O cztery guziki krócej

"Przyjaciele" - reż: Tadeusz Zięba - Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

Jeden obywatel klasy bardzo średniej (Błażej Wójcik) pożyczył od drugiego obywatela klasy bardzo średniej (Tadeusz Zięba) 350 rubli w srebrze - i nie oddaje!

Zwodzi wierzyciela, umyka przed nim, kluczy, chowa się, maskuje, zaciera za sobą ślady, a w listach ciągle słanych doń mnoży żałośnie groteskowe usprawiedliwienia. Nie oddaje, nie oddaje, nie oddaje - i żyje! Zdumiewające to, ale nie tylko dlatego, że historia dzieje się w dziewiętnastowiecznej Rosji, gdzie i kiedy łatwo było o honorowego trupa. To zdumiewające głównie dlatego, że nie pojawia się karząca siekiera - a historia fatalnej pożyczki wyszła przecież spod pióra Fiodora Dostojewskiego.

I dobrze, że brak siekiery. W taką pogodę człowiekowi nie po drodze z Raskolnikowem, Stawrogina nie wypatruje, a jeśli o wódkę chodzi, to owszem, w psi czas nie odmówi człowiek, lecz lepiej będzie, gdy do stolika nie przysiądzie się Iwan Karamazow, zaś przed Rogożynem na smaku - niech Bóg broni! Tak, bardzo dobrze się stało, że Tadeusz Zięba, realizator (nie wiem, dlaczego w programie nie nazywa siebie reżyserem) granego w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, na Scenie w Bramie, godzinnego seansu "Przyjaciele" - nie sięgnął po którąś z Dostojewskiego "cegieł" epoki mocarnej ideologicznej siekiery, a po lekki drobiazg, "Powieść w dziewięciu listach", krasząc go romansami Aleksandra Wertyńskiego i innych.

Nie ma duchowego "wyrębu", za niewywiązanie się z finansowych zobowiązań - odcięta głowa dłużnika nie toczy się po alei. I nikt ani dniami, ani nocami nie wiedzie niekończących się, sążnistych dysput o Bogu i diable, bądź winie i karze. Tu nocą się po prostu śpi, a w dzień zajmuje się aktywnością zwaną życiem. Na przykład - walką o odzyskanie tego, co się pożyczyło, bądź lisim unikaniem zwrotu długu. Oczywiście, bitwa ta jest bitwą epistolarną, bo tylko to jest możliwe, skoro panowie nie mogą stanąć z sobą oko w oko.

Listy więc piszą do siebie "koguty" śmiesznej finansjery. Moralnie ascetyczny wierzyciel (w kręgach trochę innej wiary mógłby do wysokich stanowisk dojść jako jezuita), co ma żonę (Karolina Kazoń) wiecznie pod szyją na ostatni pancerny guzik zapiętą, oraz birbant w bordowych jedwabiach i srebrnej kamizelce, mistrz mylenia tropów, wciąż mocno zadurzony w swej żonie (Katarzyna Zawiślak-Dolny), która ma rację (ostro popieramy!), ma najświętszą rację, gdy przy wdziewaniu sukni niby zapomina o czterech guzikach w górze, z przodu. Na głos listy panowie piszą na scenie, a gdy pęczniejące pod skórami namiętności nie wytrzymują chłodu epistolarnej prozy - nie tylko oni, ale też ich żony namiętności swe wyłuskują w postaci ruskich pieśni bardzo sentymentalnych. I to wszystko.

Po prostu - miłe przedstawienie. Ciepła, pastelowa godzina, nie podszyta żadną siekierą. Ulga w czas szarego, zmokłego psa, noga za nogą rozpływającego się w szarości Plant. A do tego... finalny morał? przestroga dla finansowo zacietrzewionych? niby rada starego wuja, kombatanta, znawcy niepojętego świata kobiet? Powiem tak: spokojne przypomnienie prawdy znanej od zawsze.

Otóż, okazało się, że gdy "koguty" do gardziołek coraz namiętniej skakały sobie listownie, ich żony - te ostoje, wsparcia duchowe i cielesne, cudownie miękkie w dotyku pocieszenia w chwilach zimnych i złych - figlowały z tym samym młodzieńcem, choć nie w jednym czasie i miejscu. W cieniu 350 srebrnych rubli - wyskakiwały z sukien, przy czym u jednej trwało to o cztery guziki krócej.

Paweł Głowacki
Dziennik Polski
24 stycznia 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...