Nikt tu nie jest szczęśliwy...

Bohater "Kruma" wraca do rodzinnego miasta, a my z nim wracamy do swoich korzeni. Wracamy, aby przyjrzeć się swojemu życiu jeszcze raz. Może nawet po raz pierwszy. Przyjrzeć się mu z boku i poobserwować. Tym razem w szklanym okienku.
Cieszy mnie fakt, że mogłam zobaczyć, jak to przedstawienie poradzi sobie z obecnością kamery. Widziałam je na żywo ponad rok temu i takie porównanie moim zdaniem wypada bardzo ciekawie. Przede wszystkim inaczej tym razem rozłożyły akcenty w spektaklu. Możliwość "zajrzenia" w twarz aktorom, gdy wcześniej widziało się tylko postacie z pewnej odległości, pozwala na cenne obserwacje. Dwie wersje tego samego przedstawienia jakoś się wzajemnie we mnie uzupełniły i dało w sumie pełniejszy obraz tego, co Warlikowski & spółka mieli w tej kwestii do powiedzenia. Przypadek "Kruma" dowodzi po raz kolejny, że punkt widzenia zależy do miejsca siedzenia i to dosłownie. Gdy siedzę na widowni mam możliwość bezpośredniego obcowania, współuczestniczenia, biorę niejako udział w tworzeniu klimatu wieczoru, odbieram to, co się dzieje na scenie (a czasem i poza nią) niemal wszystkimi zmysłami (w moich wspomnieniach każdy spektakl ma swój własny, niepowtarzalny zapach). To jest przeżycie zawsze jedyne i w swoim rodzaju. Czasami jednak umykają szczegóły, umówmy się - pewnych rzeczy nie dostrzeżemy z przyczyn obiektywnych (bo odległość), niuanse czasem pozostaną niezauważone, niektóre momenty umkną. I właśnie tu z pomocą przychodzi transmisja telewizyjna. Co więcej, transmisja na żywo, więc wszystko się może zdarzyć, tak jak podczas wieczoru w teatrze. Kamera jest wścibska, wdziera się bezczelnie i penetruje uporczywie wszelkie zakamarki. Obserwujemy mimikę twarzy, każdy gest, drobny tik. A jeśli możemy te doświadczenia połączyć, to osiągamy pełnię szczęścia, bo oto mamy w głowie spektakl kompletny. W przypadku "Kruma" radość tym większa, że spektakl przewiduje interakcję z publicznością, posiada elementy ewidentnie zaczepne, tak to nazwijmy. Reakcja jest więc nieprzewidywalna, zapewne za każdym razem nieco inna. Trudno jednak stwierdzić, czy to przedstawienie lepiej wypada na żywo czy w telewizji, z pewnością zyskuje jakąś nową wartość, która bardziej dopełnia, niż jest konkurencją dla wieczoru spędzonego w teatrze. Ostateczna konstatacja, niezależnie od miejsca siedzenia, jest przygnębiająca. Brak w tej historii nadziei i wiary w to, że kiedyś będzie lepiej. To opowieść o utracie złudzeń, końcu snu o świetlanej przyszłości i rozpłynięciu się marzeń. Analiza życiorysów poszczególnych bohaterów prowadzi do smutnego wniosku - nikt tu nie jest szczęśliwy. A może jeszcze bardziej dobitnie - szczęście w ogóle nie istnieje. Więc, po co na nie czekać? I czy można chcieć od życia ciągle więcej i więcej? Czy nie lepiej w pewnym momencie poprzestać na tym, co się ma? Ale skąd wiedzieć, kiedy to zrobić? Czy w wieku 40 lat jest ten krańcowy moment, a może lepiej uporać się z tym znacznie wcześniej? Głos matki powtarzającej synowi: "nie ma już dla ciebie zabawek na tym świecie!", długo dźwięczy w uszach. Nie można być wiecznym dzieckiem, to jasne, ale skąd mamy widzieć, że nic lepszego już nas w życiu nie spotka i należy poprzestać na tym, co mamy? Leszek Kołakowski radzi, żeby lepiej w życiu nie chcieć zbyt wiele, bo tak jest łatwiej, użyteczniej. Ale twarz Kruma, który przez łzy rozpaczy woła: "ja chcę więcej!", pokazuje, jak taka postawa jest trudna do osiągnięcia. Każdy ma przecież marzenia, pragnienia, wyobrażenia na temat własnej przyszłości, jednak większość z nich okazuje się niemożliwa do spełnienia. Żaden z bohaterów sztuki Levina nie osiąga pełni szczęścia. Czy chcą zbyt wiele? Dupa chciałaby mieć faceta, zwyczajnego: żeby był miły, dobry i "miał gładką skórkę", jak sama mówi. Czyli z pozoru niezbyt wygórowane żądanie, powinno się udać, a jednak nie. Trafia na Tugatiego, który byłby wreszcie szczęśliwy, gdyby tylko udało mu się rozstrzygnąć dylemat: ćwiczyć rano czy wieczorem? W poszukiwaniu rozstrzygnięcia tej jakże ważkiej kwestii, przy każdej okazji zamęcza swoim dylematem przyjaciół. To zwyczajny hipochondryk, który jednak zapada na prawdziwą chorobę i umiera. Levin igra sobie w ten sposób z widzem, wprowadzając konwencję nieco telenowelową. Przede wszystkim jednak pokazuje pewną groteskowość, przewrotność i ironię, które są wpisane w nasze życie. Groteskowy jest związek Trudy (kochającej Kruma) i Taktyka, zapatrzonego w nią, jak w obraz. On stopniowo zatraca własną tożsamość, jest gotów na wszystko, by ją zadowolić. Dla niej to nic nie znaczy, bo go nie kocha, a może nawet nim się brzydzi. Lecz sama także zniosłaby wiele upokorzeń, aby tylko być z Krumem. A ten? No cóż, też sięga po nieosiągalne. Nie wystarczy mu zwyczajna praca urzędnika. Chciałby być kimś więcej, czegoś dokonać, najlepiej zostać pisarzem i zdobyć Cicę. Ale ta, której pragnie, jest jak piękne, lecz dzikie i niedostępne zwierzę. Wnosi powiew wielkiego świata, a właściwie tylko jego pozór stworzony na potrzeby otoczenia. Wszystko to mit. Cica nie żyje naprawdę, stworzyła sobie sztuczny świat, zupełnie jakby bała się tego prawdziwego. Udaje, że woli się bawić, na niczym jej nie zależy, z nonszalancją mówi o swoich podróżach i podbojach. Czyżby po prostu bała się kochać? W galerii postaci mamy jeszcze jedną groteskową parę: Felicja i Dulce. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tworząc te postacie, Levin czerpał z tradycji sarmackiej. Głównym tematem ich "pasjonujących" rozmów jest jedzenie. Przemieszczają się tylko z jednej biesiady na drugą, rozprawiając o serwowanych tam daniach. Myli się jednak ten, kto myśli, że ich jedyny problem polega na tym, jak zapełnić żołądek. Nie są udanym małżeństwem, ona nie ma tego, czego pragnie, on ją ledwo toleruje. Krum wraca z Ameryki do tego gnuśnego świata, do swojej matki, przyjaciół, znajomych nieudaczników. Jemu też się nie udało. Niczego nie osiągnął. Nie spełnił oczekiwań matki i nie potrafi się z nią porozumieć. Może dopiero płacz po jej śmierci jest taką próbą. Może naprawdę Krum zacznie pisać? Warlikowski wywołuje wstrząs spektaklem, w którym z pozoru nic się nie dzieje. Odziera nas ze złudzeń, uświadamia konieczność pogodzenia się z życiem, właśnie z życiem, może bardziej niż ze śmiercią. Teatr Telewizji TR Warszawa & Teatr Stary w Krakowie Hanoch Levin "Krum" przekład: Jacek Poniedzialek reżyseria: Krzysztof Warlikowski scenografia: Małgorzata Szczęśniak muzyka: Paweł Mykietyn reżyseria świateł: Felice Ross realizacja projekcji: Paweł Łoziński Obsada: Krum - Jacek Poniedziałek, Matka - Stanisława Celińska, Truda - Maja Ostaszewska, Dupa - Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Felicja - Anna Radwan-Gancarczyk, Cica - Danuta Stenka, Tugati - Redbad Klynstra, Taktyk - Marek Kalita, Dulce - Zygmunt Malanowicz, Bertoldo - Adam Nawojczyk, Szkita - Paweł Kruszelnicki, Doktor Szebojgan, Pielęgniarz, Fotograf, Fryzjer, Grabarz - Miron Hakenbeck Premiera: 3 marca 2005 TR Warszawa Premiera: 12 marca 2005 Stary Teatr w Krakowie Emisja: TVP Kultura, 30 grudnia 2007r.
Stella Winnicka
Dziennik Teatralny Warszawa
31 stycznia 2008

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia