Nuty i obłęd

"Jakob Lenz" Natalii Koczarkowskiej i "Lenz" Barbary Wysockiej - Warszawa

"Lenz" Buchnera zabrzmiał na stołecznych scenach w ciekawym i niepokojącym dwugłosie

"Lenz" Georga Buchnera to arcydzieło patografii. Napisane w 1835 r. sprawozdanie z terapii jednego z najzdolniejszych, a jednocześnie najbardziej tajemniczych literatów XVIII wieku, stanowi wnikliwe studium schizofrenii paranoidalnej. Ale nie tylko, wszak dzieło owego dramaturga i przyrodnika w jednym jest esencją niemieckiego romantyzmu. Balansowanie na granicy jawy i snu, natchnione transpozycje rozedrganego stanu ducha na gwałtowne zjawiska przyrody, emocjonalne wahania, wielokrotnie podejmowane próby samobójcze, motyw utraconej miłości, metafora podróży, wreszcie jasno wyrażane estetyczne pryncypia i filozoficzne poglądy - idące w stronę Schopenhauera, zostawiające w tyle Kartezjusza - składają się na bogaty zbiór tematów epoki Sturm und Drang, dramat opisujący szaleństwo wybitnej jednostki, która za potencjał twórczy płaci najwyższą cenę.

Opowiadanie nowatorskie językowo i skomplikowane konstrukcyjnie. W mnogości wątków odnajdziemy tu zdania psychicznie chorego Jakoba Michaela Reinholda Lenza, dopełniane drobiazgowymi urywkami notatek Johanna Friedricha Oberlina, luterańskiego pastora, postępowego pedagoga i filantropa z Alzacji, który podjął próbę leczenia poety. Romantyczne opisy przyrody i zawiłe peregrynacje po mrocznym świecie wewnętrznym chorego, dyskurs teologiczny i rozważania na temat wyższości estetycznego realizmu nad idealizmem, mieszane z cytatami klinicznych diagnoz stanu zdrowia Lenza i celnych obserwacji socjologiczno-psychologicznych... - mistrzowskim komentarzem opatrzył Georg Buchner, który za ideefixe swojej sztuki uznał jednostki obłąkane.

Dwie reżyserki, dwie wizje


W lutym "Lenz" pojawił się na deskach Teatru Narodowego w spektaklu Barbary Wysockiej, kilka dni temu zaś jako bohater opery Wolfganga Rihma w reżyserii Natalii Korczakowskiej w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. To interesujący zbieg okoliczności, że opowiadanie Buchnera na scenę przeniosły w tak krótkim czasie dwie reżyserki o podobnych artystycznych rodowodach. Obie gruntownie wykształcone teatralnie mają za sobą edukację muzyczną w klasie skrzypiec. Dźwiękowa intuicja w obu spektaklach, choć w rozmaity sposób, odgrywa rolę niebagatelną. W osadzonym w zimowej przestrzeni przedstawieniu Wysockiej odbija się ona jednak nie tyle w aurze brzmieniowej, co na poziomie formy.

W dramatycznej adaptacji Biichnerowskiego "Lenza" uderza wszak polifoniczne potraktowanie struktury tekstu. Refleksje na temat kondycji ludzkiej, sztuki i wiary prowadzone są wielogłosowo, nierzadko podawane przez postaci symultanicznie, już to na prawach uzupełnienia i dopowiedzenia, już to w wyraźnym kontrapunkcie. Repetytywność fraz, namolność nieustająco powracających motywów, zapędenia krzyczanych lub szeptanych słów to zabiegi podbijane dodatkowo refrenowo powtarzanymi gestami chorego Lenza (znakomity Szymon Czacki). Choćby nieracjonalnym wskakiwaniem półnagiego mężczyzny do kontenera z lodowatą wodą czy uporczywym wchodzeniem na drzewo, symbolizującym poszukiwanie punktu odniesienia, chęć odnalezienia wyróżniającego się elementu stałego, stanowiącego gwarancję względnej dla schizofrenika równowagi.

Nieco inaczej muzyczną wrażliwość ukazała debiutująca na operowej scenie Natalia Korczakowska. Ale też na polu innego gatunku musiała działać, utworu zamkniętego, ograniczonego dźwiękową dramaturgią. Niezwykle zdyscyplinowana partytura kameralnego dzieła Wolfganga Rihma zmusiła artystkę do skonstruowania formy precyzyjnej, w zastosowanych środkach teatralnych klarownej, a wartko zmieniająca się muzyka, znakomicie oddająca atmosferę opowieści, i kompozytorskie didaskalia niemal same z siebie ewokowały zachowania bohaterów oraz interpretację tragicznych losów Lenza.

Trzynaście obrazów, w których Michael Fróhling, autor libretta, zaniknął Biichnerowski tekst, ma bowiem budowę dość regularną, z kulminacją w ogniwie szóstym, w miejscu ważkiego dla Lenza sporu estetycznego. Zwraca uwagę dialektyczna naprzemienność scen, w której wewnętrzne rozterki literata, zmaganie się z demonami przeszłości, przemocą w rodzinnym domu, dojmującą tęsknotą za ukochaną Fryderyką (zresztą narzeczoną Goethego, z którym Lenza łączyła trudna męska przyjaźń), wątpliwościami religijno-filozoficznymi, samotnymi wędrówkami po górskich lasach Alzacji, dzielone są fragmentami rozgrywanymi w domostwie Oberlina, wśród ludzi przychylnych wyczerpanemu chorobą Lenzowi.

Układ ten uwypukla organizacja przestrzeni autorstwa Anny Met. Scenograficznymi atrybutami towarzyszącymi majakom artysty są strzeliste bryły z czarnych luster, wprawiane w ruch przez postaci z chóru, realizujące wewnętrzne dialogi w głowie Lenza. Te zaś określiła Korczakowska dość specyficznie. Na scenie pojawił się Szekspirowski Kaliban, Czerwony Kapturek, Gagarin, Napoleon i Chrystus, a więc z jednej strony ikony śródziemnomorskiej kultury i historii, z drugiej reprezentanci tęsknot i pragnień współczesnego widza. Kontrastują te postacie z sielskim entourage em pastorskiego obejścia - domową kanapą, tapetą w leśne wzory, wyrastającą tu i ówdzie trawą, wreszcie postaciami odzianymi w wiejskie stroje z epoki.

Nowa romantyczność?

Wolfgang Rihm (ur. 1952) to nie tylko jeden z najważniejszych obecnie twórców niemieckiej muzyki, ale także kompozytor niezwykle płodny. Autor blisko 450 utworów obecnyjest w krwiobiegu życia koncertowego od połowy lat 70. Pewny siebie, nieco buńczuczny, z czupryną kędzierzawych czarnych włosów, już w młodości trochę jowialny, szturmem zdobył najbardziej awangardowe sceny twórczości najnowszej, odważnie proponując powrót do tradycyjnych wartości muzycznych, sięganie do spuścizny wielkich romantyków, acz bardziej w sferze idei niż wykorzystywania konkretnych artystycznych środków. Obnażył tym samym panującą w festiwalowych gettach muzyki współczesnej dźwiękową nowomowę i przyspieszył zmierzch epigonów awangardy.

Choć "Jakob Lenz" to jedno z najwcześniejszych dzieł scenicznych niemieckiego kompozytora, powstałe w latach 1977-78, zawiera sporo elementów dojrzałego języka muzycznego Rihma. Nade wszystko uderza ekspresjonistyczna aura, zasadzona na ostrych kontrastach emocjonalnych. Muzyka rozpięta jest między entuzjastycznymi okrzykami i ekstatyczną radością a korkociągami depresji, smutku i melancholijną zapaścią, wewnętrznie rozedrgana, złożona z erupcyjnych dźwiękowych wybuchów i sonorystycznych eksplozji, ale i brzmień eufonicznych, chorałowych, wzruszających ciepłą harmonią lub delikatnie kołyszących.

Owa dramaturgiczna zmienność dzieła, ale także aluzyjna ilustracyjność - zyskały szlachetny wyraz pod batutą Wojciecha Michniewskiego. Gwałtowne tutti dyrygent przeciwstawiał atomistycznym ukształtowa-niom obojów, klarnetu i fagotu, kiedy indziej ażurową fakturę trzech wiolonczel, barwioną subtelnym stukotem perkusji, zestawiał z łagodnymi współbrzmieniami instrumentów dętych i klawesynu symbolicznie powiązanego z pasyjnym toposem w libretcie, w materiale muzycznym nawiązującymi do dawnych pieśni kościelnych.

Jednak największe brawa należą się Holge-rowi Falkowi, niemieckiemu barytonowi, który realizacją arcytrudnej partii tytułowej wzniósł się nie tylko na wyżyny doskonałego śpiewu, ale też wyśmienitej gry aktorskiej. Artysta przekonująco, także dzięki miękkiej barwie i znakomitemu różnicowaniu przebiegu muzycznego, świetnemu wyczuciu emocji, przedstawił całą złożoność i tragizm Lenza, owego "meteoru" okresu Sturm und Drang, jak pisał Goethe. Nie przejaskrawił jednocześnie postaci, nie epatował zbyt dużym gestem scenicznym, nie zarzucał widza teatralną nachalnością i -co ważne - nie popadł w charakterystyczną dla operowych śpiewaków aktorską manierę. Dobrze wypadł także Jacek Janiszewski w roli Oberlina, a Daniela Kircha jako Kaufmanna słuchało się z prawdziwą satysfakcją.

Po raz kolejny okazało się, że cykl "Terytoria" Teatru Wielkiego-Opery Narodowej jest przedsięwzięciem o wartości niezaprzeczalnej. To bowiem nie tylko przestrzeń eksperymentalnych działań kompozytorskich i reżyserskich, ale także miejsce nadrabiania repertuarowych zaległości. I choć tym razem pokazano dzieło trudne, nieco hermetyczne, o skomplikowanej tkance dźwiękowej, nie ma wątpliwości, że opera Rihma wzbogaciła krajobraz polskiej sceny współczesnego teatru muzycznego.

Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny
4 czerwca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...