O drobnej różnicy w smaku

"Rachatłukum " - reż. S. Chondrokostas - Teatr Studio im. S. I. Witkiewicza w Warszawie

Rachatłukum to typ deseru, który można albo uwielbiać, albo nienawidzić - to lepka, galaretowata i zamulająco-słodka kostka, zrobiona z najprostszych składników, pozbawiona z założenia finezji smaku, ale w swojej prostocie i kulinarnej dosłowności bardzo odpowiadająca niektórym gustom. Wcale nie inaczej dałoby się opisać najnowszą premierę Teatru Studio - monodram Marcina Bosaka "Rachatłukum" w reżyserii Sebastiana Chondrokostasa.

Ten spektakl będzie zapewne budził kompletnie skrajne emocje i opinie; żałuję, że odbiór nie może być tutaj nieco bardziej pozytywnie jednostajny, bo dla wszystkich niemal doskonałych elementów przedstawienia da się odnaleźć przeciwwagę w postaci trudnych do zaakceptowania pierwiastków. Na pewno nie każdy spektakl we współczesnym teatrze, by odnieść sukces, musi jednocześnie oznaczać trzęsienie ziemi, bo to pachnie gonieniem w piętkę. Z pewnością dzisiaj promowanie spektaklu w aurze skandalu to strzał kulą w płot; może się bowiem nagle okazać, że najbardziej obrazoburczo dosadny, oscylujący na granicy nawet i zasadnej wulgarności tekst nikogo po prostu "nie ruszy", a kontrowersje wokół wydarzenia w teatrze, to po prostu tani chwyt marketingowy.

W "Rachatłukum" pojawia się swoiste rozszczepienie strumienia uwagi: pierwsza część tak silnie wsparta bardzo dobrą scenografią, grą świateł i muzyką rodem z tandetnego peep show, dosłownie i bezpardonowo obnaża zjawisko rozwarstwienia płaszczyzn emocji i uczuć oraz sfery seksualnej. Stąd też nieuniknione skojarzenie z filmowym "Wstydem" Steve'a McQueena z doskonałą rolą Michaela Fassbendera. Uprzedmiotowienie ciała jako obiektu żądzy seksualnej, czysto sportowe podejście do seksu, mechaniczne ruchy frykcyjne zastępujące uczucia, ba, nawet i erotyzm relacji międzyludzkich, poprzez ujęcie ich w ramach teatru żywego planu zyskuje tutaj na mocy i faktycznie działa na widza jak cios pięścią w twarz. Nieco mniej wiarygodnie i pociągająco wypada natomiast już część, w której widz odkrywa powody tego, co widział do tej pory. W miarę narastania ciężaru podawanych treści coraz trudniej jest z zaangażowaniem i wiarą odczytywać prawdziwe intencje tego spektaklu. Być może punkt ciężkości spadający na niespełnioną, poranioną i kaleką miłość, ogrom bólu wywołany przeświadczeniem o krzywdzie emocjonalnej ze strony najbliższej osoby, nie do końca trafnie rozkłada w tym spektaklu akcenty. Strata to spora dla finalnego wrażenia, bowiem wychodzi się z teatru z poczuciem, że ogromny wysiłek aktorski Bosaka (mimo wszystko śmiem twierdzić, że jest to kolejna w ostatnim czasie dobra rola teatralna tego aktora i życzę mu z całego serca odejścia w niepamięć banalnego odium "szufladowo-serialowego", niosącego niesprawiedliwe uproszczenie i zaniżanie potencjału, który w tym aktorze tkwi) nie daje takiego efektu, jaki dawać powinien. Kto wie, czy ponowne przymierzenie się do tekstu monodramu i uczynienie go nieco bardziej esencjonalnym, mniej przegadanym, nie wyszłoby "Rachatłukum" na dobre. Rezygnacja z kilku zaledwie akapitów, drobna kosmetyka dokonana na tekście i rozluźnienie więzów przyzwyczajenia do oryginalnej wersji, mogłyby zadziałać na spektakl na zasadzie "less is more". To czego mi osobiście najbardziej w tym przedstawieniu brakuje to wysublimowania, a nie pozwala na to dosyć nachalna symbolika. Soczysty i krwisty język monodramu oczywiście wcale jej nie wyklucza, ale często zapomina się o tym, że w klasycznym rachatłukum zamiast zwykłego cukru stosowano miód - niby mały detal, a czyni tak kolosalną różnicę w smaku.

Marek Kubiak
Teatr dla Was
19 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia