Obłędzie, krocz za mną!

"Lot nad kukułczym gniazdem" - reż. Robert Talarczyk - Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach

Pierwszy umiera optymizm, po nim miłość, Ina końcu nadzieja - napisał Ken Kesey jakby na pociechę odwiedzającym śląskie teatry, którzy może i prędko stracili wiarę, pogrzebali miłość, ale ciągle rozdmuchiwali w sobie gasnącą nadzieję, że na naszej głównej scenie pojawi się spektakl zapowiadający zmianę przyjętej strategii estetycznej.

Wprawdzie doczekaliśmy się nie tak dawno znakomitego, psychodelicznego w formie i nowoczesnego w wymowie przedstawienia "Mroczna gra albo historie dla chłopców" w reżyserii Henryka Adamka, jakie powstało pod szyldem Teatru Dzieci Zagłębia im. J. Dormana w Będzinie, jednak wydawało się, że to przypadek odosobniony wśród klasycznych, "przyzwoitych" (w sensie: ugrzecznionych) spektakli, o których można wiele powiedzieć, tylko nie to, że człowieka dotykają. Obietnicy zmiany nie dawało również hasło: "Śląsk święty - Śląsk przeklęty", z jakim Robert Talarczyk szedł po godność dyrektorską w Teatrze Śląskim; trudno wyzbyć się obaw o granicę szkodliwości wywołanej uderzaniem w martyrologiczne i konfrontacyjne tony.

Tymczasem 22 listopada 2013 r. zdarzyła się rzecz niezwykła: na afiszu pojawił się "Lot nad kukułczym gniazdem" w reżyserii Roberta Talarczyka. Spektakl, który wreszcie został zaadresowany do kogoś poza uczniami szkół średnich oraz widowni w średnim wieku, zażywającej rozrywek klasy średniej. Spektakl, który wreszcie może "dotknąć" kogokolwiek i zapaść w pamięć jako ważne doświadczenie kulturalne.

Wzięcie na warsztat legendarnej kontrkulturowej książki Kena Keseya, dodatkowo przeniesionej do kinematograficznego nieba przez Milośa Formana - a takim artefaktem jest przecież Lot nad kukułczym gniazdem - wymagało albo wyjątkowej pewności siebie i własnej wizji, albo po prostu tupetu, jeśliby wizji nie starczyło. Zarówno literacki, jak i filmowy obraz niezmiennie oddziałuje na masową wyobraźnię, stając się nośnikiem na tyle uniwersalnych treści, że ich wartość nie przemija mimo zakończenia wojny w Korei i Wietnamie i mimo tego, że prawdziwych beatników czy hippisów można już szukać wyłącznie pod ziemią. Więcej nawet - "Lot..." staje się jeszcze bardziej aktualny w naszej epoce utraconej niewinności, gdy coraz trudniej wierzyć w dobroczynnie organizatorską rolę Systemu, który ma za zadanie chronić człowieka przed piekłem nieograniczonej wolności. Mówiąc wprost: tekst jest nośny i potrzebny (co nie pozostaje bez znaczenia, gdy teatry borykają się z trudnościami finansowymi, szukając sposobów na przyciągnięcie widza w swoje podwoje).

Talarczyk naprawdę sporo ryzykował, robiąc ten spektakl, gdyż rezultaty mogły być tylko dwa: albo "Lot..." będzie spektakularną sceniczną klapą na tle wielkich pierwowzorów, czemu sprzyja bardziej krytyczny osąd ze strony publiki zachwyconej jakimś dziełem, albo spektakl okaże się niespodziewanym fajerwerkiem, który jeszcze przez wiele sezonów będzie rozświetlał katowicką scenę. Wariantów pośrednich - brak.

I to był teatralny hazard w klinicznej postaci. A może po prostu przebłysk proroczego obłędu pomysłodawcy, z jakiego zazwyczaj biorą początek wszystkie wartościowe przedsięwzięcia Dość powiedzieć, że "Lot..." w Teatrze Śląskim okazał się spektaklem wyróżniającym się na tle innych realizacji, a przez swój potencjał zdolnym przyciągać nawet tych, którzy w dotychczasowej ofercie teatralnej nie znajdowali nic dla siebie.

W przeciwieństwie do "Piątej strony świata", stanowiącej niezbyt udaną próbę przeniesienia tekstu prozatorskiego na scenę, powieść Keseya na deskach Teatru Śląskiego dostała kolejne życie, stając się parabolicznym protestem przeciwko rzeczywistości - tak po prostu. Umożliwiła to między innymi świetna adaptacja dramaturgiczna dokonana przez Dale'a Wassermana, który potrafił umiejętnie powyciągać z książki takie nitki, by utkać zupełnie nowy arras artystyczny, nie sprzeniewierzając się równocześnie duchowi pierwowzoru. Oczywiście, kluczową postacią w spektaklu jest Randle Patrick McMurphy (Dariusz Chojnacki): burzyciel, mąciwoda, człowiek anty-systemowy, dbający wyłącznie o własne interesy i na tyle sprytny, by udawać chorobę psychiczną w celu ucieczki przed więzieniem. I zgodnie ze swoją naturą tuż po przekroczeniu progu gościnnego szpitala zaczyna sypać piach w tryby dobrze naoliwionej maszyny psychiatrycznej, odsłaniając jednocześnie miękkie podbrzusze społeczeństwa. McMurphy jest postacią, której podstawowe zadanie polega na tym, że chodzi po szpitalnych korytarzach i nie rozumie, a do tego własnemu nie-rozumieniu dziwi się w sposób prosty i jawny, wręcz dziecięco naiwny. Dlaczego Billy Bibbit (Bartłomiej Błaszczyński) daje się terroryzować własnej matce? Czemu Dale Harding (Artur Święs) żywi poczucie winy wobec świata, pozostając doskonale biernym we własnym życiu? Skąd u Scanlona (Wiesław Sławik) obłąkana myśl, by wysadzić ten cały ziemski burdel w powietrze? Wreszcie: kto dał siostrze Ratched (Katarzyna Brzoska) władzę decydowania o tym, kiedy pacjenci mają spać, jeść, rozmawiać, władzę wymierzania boskiej sprawiedliwości, by za dobro wynagradzać, a za zło karać? I co w tym wszystkim robi dyrektor tego cyrku, żałośnie pocieszny doktor Spivey (Jerzy Kuczera)...?!

"Lot..." staje się precyzyjną wiwisekcją organizacji społecznej, gdzie stosunki władzy przenikają każdego człowieka do szpiku kości, uprzedmiotawiając go w stopniu niewyobrażalnym i odbierając mu prawo naturalne do wolności, poszanowania godności i szczęścia. U Keseya nie ma wszakże prostego schematu, w którym dobrzy bohaterowie są ciemiężeni przez zły system, ponieważ wszyscy pacjenci poza McMurphym godzą się na zamknięcie w izolacji oraz cedowanie odpowiedzialności za swój los na innych, wiedzących lepiej, jak żyć wypada. I w zasadzie jest to proces uniwersalny, ponieważ pozostaje kompletnie bez znaczenia, co znajduje się za oknem: świat Johna Fitzgeralda Kennedy'ego czy wielka smuta polskiej rzeczywistości AD 2013; czy przeraża nas zimna wojna, bomba atomowa, mieszczańskie uprzedzenia czy po prostu niepewność dnia powszedniego, brutalny kapitalizm, uzbrojona prawica, niezrozumiała lewica, reżim szkoły, uniwersytetu, fabryki i więzienia etc. I tak samo jak Billy, Harding czy Scanlon uciekają przed własnym strachem do szpitala psychiatrycznego, tak widzowie kryją się w przestrzeni teatru i sztuki - może po to, by zrozumieć, co Michel Foucault miał na myśli, pisząc, że "obłęd różni się od schorzeń ciała przez to, że objawia prawdę w tamtych nieuwidocznioną: za sprawą obłędu budzi się wewnętrzny świat złych instynktów, zboczenia, cierpień i gwałtu, który przedtem pozostawał w uśpieniu. Szaleństwo pozwala, by odkryła się głębia nadająca własny sens wolności człowieka; ta wydobyta w obłędzie na jaw głębia - to złość w stanie dzikim".

Taki samonapędzający się temat, który wypadałoby pisać przez duże T w moim odczuciu (trzeba bowiem wytrwale przywracać ludziom samoświadomość własnej egzystencji w coraz bardziej odhumanizowanej rzeczywistości) - potrzebował odpowiedniej formy scenicznej, by zaistnieć tak, jak powinien. I pomimo kilku dość poważnych uchybień aranżacyjnych, o których za chwilę, zaproponowana realizacja teatralna całościowo broni się znakomicie!

Spektakl rozpoczyna się jeszcze w foyer, wśród wchodzących widzów, gdzie niesforni pacjenci są zganiani przez personel szpitala psychiatrycznego, by wreszcie znaleźli się tam, gdzie ich miejsce: na wielkiej sali obserwacyjnej pod czujnym okiem siostry Ratched. Postindustrialne wnętrze, za sprawą Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego, odpowiada surowemu charakterowi społecznej trupiarni, gdzie przechowuje się bohaterów Lotu..., niepełnych ze względu na swojej liczne niedostatki i uszkodzonych przez ogólne niedostosowanie do panujących reguł gry. Widać zresztą w całym spektaklu reżyserski zamysł, by jak najmocniej wybić na plan pierwszy mechanicyzujący oraz zdepersonalizowany sposób funkcjonowania szpitala, czemu służą niekiedy pomysłowe rozwiązania, takie jak rozciągnięcie na krzyżu jednego z pacjentów (Zbiegniew Wróbel), lub nieco bardziej przewidywalne chwyty, polegające chociażby na budowaniu scenicznego chaosu przy akompaniamencie muzyki (in plus należy policzyć wybranie utworów z repertuarów Metalliki i System of a Down, in minus - brak umiaru, jeśli mowa o głośności).

Ów konsekwentnie realizowany zamysł zapewne stał się również przyczyną zbytniego ujednowymiarowienia roli Katarzyny Brzoski, która jako siostra Ratched prezentuje kreację zbyt oczywistą. Jednak należy w tym miejscu powiedzieć, że jest to jedna jedyna uwaga krytyczną którą można z czystym sumieniem zgłosić pod adresem grających, gdyż to, co zrobili na scenie, przechodzi najśmielsze teatralne oczekiwania - przynajmniej na Śląsku. Aż się prosi, by nieprofesjonalnie zamilknąć i tylko powtarzać w zachwyceniu: Boże, jak oni zagrali... W "Locie..." mamy bowiem do czynienia z autentyczną paradą aktorską, popisem sił twórczych i magii wyobraźni. Rzadko się zdarza, by recenzent musiał sobie autentycznie łamać głowę, kogo wyróżnić spośród występujących, by oddać sprawiedliwość tym, którzy na to zasłużyli. W odniesieniu do tego spektaklu należałoby osobno opiewać Dariusza Chojnackiego za udźwignięcie kreacji psychiatrycznego Chrystusa (z oddechem Jacka Nickolsona na karku), Grzegorza Przybyła za umiejętność grania prawie bez słów, Jerzego Głybina za roztaczanie aury intelektualizmu, Antoniego Gryzika i Wiesława Kupczaka za wykreowanie najbardziej tragikomicznych postaci w spektaklu...

I tę wyliczankę należałoby przeprowadzić konsekwentnie do końca, ponieważ bez któregokolwiek z artystów "Lot..." wyraźnie straciłby na wartości. Gra aktorska do tego stopnia jest siłą tego przedstawienia, że pozwala zneutralizować nawet widoczne niedoróbki inscenizacyjne - myślę przede wszystkim o źle skonstruowanej scenie samobójstwa Billy'ego, która wyglądała na skleconą naprędce i jakby niepotrzebną, choć w książce stanowi moment kulminacyjny, oraz o skasowaniu jednego z symboli dzieła Keseya: oderwania umywalki w łazience i wyjścia na wolność Wodza Bromdena.

Niezależnie jednak od spraw technicznych, które mają przecież charakter podrzędny wobec całościowej wymowy "Lotu nad kukułczym gniazdem", trzeba powiedzieć, że Robert Talarczyk stworzył ważny i przejmujący spektakl, tak potrzebny na śląskiej scenie.

Obłędzie, krocz za mną. Bo tylko dzięki temu wciąż pamiętam, że jestem człowiekiem.

Monika Wycykał
Śląsk
9 kwietnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia