No, taka grzeczna to nie jestem

Rozmowa z Dorotą Kolak

" Egzemplarz sztuki to mój fetysz. Raz zgubiłam i była czarna rozpacz. Nowy egzemplarz jest jak nowy człowiek. W tym, który towarzyszy mi podczas prób od początku, są moje notatki, jest "zapisana" droga, którą dochodzę do roli. Każdy aktor to zrozumie" - mówi Dorota Kolak, aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku, obchodząca 30-lecie pracy na scenie

Z Dorotą Kolak, aktorką Teatru Wybrzeże, z okazji 30-lecia pracy na scenie rozmawia Gabriela Pewińska:

Znana, jak Pani dziś, aktorka Teatru Wybrzeże lat 60. Bogusława Czosnowska mówiła o sobie, że była "popularną aktorką lokalną". Przekupki kłaniały się jej na hali, kierownik kina witał u progu. Wszyscy wtedy chodzili do teatru... Co dziś znaczy być "popularną aktorką lokalną"?

- Dokładnie to samo. Gdy w sklepie rybnym pytam, czy ten dorsz jest świeży, pani ekspedientka mruga znacząco... Inna zawiadamia po cichu, że cielęcina przyjedzie w czwartek. Czasem słyszę miłe słowa w tramwaju...

To Pani jeździ tramwajem?

- Jeżdżę tramwajem, a nawet chodzę pieszo. Jestem typem chodziarza. To chodzenie pozwala mi utrzymać kondycję, a ta bardzo się przydaje w zawodzie aktora.

O wielu dawnych aktorkach tej sceny do dziś krążą legendy. Po pewnym bankiecie jedna z nich froterowała podłogę, mając na sobie czarną, seksowną halkę i kapelusz z szerokim rondem. Inna była tak piękna, że zazdrosny mąż, wojskowy zresztą, biegał z pistoletem za każdym jej wielbicielem, i tym ze sceny, i tym z widowni... Pani mąż, Igor Michalski, też może miał kogoś na muszce?

- Nie musiał. Może z racji lat, które już mam, jeśli w ogóle istnieją panowie, którzy się we mnie kochają, są siwymi, dostojnymi mężczyznami i uciekać przed mężem pewnie nie mieliby siły...

Kiedyś gdański teatr to były też romanse i towarzyskie "skandale", o których w anegdotach opowiada się do dziś. Pani nie jest bohaterką żadnego skandalu.

- I to jest dopiero skandal (śmiech)! Skandale są dziś dla celebrytów, nie dla zawodowców, co mnie akurat cieszy. Poza tym jestem już za stara na skandale. Może gdybym była młodsza, dałabym się na jakiś skandal namówić.

Za stara? Dawnym aktorkom nie przeszłoby coś takiego przez gardło.

- Gdyby nie to, że nieustannie, w domu, w garderobie, na ulicy jestem otoczona lustrami, to wciąż, proszę mi wierzyć, miałabym 25 lat!

Kiedy kończyła Pani szkołę teatralną w Krakowie, trzydzieści lat temu, wyobrażała sobie Pani, że tak właśnie będzie wyglądało Pani życie zawodowe?

- Wtedy mój świat był zupełnie inny. Wszyscy byliśmy odurzeni, zamroczeni teatrem. W ogóle nie wyobrażaliśmy sobie, że kiedykolwiek będziemy grać w filmie, poza tym nie umieliśmy tego robić. Nikt nas nie uczył takich rzeczy. Stanęłam przed kamerą po raz pierwszy w "Radiu Romans". I kolejne seriale, w których grałam, były niejako nauką nowego zawodu. Dziś, występując i w teatrze, i w filmie, i w serialu, mam poczucie, że udało mi się doświadczyć każdej aktorskiej drogi. Nawet zdarzyło mi się zagrać w reklamie!

A kiedy marzyła Pani o tym zawodzie, to, żeby być jak kto? Legendarna, też mieszkająca w Krakowie, Maria Malicka?

- Chciałam być jak Ewa Lassek, jak Anna Polony. To moje mistrzynie, do dzisiaj. Tak mogę powiedzieć, bo ich aktorstwo się nie zestarzało. Może przyjęło inną formę. Natomiast to, czego mnie nauczyły, to tego "skrobania" w sobie, które jest w aktorstwie wciąż aktualne.

Pochodzi Pani z krakowskiej rodziny, w której losy teatr był wpisany od co najmniej trzech pokoleń. Co to znaczyło dla Pani?

- To, że idąc do teatru, miałam o tym zawodzie choć blade pojęcie, natomiast od dziecka byłam atmosferą teatru "zaczadzona". Wychowując się w rodzinie teatralnej, doświadczyłam czegoś, czego nie mieli szans doświadczyć moi koledzy. Na przykład tego, że mogłam uczestniczyć w próbie "Wyzwolenia", którą prowadził Konrad Swinarski. Miałam 17 lat! Siedziałam wbita w fotel i nie wiedziałam, kiedy minęły cztery godziny.

Co Pani czuła?

- To nawet trudno opisać. Siedziałam daleko od sceny. Aktorzy mówili przyciszonymi głosami, Swinarski prawie szeptał, czasem aktorom prosto do ucha. Byłam świadkiem magicznej kuchni, gdzie czarownice nad kotłem odczyniają jakieś zaklęcia. Z tych szeptów, z tych przechodzeń, z tych zastanowień, rozmów urodził się kawałek pięknego przedstawienia. Byłam tego świadkiem.

Coś takiego zdarzyło się Pani tylko wtedy?

- Zdarza się, choć już nie z taką mocą, i dziś, kiedy obserwuję pracujących kolegów. Jak coś nie idzie, jak się coś mozolnie, ciężko "ściboli", a potem, nagle, z jakiejś emocji, rozmowy wyłania się coś niezwykłego. Obserwuję to też pracując ze studentami. Czasem wydaje mi się: "on nie poleci, nie pofrunie", aż tu któregoś dnia mówi dwie linijki wiersza tak, że czuję wzruszenie.

Aktorstwa można nauczyć? Może najważniejszy jest kontakt z osobowością, mistrzem, charyzmatycznym aktorem po prostu?

- Talentu nikt nikogo nie nauczy, ale odrzucając całą magię, jaką niesie za sobą ten zawód, widać, że jest jak każdy inny. I jak każdy, także i on ma swój kodeks. Dotyczący rzemiosła: mówienia, oddychania, dykcji, ciała w przestrzeni, akcentacji, frazowania... Tej techniki uczę. Ale mam też nadzieję, że udaje mi się jednocześnie poruszyć pewną przestrzeń intymności tych młodych ludzi, pokazać, że mają możliwości wydobycia z siebie czegoś, o co nawet siebie nie podejrzewają.

Co do techniki. Czarny sen aktora - zapomnieć tekstu na scenie...

- Zdarza mi się to, ale ja się tego nie boję. To jest nawet ożywcze, wszystko co się dzieje na scenie "poza protokołem" jest zawsze interesujące. Ostatnio dużo gram w serialach, co powoduje, że uczę się ogromnych ilości tekstu, ale uczę się na tyle, by wiedzieć, o czym mówię, a nie słowo w słowo. Jeśli zapomnę, improwizuję, przecież znam temat, no chyba że to co mówię na scenie to wiersz...

Co wtedy?

- Mamy kłopot (śmiech). Ale to tylko kłopot. Można ten wiersz powiedzieć prozą, świat się z tego powodu nie zawali.

Ale z egzemplarzem sztuki nie rozstaje się Pani ponoć?

- "Seks dla opornych" graliśmy z Mirkiem Baką już 140 razy i może mnie pani obudzić w nocy nietrzeźwą, a ja wyrecytuję wszystko co trzeba. Ale egzemplarz sztuki to mój fetysz. Raz zgubiłam i była czarna rozpacz. Nowy egzemplarz jest jak nowy człowiek. W tym, który towarzyszy mi podczas prób od początku, są moje notatki, jest "zapisana" droga, którą dochodzę do roli. Każdy aktor to zrozumie.

Pani mąż, Igor Michalski, jest dyrektorem teatru w Kaliszu. Dlaczego nie poszła Pani za mężem?

- Tym samym ułatwiłam mu życie. Po pierwsze to tu jest mój teatr, o którym mogę powiedzieć - mój dom. Jest zespół mi bliski, ludzie, z którymi się nie nudzę, którzy mnie ciekawią. Po drugie wciąż jestem głodna grania. Miałabym pójść do Kalisza i z grzeczności pozwalać, by inne koleżanki grały role, które ja mogę zagrać? No, taka grzeczna to nie jestem.

Ponoć była Pani grzeczną dziewczynką jeszcze za czasów studenckich?

- Tak było i po części jest. Źle funkcjonuję w ostrym konflikcie, a wiem, że są ludzie, których konflikty mobilizują do życia. Mnie męczą. Bycie grzeczną dziewczynką jest mi jakoś po drodze.

Scena ma przedziwną moc. Przed laty jeden z aktorów Teatru Wybrzeże tak długo holował, że nie wytrzeźwiał do spektaklu. Przychodzi następnego dnia do teatru i pyta podejrzliwie: Odbyło się wczoraj przedstawienie? - Odbyło... - słyszy. I nie odwołali? - docieka. - Nie... - I ja grałem? - No grałeś... A wiesz, że nic nie pamiętam... A grał znakomicie! Aktorzy dają z siebie wszystko, przeżywając osobiste tragedie, rozpacz, fizyczny ból. To teatralna adrenalina czy coś więcej? U mnie to rodzaj mobilizaqi, ale i poczucia obowiązku, więc staram się grać na sto procent, nawet gdy źle się czuję, nawet gdy nawala kręgosłup. Inaczej byłoby mi wstyd. A poza tym granie jest przyjemne.

Zdarzyło się, że absolutnie się Pani na scenie zatraciła, "zapomniała"?

- Już w szkole teatralnej zarzucano mi, że zbyt fanatycznie traktuję zwyczajną pracę nad rolą, że stawiam na rzemiosło. Raczej panuję nad rolą.

Kilka lat temu otrzymała Pani od prezydenta RP Srebrny Krzyż Zasługi. W uzasadnieniu napisane było: "za wzorowe, wyjątkowo sumienne wykonywanie obowiązków wynikających z pracy zawodowej"... Cóż to, na Boga, w zawodzie aktorskim znaczy?!

- (śmiech) A pani mnie pyta, czy ja zapominam tekstu na scenie. Nie mogę! Jestem sumienna, obowiązkowa i punktualna.

Nawet prezydent to docenił.

- "Nie wszystkie uśmiechnięte aktorki są szczęśliwe" - powiedziała kiedyś Lucyna Legut. Gram komedię, a w środku dramat, łzy. Na szczęście nie mam takich doświadczeń. Choć ostatni czas w naszym teatrze nie należy do radosnych. Pożegnaliśmy Stasia Michalskiego, Lucynę Legut, Andrzeja Głowińskiego, Ryszarda Majora, Joasię Bogacką. Parę razy wchodziliśmy na scenę wiedząc, że nasi koledzy odeszli na zawsze. Duch teatralny bardzo nas ostatnio doświadczył, ale teatr musi grać! I tak ma być. Teatr to rodzaj misji, służby. Szczególne, jedyne i niepowtarzalne spotkanie. Tu i teraz.

Co Pani robi, czekając na swoje wejście na scenę?

- Siedzę bezmyślnie. Na drutach nie dziergam, nie umiem.

Ale szafki kuchenne pomalowała Pani sama. Całkiem ładnie.

- To taki rodzaj terapii zajęciowej. Żaden talent, malowałam z szablonu.

Gabriela Pewińska
Dziennik Bałtycki
16 marca 2013
Portrety
Dorota Kolak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...