Obojętni na Brechta

"Piekarnia" - reż. Wojtek Klemm - Stary Teatr w Krakowie

Tekst tej sztuki Brechta powstał w latach 1929-1930, czyli w czasach początku wielkiego kryzysu w USA. Obawa przed konsekwencjami dotykającymi również kontynent jest bardzo widoczna w dramacie. Mamy tu również do czynienia z oskarżeniem mieszczaństwa o ignorowanie problemów ludzi uboższych, Brecht przyznaje sobie prawo do zdecydowanego wskazania winnych i pokazania tragicznego finału w świecie o zachwianych normach społecznych. Nietrudno zrozumieć, dlaczego lewicujący Wojtek Klemm wraz ze związanym ze środowiskiem "Krytyki Politycznej" Igorem Stokfiszewskim sięgnęli właśnie po ten tekst, przygnębia jednak fakt, że w żaden sposób nie rozmyli narzucającego się dydaktyzmu sztuki, co paradoksalnie doprowadziło do wzbudzenia nie współczucia, ale zupełnej obojętności

W czasie zajmowania miejsc przez publiczność, na scenie obecni są już aktorzy. Wykonują rozgrzewkę, pojawiają się, znikają. Poruszają się w przestrzeni zbudowanej przez parę mieszkalnych kontenerów, w jednym z nich mieści się również tytułowa piekarnia. Wykorzystana w spektaklu obrotówka pozwala na umowne zmiany miejsc akcji, jednocześnie zaznaczając, że każde z nich wygląda podobnie. Fabułę stanowi historia wdowy Queck (Hajewska-Krzysztofik), matki pięciorga dzieci, która traci pracę i mieszkanie, bezskutecznie szuka pomocy dla swojej rodziny. Porusza się w świecie bezwzględnych „gigantów”, (aby dodatkowo podkreślić ich status społeczny, większość akcji odgrywają na wyższym poziomie kontenerów, co nieco razi dosłownością) spotyka chór bezrobotnych, którzy zdają się jej współczuć, ale nie mamy złudzeń, że w decydującym momencie odwróciliby się od niej, tylko za własną korzyścią. Złamana Niobe Queck decyduje się w końcu sprzedać siebie za bochen chleba, nie pomoże jej nawet przedstawicielka Armii Zbawienia – wszystko, co ma do zaoferowania, to puste, banalne hasła o konieczności pokory za popełnione grzechy i szczęściu czekającym w życiu pozagrobowym.

Postacie są rysowane grubą kreską, już po paru minutach jesteśmy w stanie przewidzieć, jak się zachowają w różnych sytuacjach. Jednocześnie każde z nich istnieje niejako osobno, łączy ich sytuacja, a jednak grają obok siebie. Niepozostawiający miejsca na domysły i indywidualną interpretację tekst Brechta, wygłaszany prawie zawsze z proscenium twarzą do widowni, bardzo szybko zaczyna nudzić i nie daje możliwości zaangażowania się w akcję. Aktorzy sprawiają wrażenie zagubionych, jedynie Hajewska-Krzysztofik i Nawojczyk próbują bardziej ironicznie podejść do swoich ról. Gdzieś w połowie spektaklu gubi się sens chóru bezrobotnych, ich głównym zadaniem zostaje ściąganie koszulek przy każdej okazji, wykonywanie gimnastycznych akrobacji i powtarzanie szeregu wątpliwie śmiesznych gagów. Ma tu bowiem miejsce przypadkowe wpadanie na ścianę, wywracanie się na podłogę, wszystko z idealnie zamarkowanym gestem, wskazującym na szczególną bolesność tych działań. Pytanie brzmi tylko – w jakim to wszystko właściwie celu? Efektem jest to, że postacie zniechęcają nas do siebie, nie przejmujemy się ich historią, budzą nawet pewne zniecierpliwienie. Całość staje się raczej płaska, z jednej strony nie mamy wątpliwości, jaki jest cel tego tekstu, z drugiej zaś strony kompletnie przestaje nas on obchodzić. Niewykorzystanym potencjałem scenicznym jest zespół umieszczony w głębi sceny, od czasu do czasu prezentujący krótkie fragmenty muzyczne. Ciekawy pomysł, kojarzący się z brechtowskimi songami, ginie jednak w całości spektaklu.

Mocny nacisk położono na, wspomnianą już na przykładzie chóru bezrobotnych, cielesność aktorów. O ile w większości przypadków powstaje pytanie o argumentację tego zabiegu, w finale wykorzystana jest zaskakująco trafnie. W końcu dochodzi do buntu niezadowolonych najuboższych, swój gniew wyładowują na piekarni, demolując budynek. Ustawieni w szeregu na proscenium, przez dłuższy moment wykonują układ choreograficzny będący metaforą zamieszek. Widzimy dokładnie zmęczenie aktorów, a jednocześnie precyzję w gestach. Nadszedł moment, w którym postacie porzuciły niezdecydowanie, sprowokowani kolejną porażką, przyparci do muru, mieli już tylko jedno wyjście.

Wadą krakowskiej Piekarni jest przede wszystkim nadmierny dydaktyzm. Oczywiście, wypływa on z samego tekstu, ale dodatkowo wzmocniony jest działaniami scenicznymi, zupełnie niepotrzebnie. Poruszamy się w świecie bez nadziei na lepsze jutro, każda postać kieruje się przede wszystkim swoim interesem. Efekt jest taki, że wychodzimy ze spektaklu bez większych refleksji, zupełnie obojętni. Próba zwrócenia uwagi na problem kryzysu ekonomicznego, jego konsekwencji w życiu społecznym, tak przecież aktualnych i dziś, spełzła na niczym. W tym przypadku teatr nie staje się medium pobudzającym do działania, wzbudza zainteresowanie przez chwilę, żeby natychmiast o nim zapomnieć. Niestety, ale z tej mąki raczej chleba nie będzie.

Julia Rup
teatrakcje.pl
13 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...