło ostatnia strofa opowieści: śmiałkowie, którzy wybrali życie lub którym je "zaproponowano", po pobycie na Ziemi (po końcu cywilizacji?) wyruszają z powrotem. Dokąd? Nie wiadomo. "Nie w naszą stronę" - mówią kosmici - "I jakby coś pozyskanego?/ niosąc?". Obsesyjnie powraca u Szymborskiej pytanie, czemu "byt idealny przestał sobie wystarczać" i "zaczął szukać wrażeń w złym towarzystwie materii?".

Wisława Szymborska

SĄ TACY, KTÓRZY

Są tacy, którzy sprawniej wykonują życie.

Mają w sobie i wokół siebie porządek.

Na wszystko sposób i słuszną odpowiedź.

Odgadują od razu kogo, kto z kim,

w jakim celu, którędy.

Przybijają pieczątki do jednych prawd,

wrzucają do niszczarek fakty niepotrzebne,

a osoby nieznane

do z góry przeznaczonych im segregatorów.

Myślą tyle, co warto,

ani chwili dłużej,

bo za tą chwilą czai się wątpliwość.

A kiedy z bytu dostaną zwolnienie,

opuszczają placówkę

wskazanymi drzwiami.

Czasami im zazdroszczę,

- na szczęście to mija.

Mateusz Rossa
Tekturaopolska.pl
27 kwietnia 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...