Nikogo przed nikim nie udaję

rozmowa z Michałem Staszczakiem

Michał Staszczak, aktor Teatru Jaracza w Łodzi a także prorektor PWSTiTv to utalentowany, a przy tym skromny artysta. Można go oglądać m.in. w spektaklu Mikołaja Grabowskiego, pt. „Kapliczka.pl czyli wszystko dawniej szło lepiej jak teraz", którego premiera już dziś na deskach sceny świętującej 125. rocznicę powstania Teatru im. S. Jaracza w Łodzi.

Justyna Wójcik: 19 października odbędzie się premiera najnowszego przedstawienia, w którym Pan zagrał – „Kapliczki.pl czyli wszystko dawniej szło lepiej jak teraz". Jak Pan wspomina pracę na próbach?

Michał Staszczak: W zasadzie ten proces nadal trwa. Jesteśmy na etapie rozmów, przed nami pierwsza próba generalna. To jest dla nas najtrudniejszy moment, bo już czujemy oddech publiczności na plecach, już słyszymy ją we foyer, a jeszcze tkwimy w takim etapie, że wszystko się może zdarzyć. Kiedy się dowiedziałem, że Mikołaj Grabowski przyjedzie do nas z pomysłem na nową sztukę, szczerze mówiąc obawiałem się. Sam fakt, że go spotkam, że się z nim zobaczę, sprawił, że ciarki mi przeszły po plecach. Jest on osobą, o której się uczyłem w szkole teatralnej. Wraz z innymi studentami oglądaliśmy spektakle z jego udziałem, na żywo, bądź z nagrań telewizyjnych. Pamiętam, jak w 1989, czy w 1990 roku, jako nastoletni chłopak, obejrzałem „Scenariusz dla trzech aktorów", którego autorem jest Bogusław Shaeffer. Wystąpił w nim Mikołaj Grabowski, Andrzej Grabowski i Jan Peszek... Fascynowało mnie, że można w taki sposób mówić o teatrze, w jaki oni to robili. Zadziwiało mnie, że można się wygłupiać, improwizować i jednocześnie sprawiać, że widz jest całkowicie pochłonięty spektaklem. Od tego czasu minęło wiele lat, trochę się obaj mijaliśmy, bo Mikołaj Grabowski przez pewien okres czasu był dyrektorem w Teatrze Nowym w Łodzi, a ja występowałem na deskach Teatru Jaracza. Bez dwóch zdań - jest on dla mnie legendą teatru, a ja się zwykle legend boję. Może nie tyle boję się ich, a boję się siebie,. Obawiam się, że ich rozczaruję, że spotkam kogoś, kogo nosiłem w sercu, kogo podziwiałem i okaże się, że nie dam z siebie tego, czego on oczekuje. Co do prób... Mikołaj Grabowski to dobry, doświadczony „lis teatralny", on wie, jak rozmawiać z aktorem, wie, jak prowadzić próbę, wie czego chce.

J.W: W zasadzie odpowiedział Pan w tym momencie na moje następne pytanie, które właśnie dotyczyło pracy pod okiem Mikołaja Grabowskiego. Po raz pierwszy Pan z nim współpracował w relacji aktor – reżyser...

M.S: Tak. Przyznam, że czułem duży respekt. Z wielkim szacunkiem podchodziłem do współpracy z Mikołajem. Z szacunkiem, ale i z pewnego rodzaju rozluźnieniem, bowiem partnersko ta współpraca przebiegała. Stworzył on taką pozytywną atmosferę od razu, nie udawał wszechwiedzącego mistrza. To wydaje mi się w teatrze najważniejsze - żeby być autorytetem, ale nie za wszelką cenę. Jeśli, na przykład, ja włożę togę, albo inne gronostaje, to wcale nie czyni ze mnie autorytetu. Autorytetem się jest, a nie się go udaje. Tego się nie da, zwłaszcza w teatrze – nie da się udawać.

J.W: Czy rola, w którą się Pan wcielił w „Kapliczce.pl", wymagała jakiegoś specjalnego podejścia?

M.S: To jest właśnie niespodzianka - tu nie ma ról. To jest tekst Rzewuskiego i Kitowicza, jest to proza staropolska. I my, aktorzy, tę prozę mówimy. Nie ma ról. I to jest problem. To jest niesamowite, bo okazuje się, że to my jesteśmy sami w sobie rolami, to znaczy – nasz tekst. To tekst, który wypowiadam, bądź nie, mnie w pewien sposób konstytuuje. Ja nikogo nie gram, ja o kimś lub o czymś opowiadam, ale to cały czas jestem ja. I to ten tekst mnie niesie, niesie mnie sam temat. I dla mnie, jako aktora, jest to trudna przeprawa, bo na przestrzeni wielu lat grania w teatrze, nigdy nie spotkałem się z tego typu pracą nad spektaklem. Mikołaj od nas dużo wymaga, zarzuca nam, jaraczowskim aktorom, że jesteśmy zawsze „gotowi", że zawsze jesteśmy zawodowi, ale nie w tym dobrym znaczeniu. Mówi: Co z tego, że wy będziecie zawodowi, jak mnie to nie interesuje? Zawsze mi się wydawało, że aktorzy w spektaklach Grabowskiego grają tak po „krakowsku", ale to nie prawda. Oni grają po „grabowsku". Mikołaj robi jedno przedstawienie przez 40 lat. Ma ciągle bardzo wyraźny charakter tworzenia swoich sztuk. Do Teatru Jaracza przyjeżdżali różni reżyserzy, różni realizatorzy. Dlatego my, tutaj, mamy teraz kłopot z wdrążeniem się w ten spektakl. Bo od nas się zawsze czegoś innego wymagało. To jest świetne, że pierwszy raz się z czymś takim stykam, bo się uczę, ale przez to też niesamowicie się denerwuję. Przeczuwam, że nie jestem jeszcze gotowy. Znam swoje możliwości, wiem czego się bać, a czego nie. A w tym momencie, czuję się tak, jakbym poszedł do elektrowni atomowej i ktoś mi kazał włączać te przyciski, a nie inne. Nawet dziś, po jednej z ostatnich prób, okazało się, że trzeba coś zmienić i jestem pewien, że po próbie generalnej też coś ulegnie zmianie.

J.W: Nie wybija to Pana z rytmu?

M.S: To bardzo wybija z rytmu. Ale Mikołaj Grabowski robi to celowo. On nie pozwala nauczyć się roli, schować jej do szuflady i tylko wyjmować, kiedy potrzeba. To jest zupełnie coś innego, w porównaniu z tym, z czym obcowałem do tej pory. I z jednej strony mnie przeraża, a z drugiej bardzo fascynuje.

J.W: Należy Pan do tych aktorów, którzy umieją śpiewać, nawet bardzo dobrze. Czy w „Kapliczce.pl" będzie szansa, aby znów usłyszeć pański wokal?

M.S: Tak, ale pragnę podkreślić, że śpiewamy zbiorowo, wszyscy razem. Ja też (śmiech).

J.W: Grywał Pan już jako dziecko. Jednym z pierwszych pańskich wcieleń była rola Józka w słynnym „Korczaku" Andrzeja Wajdy. Czy od zawsze aktorstwo było tym, czym chciał się Pan zajmować?

M.S: Tak. Nie wiem skąd mi przyszedł do głowy taki pomysł na życie. Miałem sześć lat i już wtedy twierdziłem, nie tyle, że ja chcę być aktorem, po prostu mówiłem, że nim będę. Na aktorstwo sam się skazałem. Nie wiem, skąd się to wzięło, ale tak było.

J.W: Zagrał Pan w wielu różnorodnych spektaklach. W jakim rodzaju sztuk teatralnych odnajduje się Pan najlepiej?

M.S: Nie mam jakiegoś ulubionego rodzaju, bo wszystko zaczyna się od początku. To jest w tym zawodzie fascynujące. Każda rola to początek, w którym aktor jest nagi, chory, mały i nic nie wie. Jeżeli spektakl, w jakimś stopniu mnie dotyka i do mnie przemawia, to może być nawet farsa – w dobrym tego słowa znaczeniu. Osobiście, brakuje mi komedii w teatrze. Myślę, że dobrze bym się sprawdził, jako aktor komediowy, bo mam w tym pewne doświadczenie. W jaraczowskich spektaklach, od kiedy pamiętam, zawsze dominował dość ponury nastrój, zdecydowanie nie komediowy. Wyjątek stanowią przedstawienia dla dzieci, które kiedyś były realizowane na deskach tego teatru, między innymi „101 dalmatyńczyków", w którym grałem główną rolę – Ponga. Pamiętam, że byłem wtedy zaraz po szkole. To była świetna przygoda, a przy tym ciężka praca. Dużo oczekiwali od nas reżyser oraz pani choreograf... Schudłem wtedy 10 kilogramów. Miło wspominam przygotowania do tamtego spektaklu, to była świetna rzecz. Zagraliśmy 170 zabawnych przedstawień. Co najważniejsze - dzieciaki bardzo pozytywnie odbierały spektakl. A wiadomo, że dzieci to najbardziej srodzy krytycy. Najtrudniej jest dla nich grać, bo, jeśli dzieciom się coś nie podoba, to dają to szybko do zrozumienia, po prostu „nie i już!". Po dziesięciu minutach wiadomo, czy one to kupują, czy nie. I nas, w „Dalmatyńczykach", kupowali. Dlatego trochę mi tego brakuje. Z drugiej strony, jak przypomnę sobie, że trzeba było wcześnie wstawać i już o 9:00 dawać z siebie wszystko na scenie, to niekoniecznie chciałbym to powtórzyć (śmiech). Już swoje zrobiłem.

J.W: Która z dotychczasowych ról teatralnych najbardziej przypadła Panu do gustu i zapadła w pamięć?

M.S: Jest jedna taka ukochana rola, która gdzieś już we mnie na zawsze pozostanie. Mówię o Pchełce, którą zagrałem w „Antygonie w Nowym Jorku" w reżyserii Tadeusza Junaka. W ogóle, wydaje mi się, że jest to jedna z największych ról, jakie kiedykolwiek zostały napisane. Mam do niej ogromny sentyment, bardzo lubiłem wcielać się w tę postać. „Antygonę w Nowym Jorku" graliśmy wiele lat, aczkolwiek myślę, że i tak za mało, jak na taki tekst. On nadawał się zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych. Raz na naszym przedstawieniu pojawił się nawet autor sztuki: Janusz Głowacki. Nie chcę się chwalić, bo tego nie lubię, ale usłyszałem wtedy, po spektaklu, od tego człowieka mnóstwo ciepłych słów dotyczących mojej roli. A należy podkreślić, że to nie jest osoba, która często komplementuje innych. Po jego pochwałach, fruwałem, czułem niesłychaną satysfakcję i radość. Poza tym, ta rola, po prostu, przypada do serca, nie można jej zepsuć, bo Głowacki tego nie wybaczy.

J.W: Czy posiada Pan jakiegoś mentora, aktora, którego Pan podziwia i stawia sobie za wzorzec?

M.S: Będąc w szkole aktorskiej, miałem to szczęście, że spotkałem takich ludzi... Ewa Mirowska, Bronisław Wrocławski, Wojciech Malajkat, Aleksander Bednarz. Aktorzy z bardzo różnych światów, których łączył talent i ogromna pokora. Nigdy nie spotkałem się z ich strony z czymś takim, że oni „wiedzą", czy, że czują nad kimś wyższość. Dlatego są dla mnie autorytetami. Uwielbiam też zagranicznych aktorów, ale jest ich po prostu za dużo, żeby wymienić wszystkich, których cenię. Al Pacino, Jack Nicholson... Przyznam się, że aktorek z nazwisk nie pamiętam, jedynie to Michelle Pfeiffer... Utalentowana i piękna. Ogólnie, ja nie jestem typem maniaka kina, jak wielu moich kolegów, którzy ciągle oglądają filmy, znają wszystkich aktorów świata. To jest bardzo dobre i to im się chwali, ale ja do tego typu ludzi nie należę.

J.W: Czasem w spektaklu dzieją się rzeczy, których nie jest się w stanie przewidzieć. Podczas, gdy wielu aktorów „łamie się" i zaczyna się śmiać lub, innymi słowy - „gotować", Pan zawsze pozostaje skupiony i nie pozwala na to, aby zawładnęły Panem emocje. Często nawet mam wrażenie, że wzrokiem stara się Pan uspokoić swoich kolegów...

M.S: Tak, to prawda. Mnie nie jest tak łatwo „zgotować". Koledzy lubią się chichotać na scenie, a to często jest oznaką zwykłej nerwowości. Mnie nie łatwo sprowokować w trakcie spektaklu do śmiechu, ale jak już się to komuś uda, to jest koniec. Miałem taką sytuację parę razy i myślałem, że ucieknę ze sceny. A najgorsze jest to, że mnie bawią rzeczy, w zasadzie, najgłupsze, jak na przykład: noga w wiadrze, czy klamka, która została w dłoni przy otwieraniu drzwi. Jak wydarzy się coś podobnego w trakcie przedstawienia, to jest koniec. Dlatego zwykle staram opanowywać, bo jeśli ja się „zgotuję", to będziemy się tak wspólnie z kolegami śmiać i śmiać i końca tego nie będzie widać.

J.W: Wraz z postępem współczesności w teatrze dochodzi do wielu innowacji i unowocześnień. Dobrym na to przykładem są spektakle Agaty Dudy-Gracz. Aktorzy zwisający z sufitu, poruszająca się w trakcie spektaklu widownia, spadające confetti... Jak Pan, jako aktor, ocenia te zmiany?

M.S: To jest trudne pytanie... Ja mało oglądam sztuk w różnych teatrach, żeby mieć obiektywne spojrzenie na te zmiany. Nie mogę tego oceniać. Chociaż, myślę, że jedna rzecz zmierza w złym kierunku. Mam wrażenie, że troszeczkę „pojechaliśmy za daleko". Mówiąc to, mam na myśli ludzi teatru. Aczkolwiek, największe pretensje mam do realizatorów przedstawień, do reżyserów, do dramaturgów. Wydaje mi się, że to co się teraz robi trochę traci sens. Teatr traci swą linearność, traci opowieść. W końcu aktor chce coś przekazać widzowi, chce coś opowiedzieć. Tworzenie spektaklu tylko po to aby zaszokować, czy wytrącić sens autorowi sztuki, to kiepski pomysł. Oczywiście, ja nie mam nic przeciwko temu, że się lata na księżycu w trakcie przedstawienia, sam to robiłem. Natomiast, moim zdaniem, to musi czemuś służyć. Jeżeli jest to sam efekt dla efektu, to mnie to nie interesuje. To jest w tym momencie duży problem, bo i ze szkół wychodzą ludzie niedouczeni, bojący się aktorów. A przecież teatr musi opierać się na aktorze, nie na pomysłach. Teatr opiera się na ludziach. Jak się o tym zapomina, to można się zagubić. Jestem pewien, że powrót do teatralnej linearności nastąpi. Teatr, prędzej, czy później, wróci do opowieści. Dzisiaj już się wszyscy śmieją z brutalistów, którzy dziesięć, czy piętnaście lat temu, byli dla wielu ludzi ciekawym i ekscytującym zjawiskiem na deskach teatru. Wtedy, na zachodzie nikt już ich tak nie doceniał, tam teatralny świat poszedł naprzód..

J.W: Jest Pan rozchwytywanym „jaraczowskim aktorem", jak Pan godzi pracę w teatrze z pracą jako wykładowca w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej?

M.S: Teraz jeszcze zostałem prorektorem. Nie wiem, jak godzę te oba zajęcia, chyba nie godzę (śmiech). Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia. Odkryłem, a w zasadzie, cały czas odkrywam, że dobrze można robić tylko jedną rzecz. Ja całe życie lubiłem chwytać się różnych zajęć, bo jedno mnie nudziło. Podejrzewam, że mam rodzaj jakiegoś życiowego ADHD, a już najbardziej widoczny jest on w pracy, bo w życiu prywatnym średnio sobie radzę. Jestem, po prostu, niezaradny, niewiele rzeczy mi wychodzi, a w tym nieprawdziwym świecie udaje mi się znacznie więcej. Przyznam jednak, że jestem dzisiaj troszeczkę przerażony, bo czuję, że tej pracy jest w tym momencie za dużo. Odbija się na mnie natłok obowiązków – od rana próba, potem szkoła, następnie znów wracam do teatru, aby się z panią spotkać i zaraz znów kolejna próba. Łapię się na tym, że niczego do końca nie robię dobrze. Jak jestem tam, to myślę o tym, co jest tu, a jak jestem tu, to myślę o tym, co jest tam. Ale ja lubię pracować. I lubię przebywać ze studentami. Mam nadzieję, że oni także jeszcze mnie tolerują. Najważniejsze dla mnie, to traktowanie ich, jak ludzi, bo ja jestem człowiekiem, pani jest człowiekiem, oni również. Nikogo przy nich nie udaję. Nie mam kogo udawać, a to, że mnie lubią to, niekoniecznie oznacza, że ich ciągle głaszczę po główkach i wychwalam. Jeżeli czegoś wymagam od siebie, wymagam również od nich. Musimy się traktować, jak partnerzy, przecież nie robię tego dla pieniędzy, bo to by było zupełnie bez sensu. Pamiętam, kiedy zaczynałem pracę w szkole, myślałem „przecież ja nic nie umiem, co ja mogę przekazać tym ludziom?" Ja mogę być dla nich jedynie taką osobą, jaką sam chciałbym oglądać, z kim chciałbym rozmawiać i współpracować. Wydaje mi się, że póki będzie tak, jak jest, to będzie dobrze. Jak się okaże, że oni mnie już nie akceptują, a to od razu będzie widać, to trzeba będzie odejść. Musi miedzy nami panować jakiś rodzaj uczciwości. I to też im powtarzam. Trzeba być uczciwym. Mnie nauczono, że w tym zawodzie nie można się usprawiedliwiać. Nie można zganiać winy na współpracowników, partnerów, bo to jest zupełnie bezsensowne i do niczego nie prowadzi. Ludzie kupują bilety, siadają na widowni i oglądają spektakl, a to, w jakim ja jestem stanie, czy mi się chce, czy mi się nie chce, to to jest moja prywatna sprawa. Dlatego ciągle powtarzam to studentom.

J.W: W jaki sposób stara się Pan przekazać wiedzę początkującym adeptom sztuki aktorskiej? Czy jest jakaś szczególna myśl, z którą chciałby Pan, aby wyszli po ukończeniu szkoły?

M.S: Owszem. Tą zasadą, ważną dla mnie myślą, jest to, żeby byli ludźmi. Po prostu. Aby byli ludźmi ze wszystkimi zaletami i ułomnościami. Muszą umieć znaleźć swoje miejsce w życiu, zwłaszcza, że ono się coraz bardziej komplikuje. Ważne jest, aby byli sobą i aby byli uczciwi w stosunku do innych, do tego zawodu i, przede wszystkim do siebie samych. Zawsze staram się z nimi rozmawiać - w ten sposób przekazuję im to, co jest dla mnie szczególnie ważne.

J.W: Jak wcześniej było nadmienione – ma Pan głos i talent wokalny. Niewiele osób wie, że w latach 90-tych był Pan wokalistą grupy „Pokolenie". Niedawno usłyszałam całkiem nową piosenkę pańskiego zespołu. Czy zamierza Pan wrócić na stałe do śpiewania?

M.S: Zaskoczony jestem tym pytaniem. Dla nas, w latach 90-tych, ten zespół to była taka zabawa, w liceum. Wiele się nauczyłem przez te kilka lat. Bywaliśmy na próbach, graliśmy na koncertach w Stodole z takimi zespołami, jak Wilki, Kult, Odział Zamknięty... Mieliśmy po szesnaście, siedemnaście lat, członkowie tamtych zespołów byli od nas starsi. Napatrzyłem się wtedy na życie... Miałem też możliwość zauważyć, a raczej poczuć, jak reaguje tamten widz, nie widz teatralny, a osoba, która przyszła na koncert. Grając z takim zespołem, jak Kult, który ma żywiołową, energiczną i bardzo wierną publikę, raz w życiu czułem taką prawdziwą i wyzwoloną energię. Coś nie do opisania. Potem, jak pojechałem na studia, wszystko się skończyło. Każdy z członków „Pokolenia" poszedł w inną stronę, ale niedawno, po kilkunastu latach, się znów spotkaliśmy. Mało tego, powiem więcej – wydaliśmy płytę, która nie jest jeszcze promowana i pewnie nie będzie, bo nie ma na to czasu. Nazywa się „IroniaP" i można ją znaleźć gdzieś w Internecie. Jest bardzo dziwna, tak dziwna, że sam się dziwię (śmiech). Może spróbuję ją jakoś wypromować, dzisiaj jest to i łatwe, i trudne zarazem, bo trzeba mieć wsparcie na różnych internetowych portalach, stronach, a ja nie lubię Internetu.

J.W: Jakie ma Pan plany na przyszłość? Czy szykuje się już jakiś kolejny spektakl z Pana udziałem?

M.S: Mój główny plan to wyspać się (śmiech). Cóż, czuję, że życie mnie dogania, teraz chciałbym, aby udała się premiera „Kapliczki.pl", po premierze zamierzam zagrać parę przedstawień, muszę być też w szkole i zająć się studentami. Ogólnie nie lubię i nie chcę czegokolwiek planować. Jest takie stare powiedzenie: „Chcesz rozbawić Boga? Opowiedz mu o swoich planach". Więc wolę nie planować. Ciągle też mi się wydaje, że ja zaczynam, że jestem jeszcze takim młokosem. Dopiero, jak patrzę na moją córkę, która ma 9 lat, to sobie zdaję sprawę z tego, jak szybko mija czas. Po dzieciach najbardziej widać jego upływ. Jeszcze niedawno przyniosłem ją do domu w beciku, a teraz to już jest panienka, która ciągle na mnie czeka i bardzo chciałbym spędzać z nią więcej czasu. Ale to takie czcze gadanie, aktorzy w wywiadach zawsze mówią, że „wrócę do domu i poświęcę czas dziecku". Wiadomo, że to jest trudne, bo zawsze praca, zobowiązania, terminy o sobie przypominają.

J.W: Czy ma Pan jakieś teatralne marzenie, rolę, w którą chciałby się pan wcielić?

M.S: Nie i nigdy nie miałem. Można spaprać „Hamleta", podobnie, jak można zrobić coś z niczego. Jedynym moim marzeniem jest to, abym mógł jeszcze grać przez jakiś czas i żeby mnie to nie męczyło, nie nużyło. To jest moje marzenie. Często zastanawiam się czym jest sukces. Co to jest sukces? Kto odniósł sukces? W tym momencie grozi nam, aktorom, to, że zagramy spektakl parę razy w miesiącu i to koniec. W tym zawodzie nic nie jest pewne. Może wznowimy jakieś spektakle, na przykład „Według Agafii", której nie graliśmy już od kilku miesięcy. Tylko, że co z tego, że mamy mieć przed tym wznowieniem próby, jak tego nie czuję, a za moment pojawią się widzowie. Człowiek ma ochotę uciec. A wracając do tematu sukcesu... Sam fakt, że mogę dzisiaj tutaj z panią siedzieć i rozmawiać – to jest sukces, bo nie wiem, czy za rok będzie ten teatr, takim, jakim jest teraz. Wszyscy mówią o tym, że nie będzie już zespołów i słusznie, bo niewiadomo do końca, czy one w ogóle są potrzebne.

J.W: To co będzie dalej? Współpraca aktorów z teatrem?

M.S: Nie wiem, może tak być. Przyjdzie ktoś, przyniesie swój scenariusz na monodram, oznajmi, że chce go zrealizować w tym teatrze i dyrektor, albo to zaakceptuje i przyzna na to pieniądze, albo nie. Może być też tak, że dyrektor podpisze z kimś kontrakt na rok, bo ma dla niego rolę, a dla kogoś innego roli mieć nie będzie i jemu za współpracę podziękuje. Tak to wygląda na całym świecie i właśnie tak, prędzej, czy później, stanie się u nas. Nie jest to dla mnie czymś pozytywnym, wręcz przeciwnie, ale z drugiej strony wszystko się zmienia i idzie naprzód, musimy się dopasować do reszty świata. Nie wiem, jak w przyszłości te zmiany mogą wyglądać tutaj, staram się tylko je zarysować. Ogólnie, jestem życiowym pesymistą, patrzę głównie na to, co mi się nie udaje, niż na to, co mi wychodzi.

J.W: Ale ze Złotej Maski, którą dostał Pan za rolę w spektaklu pt. „Król Ryszard III" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego w 2012 roku, cieszył się Pan?

M.S: Tak, oczywiście, cieszyłem się. Zwłaszcza, że się jej nie spodziewałem, bo nigdy większych nagród nie otrzymywałem. Zdążyłem się już nauczyć, że jak się na coś liczy i czeka, to to się nie spełnia. Dopiero, jak się o tym zapomina, to się zwykle przytrafia w najmniej oczekiwanym momencie. Bardzo mnie ucieszyła Złota Maska, tym bardziej, że to była moja samodzielna praca nad rolą, nie wchodziliśmy sobie z partnerami w drogę, moja rola była drugoplanowa, reżyser wydał pozwolenie na to, abym sam ją sobie „uszył". I dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że to się udało i spodobało. Wszyscy artyści, nie tylko aktorzy, lubią być chwaleni. Cieszy mnie, że ta rola została doceniona, ale traktuję to jako pewien etap drogi zawodowej, po prostu – doszło kolejne, przyjemne doświadczenie.

J.W: Życzę więcej Złotych Masek.

M.S: Nie dziękuję. Proszę mi życzyć, aby moje marzenia się spełniły i abym był zdrowy (śmiech).

Michał Staszczak - aktor. Urodził się 5 kwietnia 1975 roku w Radzyniu Podlaskim. W wieku 15 lat zadebiutował w słynnym filmie Andrzeja Wajdy, pt. „Korczak", w którym wcielił się w rolę Józka. W 1998 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim w łódzkiej szkole filmowej. W tym samym roku zaczął występować na deskach Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, w którym to teatrze gra do dziś. Jest także wykładowcą Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi. W latach 2012 -2013 sprawował funkcję pełnomocnika Rektora, a od 2013 roku jest Prorektorem ds. Nauczania i Studentów. W 2012 roku otrzymał Złotą Maskę za najlepszą kreację aktorską męską – za rolę Buckinghama w „Królu Ryszardzie III" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego.

Justyna Wójcik
Dziennik Teatralny Łódź
19 października 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...