Nowa Blanche

"Tramwaj zwany pożądaniem" - reż. Bogusław Linda - Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie

O znaczeniu tego spektaklu decyduje rola Blanche. W interpretacji Julii Kijowskiej to współczesna neurasteniczka, nie rozstająca się z alkoholem. Sztuki Tennessee Williamsa zrealizowane ostatnio na stołecznych scenach znacząco zmieniają swój klimat, na co wpływ ma odmienna wrażliwość dzisiejszych odbiorców, ale i nowe przekłady Jacka Poniedziałka. Twórczość wybitnego amerykańskiego dramaturga po latach interpretujemy inaczej, o czym świadczy nowy spektakl warszawskiego Ateneum.

"Tramwaj zwany pożądaniem" w reżyserii Elii Kazana, prapremierowe przedstawienie i wyrosły z niego kultowy film (1951) w tej samej niemal obsadzie, z Marlonem Brando, Karlem Maldenem, Kim Hunter i Vivien Leigh w roli Blanche, to dzieła magiczne i przełomowe, z którymi mierzy się każdy następny reżyser. Obraz Kazana, odważny w portretowaniu bohaterów, imponujący w komplikacji ich wizerunku, nie ujawnia jednak homoseksualnego wątku z przeszłości, operuje też niedopowiedzeniem, kiedy dochodzi do decydującego starcia protagonistów. Realistyczny i soczysty w portretowaniu robotniczej dzielnicy Nowego Orleanu, do której przybywa Blanche, stający też po jej stronie, pozostaje daleki od jednoznacznej oceny bohaterów, i w ogóle od stawiania kropki nad i.

Tymczasem inscenizacja Bogusława Lindy jest dużo bardziej dosłowna, podążając zresztą za nowym przekładem. Już pierwsza scena, z Ewą Telegą w roli Eunice, wyżymaną przez nią ścierką i wodą, która leje się niemal na głowę wchodzącej Blanche, zapowiada, jak będzie prowadzony spektakl, a wkroczenie czterech męskich bohaterów nie pozostawia co do tego wątpliwości. Głośne kłótnie, awantury i bójki są tutaj na porządku dziennym (i nocnym), także między małżeństwami, a grający Steve'a Tomasz Kozłowicz już w pierwszych scenach dostaje od scenicznej żony tak, że krew się leje. Leje się też alkohol, a wtedy ton nadają mężczyźni, do późna grający w karty i doprowadzający się do stanu kompletnego upojenia.

Jednak najbardziej dosadny w tym spektaklu jest język. Przekład Poniedziałka jest soczysty i kolokwialny, zapewne dobrze poddający się aktorom. Wydobywa też, i to jest jego największa zaleta, rozmaite, poprzednio zawoalowane kwestie na światło dzienne. Jak cała współczesność zmierza jednak w kierunku brutalizacji i unifikacji, a wszyscy bohaterzy mówią w nim podobnie. Na podejrzenie Blanche, że to chyba do niej dzwoni telefon, w przekładzie Eugeniusza Cękalskiego padała odzywka Stanleya: "Na pewno nie. Siadaj", a u Poniedziałka: "Na pewno nie, więc siadaj na dupie", co dobrze obrazuje, w jakim kierunku poszły zmiany. Różnica między protagonistami polegała niegdyś także na innym sposobie mówienia. Teraz Blanche klnie nie gorzej niż Stanley, jak przy okazji dowcipu o papudze, który opowiada (gdzie pada kwestia: "Ja pierdolę, jaki krótki dzień!"). I właśnie język powoduje wrażenie dosadności i dosłowności inscenizacji. To nie realia Nowego Orleanu z lat czterdziestych, to nasze czasy decydują więc o klimacie spektaklu. A wraz z językiem zmienia się też wizerunek i, mniej skomplikowany, wewnętrzny pejzaż bohaterów.

Tomasz Schuchardt w roli Stanleya, uczesany jak James Dean, ale poza tym stylizujący się na młodego Brando, to już nie tyle prostak, co zwaliste bydlę bez skrupułów. Podczas gdy Brando czarował umięśnionym ciałem, obleczonym w obcisłe podkoszulki, Schuchardt w jednej ze scen odsłania po prostu nagi tors. Brutalny w obejściu, wyraźnie zaznacza swoją władzę wobec kobiet i mniej obcesowych kolegów. I próżno by szukać w nim buntownika, który potrafi być czułym kochankiem, ale szybciej działa, niż myśli, co grał Brando w słynnej ekranizacji, stwarzając niejako alibi dla bohatera, rozgrywającego swoją walkę z Blanche. Schuchardt nie stwarza wieloznacznego portretu, jest chamski i ordynarny. Jego Stanley wypowiada Blanche wojnę i metodycznie, w sposób bezwzględny, doprowadza do jej przegranej, nie maskując tego w żaden sposób. Najlepszą sceną aktora jest decydująca rozgrywka z bohaterką, podczas której jego interpretacja postaci efektownie się domyka. Świetnie to zresztą grają oboje, pojedynek został też dobrze ustawiony: każdy ruch zbliża aktorów do siebie, prowadząc do katastrofy.

Stanley jednak opanowuje scenę znacznie wcześniej, decydując o losie wszystkich niemal postaci. Nie boi się już o swój związek ze Stellą, który filmowa Blanche postawiła pod znakiem zapytania, budząc w siostrze wspomnienia o dawnym życiu i cywilizowanych obyczajach. Teatralna Stella (udany debiut Pauliny Gałązki) jest tak w niego zapatrzona, że nie walczy ze wspomnieniami. Słynna filmowa sekwencja, rozgrywana na schodach - która wydaje się, z perspektywy czasu, najlepszą może sceną miłosną między współczesnymi kochankami - doskonale portretuje obie kwestie zarazem: uczucie i pożądanie. W Ateneum tajemnicze przymierze Stelli i Stanleya to już nie tyle miłosny, co czysto fizyczny związek: bohaterka dostaje w twarz, a zaraz potem uprawia seks ze swoim mężem. Nic jej to nie przeszkadza, a może nawet zaostrza apetyt. Dobitnie też wyraża swoje nim zainteresowanie w rozmowie z Blanche. Wszystko to łagodzi dziewczęcy wdzięk i uroda aktorki, gra ona jednak kobietę, która odkryła siłę seksualności i niewiele widzi poza tym. A Stanley traci partnerkę, która mogłaby mu się sprzeciwić.

Inny jest także Mitch. Sześćdziesiąt lat temu Malden grał pełnego kultury mężczyznę, który czuje się oszukany przez Blanche, ale z jej powodu popada w coraz ostrzejszy konflikt ze Stanleyem, by w końcu zrozumieć, kim jest kolega z pracy. Bartłomiej Nowosielski gra podszytego smutkiem bohatera, który przez chwilę wierzy, że spotkał swoją drugą połowę i tańczy na deszczu. Jego ciało świetnie czuje rytm muzyki: widać, jak życie wstępuje w zrezygnowanego. To dobra scena, po której zresztą rozległy się brawa. Potem jednak Mitch daje się prowadzić odkrywanym przez Stanleya faktom. Może także dlatego, że karty w tym spektaklu rozdaje wyłącznie Kowalski, a jego buta odbiera innym ochotę do życia. Parafrazując znaną kwestię, można by powiedzieć: bo to zły mężczyzna jest.

O znaczeniu i wymowie tego spektaklu decyduje jednak przede wszystkim rola Blanche. W interpretacji Julii Kijowskiej to współczesna neurasteniczka, nie rozstająca się z alkoholem. Zniknęły tiulowe kreacje filmowej bohaterki, które miały uczynić ją bardziej tajemniczą i w których, na scenie Ateneum, występowała też Aleksandra Śląska. Kijowska nosi obcisłe sukienki podkreślające doskonałą figurę i chabrowe szpilki, będące jawnie niepasującym elementem stroju, niczym w estradowym i wideoklipowym image'u Amy Winehouse, występującej zawsze na wysokich obcasach, często w czerwonym kolorze. Do wizerunku artystki nawiązuje też fryzura, ale i butelka, będąca jawnym znakiem uzależnienia, ukrywanego jedynie w pierwszych scenach spektaklu. Potem Blanche pije coraz więcej i widać, że stopniowo traci kontrolę i szansę w walce ze Stanleyem. Co jakiś czas zresztą aktorka ociera nos, jakby sugerowała, że bohaterka raczy się nie tylko alkoholem. Bujne życie prowadzone w hotelu Flamingo i incydent z siedemnastolatkiem stają się bardziej zrozumiałe. Granice, które stanowiły pewnie sporą barierę dla filmowej bohaterki, są po prostu płynne. Widać, że Blanche Kijowskiej nie radzi sobie z nałogiem, trudami życia i własnym o nim wyobrażeniem.

Neurastenia bohaterki, o której wspomina w didaskaliach Williams, bierze się bowiem z nadmiaru stresu, wynikającego w tym przypadku z dramatycznego rozziewu między marzeniami i wymaganiami a realną możliwością ich spełnienia. Uspokajana alkoholem może tylko narastać, bo on sam bywa powodem jej powstania. W przypadku takiej interpretacji uzależnienie ma jednak znaczący wpływ na decyzje bohaterki, co wreszcie dochodzi w pełni do głosu. Wpływ, którego nikt zresztą nie rozumie, także Mitch, stanowiący ostatnią szansę na ratunek. "Stronger than me", jak śpiewała Winehouse o niedoszłym partnerze, który powinien być może nie tyle silniejszy, co mądrzejszy od niej. Ale Mitch nie potrafi zlekceważyć Stanleya czy obyczajowych norm, które przekroczyła Blanche. Kiedy dowiaduje się o jej przeszłości, szansa na ich związek znika. Jej duma powoduje, że gwałtownie odprawia mężczyznę. Ma przemożną potrzebę bycia górą, im bardziej czuje, że jest na dnie.

Zwraca uwagę talent, interpretacyjna odwaga i pasja Kijowskiej. Jej rola podbija znaczenie spektaklu. Gdyby nie wizerunek współczesnej uzależnionej, nie rezygnującej z obcasów, bo dbającej o wygląd, choć niemal się przewracającej, a przy tym walczącej o swoją godność i chorobliwie dumnej, z charakterystycznym złym spojrzeniem, którym aktorka obdarza czasem publiczność (niczym Winehouse śpiewająca "I say no, no, no" w przeboju Rehab), spektakl Ateneum nie miałby takiego wymiaru. Ale udało się! A w teatrze przy Jaracza mamy niezwykle zdolną i charyzmatyczną aktorkę. Obok Agaty Kuleszy i Marcina Dorocińskiego, grających w poprzednim spektaklu Lindy, następną gwiazdę filmową powracającą na teatralną scenę.

Kalina Zalewska
Teatr - pismo
6 maja 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia