O mój Aniele, ja chcę z tobą cudzołożyć

"Anioły w Ameryce" - reż. Krzysztof Warlikowski - TR Warszawa

W jaki sposób wydobyć z człowieka dobro? Niekiedy trzeba się nieźle nagimnastykować, aby je chociaż zobaczyć. Wydobywanie wydaje się być wyższą szkołą jazdy. A jak rzecz się ma w przypadku zła? Tu sytuacja zdaje się być prostsza.

Tony Kushner napisał „Anioły w Ameryce" w roku 1991. Od tego czasu jego sztuka nagradzana i doceniana niemal na całym świecie na dobre zadomowiła się także pośród polskich reżyserów (25 marca 1995 na deskach teatru Wybrzeże Wojciech Nowak po raz pierwszy zaprezentował adaptację sztuki pt. „Anioły Ameryki", a 30 września 2000 roku w toruńskim Teatrze im. W. Horzycy odbyła się premiera „Aniołów w Ameryce" w reżyserii Marka Fiedora;. Również Krzysztof Warlikowski postanowił „stworzyć" swoje anioły w stołecznym Teatrze Rozmaitości (obecnie TR Warszawa). I choć od premiery minęło już ponad sześć lat, „Anioły w Ameryce" na stałe zagościły w repertuarze teatru, co świadczy nie tylko o aktualności poruszanych w niej tematów, ale i sposobie ich prezentacji.

Inspiracją do napisania sztuki stała się dla Kushnera osoba Roya Cohna, znanego nowojorskiego prawnika, krwiożerczego antykomunisty, który przekonał sąd, by wraz z Juliusem Rosenbergiem, (szpieg, który przekazał radzieckim agentom projekt bomby atomowej) stracono jego żonę Ethel, choć prawnik wiedział, że była ona niewinna. Ethel (Danuta Stenka) pojawia się w przedstawieniu jako nieznośna mara dręcząca Cohna (Andrzej Chyra) w czasie jego powolnej agonii na AIDS. Roy w swej obłudzie i braku litości często urządzał narkotykowo-gejowskie orgie, choć oficjalnie potępiał homoseksualizm. To człowiek bezkarny, bogaty, obrońca szefów nowojorskiej mafii posiadający układy na najwyższych szczeblach świata polityki i biznesu – jednak żadna z tych rzeczy nie uchroniła go przez wirusem.

Historia przedstawiona w „Aniołach..." jest więc z jednej strony opowieścią o grupie nowojorskich homoseksualistów w obliczu epidemii AIDS, z drugiej gorzkim stadium życia rozpadającej się rodziny i ludzi uwikłanych w problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. Joe Porter Pitt (Maciej Stuhr) jest młodym dobrze zapowiadającym się prawnikiem, który wraz ze swoją żoną Harper (Maja Ostaszewska) próbuje odnaleźć się w nowojorskiej rzeczywistości. Inteligentny, ambitny adwokat, a u jego boku piękna kobieta. Można by zadać pytanie: czego chcieć więcej? Jednak jest to błędnie postawione pytanie. Bo Joe nie pragnie więcej, tylko inaczej. Jest gejem. Na dodatek Mormonem. Warlikowski bardzo dobitnie pokazuje, że człowiek, który nie potrafi żyć w zgodzie z samym sobą, nie potrafi żyć w ogóle. Oczywiście nie oznacza to, że Joe wybierze samobójstwo. Takie rozwiązanie byłoby zbyt proste – i dla niego, i dla publiczności, która ma prawo oczekiwać od tego typu przedstawień raczej jątrzenia w świeżo zabliźnionych ranach i grzebania w duszach, a nie szybkich rozwiązań. Dlatego jesteśmy świadkami powolnej ewolucji bohatera, który wychodząc z cienia, paradoksalnie zapada w coraz głębszy mrok. Odejście od żony, ujawnienie swojej orientacji seksualnej, czy wreszcie szczera i niezwykle emocjonalna rozmowa z matką, nie są gwarantem powodzenia. Publiczność obserwujepowolną drogę bohatera, pełną cierni i dramatyzmu, która nie kończy się ukojeniem – Joe jest tak samo (a może nawet bardziej) nieszczęśliwy na początku, jak i na końcu. Uwolnienie się z rodzinnego więzienia nie musi oznaczać wolności – można przecież przejść do innej formy zniewolenia, na przykład destrukcyjnej samotności.

W spektaklu poruszona też jest bardzo wyraźnie problematyka odpowiedzialności i współczucia, która staje się jedną z podstawowych osi dla poczynań bohaterów. Louis Ironson (Jacek Poniedziałek) postanawia porzucić swojego partnera, gdy dowiaduje się, że ten jest chory na AIDS. Kochanek nie potrafi znieść myśli o śmierci, nie jest w stanie opiekować się chorym przyjacielem, nie może patrzeć na jego powolne gaśnięcie. Jednak odejście i w tym wypadku nie przynosi owoców. Louis powoli staje się emocjonalnym kaleką skazanym na dręczące wyrzuty sumienia.

W sztuce Kushnera każda postać prezentuje bogatą mozaikę doświadczeń, rozterek, wewnętrznych przeżyć i dramatów. Aktorom w przedstawieniu Warlikowskiego udało się te dramaty ukazać w sposób nie tylko przekonujący, ale przede wszystkim niepokojący – każdy artysta niezwykle głęboko i prawdziwe utożsamił się ze swoją rolą. Zachwycają przede wszystkim kreacje kobiece. Magdalena Cielecka w roli Anioła pojawiającego się niezauważalnie na scenie i znikającego we mgle napięcia działa niemal na wszystkie zmysły. Jej ruch sceniczny idealnie współgra z atmosferą jaką roztacza Anioł w niebieskiej, zwiewnej sukni. Jest ulotna, powabnie eteryczna i oniryczna. Gdy odchodzi zdaje się zabierać ze sobą jakąś część każdego, kto na nią patrzy. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Widz ma ochotę wstać i podążyć za Aniołem.Równie silne, choć zupełnie inne emocje wzbudza Maja Ostaszewska w roli niekochanej, poranionej i pogubionej żony. Jej momentami paranoiczne słowa mogą z początku wzbudzać współczucie, a zachowanie pełne nerwowych ruchów litość, jednak Harper Ostaszewskiej to przede wszystkim głębokie i bolesne stadium kobietyniekochanej, która sama chyba też nie potrafi kochać, mimo że miłości pragnie jak niczego innego na świecie. Równie głodny miłości jest chory i opuszczony Prior – w tej roli znakomity Tomasz Tyndyk, któremu udało się stworzyć nie tylko przekonujący, ale przede wszystkim pobudzający do głębokiego współodczuwania portret człowieka chorego i opuszczonego – banitę miłości, dla którego życie zakończyło się raptem parę kroków po starcie.

Można by równie długo rozpisywać się o interesujących kreacjach pozostałych aktorów, których gra stanowi jedną z największych sił przedstawienia, ale zdecydowanie lepiej samemu zobaczyć „Anioły w Ameryce" i przekonać się, w którym z bohaterów odnajduję część siebe. Bo choć problemy mogą być różne, sytuacje odmienne, a kontekst daleki, to jednak jest jeden wspólny, bardzo ważny mianownik – nieutulona potrzeba duchowości. Można oskarżać religię, system, rodzinę, można zasłaniać się parawanem choroby, a nawet śmierci, ale kiedyś każdy powinien choć podjąć próbę pogodzenia się z odpowiedzialnością za życie, jeśli nie za drugiego, to choćby za siebie samego. To właśnie próby dotarcia do dawno już pogrzebanej potrzeby duchowości i pewnego sacrum sprawiają, że człowiek nie poddaje się nawet, gdy widzi zbrukane i pobrudzone przez szarą ulicę anioły. Każdy z nas jest aniołem. Pytanie tylko czy wystarczy nam odwagi, by z naszego „anielstwa" wydobyć dobro, które pozwoli na równą walkę. Bo niebezpieczeństw i pokus jest bardzo dużo. I niezwykle wyraźnie Warlikowski w „Aniołach..." daje nam do zrozumienia, że nic w życiu nie jest ani przesądzone ani pewne.

Można wyjść ze spektaklu z namalowanym w głowie obrazem upadku człowieczeństwa. Obrazem, gdzie zrzucanie odpowiedzialności jest na porządku dziennym, a cierpienie to powszedniość. W końcu Joe nawet, gdy próbuje żyć w zgodzie z sobą samym, nie odnajduje upragnionego spokoju, o szczęściu nie ma nawet co wspominać. Można wreszcie na „Anioły..." patrzeć jak na gorzką panoramę niszczejącego świata pełnego grzechu, rozpusty i rozpaczliwych prób poszukiwania sensu z góry skazanych na sromotną porażkę. Tylko po co? Lepiej podjąć wysiłek spojrzenia spoza metafizycznego brudu, by zobaczyć, że anioł może płakać i cudzołożyć i nie ma w tym nic dziwnego, gdy przyjmiemy, że człowiek jest aniołem swojego życia. I to od niego wszystko zależy.

Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
4 stycznia 2014
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia