O widza należy ciągle zabiegać!

rozmowa z Włodzimierzem Izbanem

O operetce, koncertach noworocznych i mecenacie sztuki rozmawiamy z Włodzimierzem Izbanem, dyrektorem Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury. "Tymczasem nie tylko muzyką operetka żyje. To przecież bowiem także teatr. Niewielu o tym pamięta i wielu się o to potyka." - mówi Włodzimierz Izban.

W tym roku już po raz siódmy Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury zorganizuje w Filharmonii Narodowej Koncert Noworoczny. Po raz pierwszy będzie to międzynarodowe wydarzenie. Co się będzie działo?

Pierwszego stycznia zagramy przedstawienie wspólne z Volksoper z Wiednia. Na scenie zagoszczą polscy i wiedeńscy śpiewacy, a orkiestrę poprowadzi drugi dyrygent opery wiedeńskiej Guido Mancusi. Pierwszy nie przyjedzie do nas tylko z tego powodu, że będzie gościł na koncercie noworocznym w Japonii. Jak co roku więc będzie to duże wydarzenie artystyczne.

Koncerty Noworoczne organizujecie od pierwszego roku działania teatru. Poza tym reanimujecie w naszym mieście scenę operetkową. Gdzie zrodził się pomysł? Dlaczego właśnie operetka?

Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że operetka w Warszawie przestała istnieć. Niemal nikt nie ośmielał się jej grać, a już na pewno nie na przyzwoitym poziomie. Z różnych powodów skończyły się spektakle operetkowe w teatrze Roma i zrobiło się po nich chyba nieco pusto. Pomyślałem sobie, że Warszawie nie przynosi chluby towarzystwo odmiennej kulturowo Tirany. A w owym czasie w Europie tylko Tirana i Warszawa nie miały sceny operetkowej.

Może głównym powodem było to, że w naszym kraju od łat widzowie postrzegają operetkę jak sztukę niższego gatunku?

Być może powodem było złe postrzeganie, ale z pewnością to niedowartościowanie operetki nie jest słuszne. Dziś mogę już śmiało powiedzieć, że operetka wygrała z czasem. Rzeczywiście nie tylko w głowach widzów, ale nawet w świadomości śpiewaków zapisała się jako coś łatwiejszego, mniej godnego. Można to było podśpiewywać gdzieś przy goleniu, ale żeby zaraz na poważnej scenie... Tymczasem prawda jest taka, że operetka jest łatwa w zapisie, ale nie w przekazie. Wydobycie sztuki z prostej melodii to arcytrudne zadanie. Do tego potrzeba ogromnego artyzmu, ale to się udaje.

Tyle że trzeba zatrudniać największych artystów, co chyba nie jest łatwe?

Łatwe nie, ale... Gdy w 2005 r. ruszaliśmy z Mazowieckim Teatrem Muzycznym im. Jana Kiepury, chciałem mocnego uderzenia. Zamarzyłem, by na pierwszym spektaklu wystąpił Jerzy Maksymiuk. Trudne? A mi udało się go przekonać. Zresztą pomógł mi w tym niezwykły przypadek, bo jako tytuł pierwszego spektaklu zaproponowałem "Zemstę nietoperza". Okazało się, że jest to jedyna operetka, którą Jerzy Maksymiuk miał w swoim repertuarze. Z osobą o takiej wrażliwości artystycznej, z tak dużym nazwiskiem nie mogło się nie udać.

Tym jednym koncertem udało się zreanimować operetkę w Warszawie? Łatwo było?

Nie, takie zdanie byłoby ogromnym uproszczeniem. Walka o widza to proces ciągły. Tu nie wystarczy zrobić jednego czy dwóch dobrych spektakli. Każdy kolejny musi być doskonały.

Tworząc Mazowiecki Teatr Muzyczny, postanowiliśmy wybrać własną drogę. Połączyliśmy doświadczenie mistrzów z siłą młodych. Można więc u nas obcować z nazwiskami pokroju Jerzego Maksymiuka, Tadeusza Strugały, Wiesława Ochmana, Marty Meszaros czy Andrzeja Strzeleckiego. Obok nich występują tak doskonali, lecz jeszcze może nieco mniej znani artyści, jak Tomasz Biernacki, Jacek Boniecki, Iiri Petrdlik czy Tadeusz Karolak, którzy zaczęli nieco inaczej postrzegać operetkę.

No to mamy muzyków. Tymczasem nie tylko muzyką operetka żyje. To przecież bowiem także teatr. Niewielu o tym pamięta i wielu się o to potyka.

Moim zdaniem złą operetkową tradycją było powierzanie ról aktorskich tym artystom, którzy już nie śpiewają lub śpiewają marnie. Mieliśmy więc do czynienia jedynie ze śpiewakami w roli aktorów. My granie przekazaliśmy zawodowcom. Tylko u nas można zobaczyć w operetce Annę Seniuk czy Grażynę Szapołowską. W teatrze muzycznym są role, które trzeba zagrać. Ich nie można wyrecytować i zejść ze sceny. To, co robi Krzysztof Tyniec w "Wesołej wdówce", jest niewyobrażalne pod względem aktorskim.

Czyli można rzec, debiutują u was wielcy aktorzy w nowych rolach.

Jeśli iść tym tokiem myślenia, to debiutował u nas operetkowo nawet Daniel Olbrychski, który w 2007 r. wystąpił u nas w "Zemście nietoperza". Przed nim grali Krzysztof Kowalewski i nieodżałowany Jan Machulski. Doskonały w roli zabawnego księcia Populsesco w spektaklu "Hrabina Marica" okazał się Wojciech Pokora. Smaczkiem jest to, że poza kunsztem aktorskim wykazał się on doskonałym silnym głosem, śpiewając bez wspomagania mikroportami i wzmacniaczami. To kolejny wirtuoz swojego zawodu. Odnoszę wrażenie, że widownię udaje nam się zapełniać między innymi z tego powodu, że zrozumieliśmy sens operetki. Wiemy, że jest to połączenie dobrego teatru dramatycznego i wspaniałej muzyki. Obok znanych aktorów występuje u nas cała rzesza świetnych młodych śpiewaków.

Nie mają oni za złe aktorom tego, że odbierają im chleb?

O odbieraniu chleba nie może tu być mowy, raczej o wzajemnej interakcji. Aktorzy uczą się śpiewu od muzyków, a muzycy z pokorą odbierają lekcje grania. Doskonałym mentorem jest np. Jan Nowicki, który nie gra już u nas, ale wniósł do naszego teatru bardzo wiele. Jak nikt inny potrafił on przekazywać młodym ludziom wiedzę o zachowaniu scenicznym. Taka współpraca powoduje sukces sceniczny.

Skoro o scenie mowa, to łatwo jest być teatrem bez własnej sceny?

My akurat jesteśmy w szczególnej sytuacji, bo właściwie mamy trzy sceny. Dzięki zrozumieniu idei naszej działalności przez dyrektora Antoniego Wita mamy stały sezon w Filharmonii Narodowej. Uruchomiliśmy także niewielką Bielańską Scenę Kameralną, gdzie systematycznie wystawiamy monodramy i inne małe formy. To przez specyfikę miejsca, bo na teatr wykorzystaliśmy tam sale konferencyjną w urzędzie. Trzecia scena, którą uruchamiamy właśnie razem z Radiem Dla Ciebie, mieści się w Muzeum Niepodległości. Raz w miesiącu będziemy tam grać "Wieczory mistrzów". Zaczynamy 2 stycznia 2012 r. od spotkania z Ireneuszem Dudkiem, później pojawią się tam Zbigniew Hołdys, Krzysztof Jakowicz. Jak widać, pojawiają się u nas bardzo różne nazwiska.

Podobnie jak bywały w waszej działalności różne sceny. Graliście nawet na Przystanku Woodstock. To chyba niezbyt przyjazne operetce miejsce?

Także się tego obawiałem, ale było inaczej. Pierwszy raz zagraliśmy tam w 2008 r. koncert tenorów prowadzony przez Wiesława Ochmana. Przyszło 250 tys. osób. Po siódmym bisie Jerzy Owsiak płakał ze wzruszenia. Widzowie przyszli wówczas elegancko ubrani, większość miała nawet muchy i krawaty. Wprawdzie były one z papieru, ale były... Rok później najpierw dla 400 tys. ludzi zagraliśmy koncert symfoniczno-rockowy, a później od 2.45 w nocy do 5 nad ranem wystawialiśmy dla kilku tysięcy osób "Wesołą wdówkę". Niech mi więc nikt nie mówi, że z operetką nie można dotrzeć do młodych.

Operetka zawsze była bliska dżentelmenom, więc o pieniądzach na końcu. Czy na sztuce da się zarobić?

Powiem tylko tyle, że staramy się działać tak, by 25 osób pracowało na występ stu, a nie odwrotnie. Racja, aby dotrzeć ze sztuką do wszystkich, trzeba korzystać z dobrego mecenatu. I nam się to także udaje.

Wojtek Sroczyński
Dziennik Gazeta Prawna
23 grudnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia