O śmierci Boga i pustym krześle

"Ślub" - reż. Waldemar Śmigasiewicz - Teatr Miejski w Gdyni

Atmosfera na scenie i widowni na gdyńskim "Ślubie" przypomina trochę wesele, na którym dwie rodziny patrzą na siebie po dwóch stronach ustawionego w podkowę stołu i zabawa jakoś nie może się rozkręcić

Waldemar Śmigasiewicz, reżyser "Ślubu" Witolda Gombrowicza, w Teatrze Miejskim w Gdyni (premiera w miniony piątek), wystawiał dramaty Gombrowicza wiele razy, także w Gdyni, choćby ciekawy i zostający w pamięci "Trans-Atlantyk" na scenie w Orłowie. Tym razem tak się zanurzył w trudny tekst dramatu, że chyba zapomniał o widzach. "Ślub" powinien chwytać za gardło, to już taki dramat. W ślimaczącym się gdyńskim przedstawieniu tak naprawdę jest tylko jeden chwytający za gardło moment. Ale o nim na koniec.

Spektakl zaczyna się od zupełnych ciemności, dopiero gdy główny bohater, Henryk (Rafał Kowal) zaczyna snuć swój monolog, scena powolutku rozjaśnia się, jeszcze moment i pojawiają się zarysy zamienionego w karczmę rodzinnego domu Henryka. Kiedy w drzwiach staje rodzina bohatera, wygląda jak cytat z "Umarłej klasy" Kantora. Nawet jeśli skojarzyło mi się to niesłusznie, chyba się nie pomylę, kojarząc te postacie z sięgającą gdzieś głęboko i daleko pamięcią. Zwłaszcza Ojciec (Bogdan Smagacki) jest tu ważną figurą. Kiedy kiwa się nad książką, jak modlący się żyd, a już zwłaszcza kiedy go wpadający do środka pijacy ustawiają na stole tak, że wygląda jak z krzyża zdjęty, kojarzy się od razu z religijną tradycją.

Śmigasiewicz trzyma się w tym wszystkim tekstu, w którym wiele mówi się o śmierci Boga i o tym, że rozsypuje się wszystko, co było zbudowane na wierze w Jego istnienie. Jakby tego nie próbować podtrzymywać, jakie by nie wymyślać ceremonie, i tak będzie się to chwiać i rozsypywać - tak można by odczytać pierwszy akt, pełen groteskowej bieganiny. Tyle że w tej bieganinie niestety rozsypuje się też często samo przedstawienie, chaotyczne i niejasne.

W drugim akcie Henryk po przeprowadzeniu pałacowego przewrotu syci się pełnią zdobytej władzy, także władzy wymyślania własnych ceremonii i rytuałów. Rozkręca się w tym coraz bardziej, lewituje, skacząc po krzesłach, gdy już nie może się bardziej samym sobą napompować, wciąga nawet do nosa "ścieżkę" koki czy jakiegoś innego dopalacza. Po czym robi przed nami na krześle zdumiewający szpagat nogami do góry, istny święty Andrzej, ukrzyżowany głową w dół, święty na opak, komiczny i groteskowy.

Gombrowicz używa w "Ślubie" parę razy określenia "człowiek nowoczesny". Henryk z przedstawienia Śmigasiewicza to bodaj taki właśnie typ, bez określonej tożsamości (charakterystyczne, że niektóre postaci grane są przez kilkoro aktorów), bez tradycji, wolny jak ptak. I groteskowy w tym. Bo potrzeby jakichś rytuałów i tak sobie z dusz nie powyrywamy. Powrotem do nich, po całym tym spowodowanym przez nowoczesnego człowieka zamęcie, wydaje się finałowa scena, w której aktorzy rozsiadają się w głębi sceny i mamroczą tam niemożliwe do zrozumienia słowa.

W przedstawieniu Śmigasiewicza jest ileś tego rodzaju dających do myślenia scen i pomysłów. Na przykład dwa kamienie, jeden wielki, ustawiony na proscenium od początku, drugi mały, ustawiony z boku w drugiej części. Symbol tego, jak coraz bardziej chwiejne stają się dziś punkty oparcia? Kiedy Pijak (bardzo dobry Stefan Iżyłowski), niczym mag wysuwa palec w stronę głazu, kamień, chociaż tak solidny z wyglądu, zaczyna ciemnieć, jakby znikać... No tak, ale wszystkie te pomysły rozwijane są stanowczo zbyt mozolnie.

Jest jednak jeden mocny akcent. W czasie prób do przedstawienia zmarł Sławomir Lewandowski, który miał grać postać biskupa Pandulfa. Na premierze Pandulf jednak się pojawił - jako ktoś niewidoczny, z kim się rozmawia, komu zostawia się krzesło. To puste krzesło do mnie przemówiło. Specjalnie podświetlone, jest ważnym elementem wspomnianej finałowej sceny. Przypomina o czymś, o czym nie powinniśmy zapominać. Tak jak te kamienie na proscenium.

Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
27 października 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...