"Niżyńskiemu" stuknęła setka

rozmowa z Kamilem Maćkowiakiem

- Byłem przekonany, że to się nie uda. Teraz wiem, że ludzie chcą takiego teatru. Sukces frekwencyjny przerósł nasze oczekiwania - mówi Kamil Maćkowiak, który w sobotę po raz setny zagra rewelacyjny monodram "Niżyński" (12 grudnia)

Rozmowa z Kamilem Maćkowiakiem 

Joanna Rybus: 100 to dużo? 

Kamil Maćkowiak: Myślę, że tak. To chyba pierwsza setka w moim życiu. W kontekście tego spektaklu to dużo, bo oznacza 200 godzin samotnego bycia na scenie w ciężkim i mrocznym klimacie. "Niżyński" to spacer po hard core\'owej stronie tego zawodu. 

Nigdy po zejściu ze sceny nie pomyślałeś, że nie masz ochoty więcej go grać? 

- Raczej, że nie mam siły. Tak myślę zawsze: przed, po i w trakcie. Boję się, że nie dam rady. Tutaj trzeba bardzo mocno wejść w emocje. Nie można schować się za techniką czy drugim aktorem. Czasem myślę, że nie jestem w stanie tego grać. Ale spektakl ciągle się zmienia. Ja się zmieniam.

To cztery lata. Teraz łatwiej się gra? 

- Inaczej. Dla aktora z każdym kolejnym spektaklem jest lepiej. W teatrze dopiero przy 20., 30. wystawieniu aktorzy mają pewność, co grają, i jak to jest przyjmowane. W okolicach czwartego czy piątego spektaklu zarejestrowaliśmy "Niżyńskiego" na DVD. Kiedy go teraz oglądam, widzę, jak bardzo się zmienił. Wcześniej był grany lżej. Teraz bardziej wchodzę w chorobę psychiczną, ona stała się głównym bohaterem spektaklu.

3 grudnia 2005 roku ok. godz. 17 chciałeś uciekać z teatru, bo bałeś się, jak widownia przyjmie "Niżyńskiego"... 

- Przerwałem próbę generalną dzień wcześniej i uciekłem ze sceny! Dopiero po negocjacjach wróciłem. Byłem przerażony i tak strasznie przekonany, że to się nie uda. Te stany powtarzały się bardzo często. Stopniowo coraz wyżej podnoszono mi poprzeczkę: grałem to za granicą, potem po angielski i rosyjsku. Teraz wiem, że ludzie chcą takiego teatru. Sukces frekwencyjny przerósł nasze oczekiwania. Nie było spektaklu bez pełnej widowni. Dla aktora, który w wieku 25 lat robi monodram, to zaskoczenie.

Miałeś 16 lat, kiedy zrobiłeś pierwszy monodram. Także o chorobie psychicznej. Dziesięć lat później bierzesz się za "Niżyńskiego". Skąd fascynacja tym tematem? To nie jest lekkie i przyjemne... 

- Ale ja nie jestem lekki i przyjemny. Dopiero teraz jestem na etapie, w którym marzę o graniu lżejszych ról. Parę lat temu odrzucałem taką perspektywę. Jak mówi Niżyński, a z czym ja sam się identyfikuję: "ja już mam dosyć wesołości, ja nie chcę bawić ludzi". Ale teraz trochę się zmieniło. Dla własnego komfortu chciałbym wiedzieć, że idę do teatru na spektakl wieczorny bez 20 kilogramów łańcucha, który się za mną ciągnie. Wszyscy, którzy ze mną pracują, wiedzą, że jestem totalnie samokrytyczny, wręcz autodestrukcyjnie. Nigdy nie bywam z siebie zadowolony. Frustrujące to jest, że za każdym razem schodzisz ze sceny i myślisz: "mogłem lepiej". Ale jestem na etapie odkrywania, że to wcale nie robi mi dobrze, tylko mnie blokuje. To ciągłe samobiczowanie bardziej hamuje rozwój, niż go stymuluje. 

Masz na koncie kilka operacji kolana, raz podczas spektaklu pękła rurka, na której wisiałeś... Nie boisz się? 

- Wypadki zdarzają się wszędzie, tego nie da się przewidzieć. Ale nie zdarza mi się zatracić samokontroli na scenie. To byłoby amatorskie. W "Osaczonych" jest więcej niebezpiecznych sytuacji. W XXI wieku na małej scenie w bardzo naturalistycznej sztuce nie da się oszukać widowni teatralnymi unikami. Przy "Niżyńskim" boję się ogromnego wysiłku, że będę miał ciśnienie 300/200. To ciągła walka z organizmem i zmęczeniem, ale to wychodzi temu spektaklowi na dobre. Bo Niżyński walczy ze swoją niemocą. Nie może tańczyć, a chce tańczyć. On już nie ma na nic siły, a wciąż planuje przyszłość.

Jesteś zaszufladkowany? Maćkowiak to Niżyński? 

- Nie. Nigdy tego nie odczułem. Ludzie, którzy chodzą do teatru, mieli szansę widzieć mnie w różnych spektaklach. Większą łatkę miałem po rolach serialowych. Daj Boże, żeby mnie identyfikowano z rolą teatralną. Z taką rolą. 

Zaśpiewasz kiedyś? 

- Jeżeli będzie taka okazja. Nie mam dobrego głosu, ale myślę, że jestem w stanie interpretacją stworzyć coś, co w obrębie muzyki może być interesujące. A czemu pytasz o śpiewanie? 

Wiem, że jako dziewięciolatek byłeś zafascynowany Tiną Turner... 

- Och, Tina to do dzisiaj! Może już nie jest tak silną fascynacją, ale to ona zdeterminowała moje życie. To za sprawą tej fascynacji poszedłem do szkoły baletowej. W każdym razie piosenek Tiny Turner nie zaśpiewam... Coraz bardziej marzy mi się nowy monodram. Chciałbym się skonfrontować z jeszcze bardziej autorskim pomysłem niż "Niżyński", przy którym pomagał mi Waldemar Zawodziński. Czasem chciałbym zaproponować coś absolutnie od siebie i ponieść konsekwencje. Zobaczymy.

Będzie dwusetny "Niżyński"? 

- To nie jest uzależnione od liczby. To moment zadecyduje. "Niżyński" to jedna z ról, która naprawdę mi się nie znudziła. Jeszcze parę lat temu prosiłem dyrektora, żeby mnie zdejmował z niektórych spektakli, kiedy wydawało mi się, że z nich wyrosłem. Mam nadzieję, że przy "Niżyńskim" też wyczuję ten moment. I że nie dojdzie do tego, że na widowni siedzą trzy osoby, a ja - turlające się po scenie 400 kilogramów - nadal gram ten spektakl

Rozmawiała Joanna Rybus
Gazeta Wyborcza Łódź
14 grudnia 2009
Portrety
Janusz Zaorski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia