Och, ja byłem lewy amant

rozmowa z Andrzejem Łapickim

Pół wieku uczyłem w szkole teatralnej. I w końcu z niej wyszedłem, bo nie bardzo wiedziałem, do czego miałbym ich uczyć. Przecież w tym teatrze, jaki teraz jest, głównie trzeba umieć ściągać spodnie od pidżamy, więc te moje nauki są po nic. Ja tu o średniówce, a tam trzeba goło przez scenę albo poleżeć w tataraku

jubilat oraz Tadeusz Nyczek. Siedzimy sobie, pan Andrzej i ja, w Zielonym Barku, obecnie Green Bar, warszawskiego hotelu Sofitel Victoria, dawniej Victoria. Jest jesienne południe, koniec października. Za dwa tygodnie, równo 11 listopada, pan Andrzej skończy 85 lat. I to jest niezły powód do tego, żeby na lekkim luzie, bo obaj jesteśmy zwolennikami lekkich luzów, pogadać o panaandrzejowym życiu poprzedzającym tę nieco szokującą liczbę. Szokującą o tyle, że pan Andrzej jest w wybornej formie duchowej i fizycznej i doprawdy trzeba by wprawnego oka, by dostrzec niejaką różnicę wieku między nami. Może dlatego, że mój rozmówca tak po prostu ma, a może dlatego, że dosyć niedawno wprowadziła się do jego samotniczej od jakiegoś czasu egzystencji pewna... ale tu urwijmy dla dramatycznego efektu. Obaj mamy do czynienia z teatrem i znamy przyjemność dramatycznych efektów. A część z państwa i tak domyśla się, co miałem na myśli.

 

Tadeusz Nyczek: Ledwo pan wrócił do teatru, a znowu pan wyszedł. Wrócił pan w "Iwanowie" po 12 latach wypisania się z grania, ale teraz wyszedł pan z "Tanga", oddając rolę. Odechciało się panu?

Andrzej Łapicki: To nie to. W "Iwanowie" gram akurat na tyle, ile starszy pan może wytrzymać. Roli nauczyłem się szybko, w ogóle nie było problemu. A z "Tanga" wyszedłem, bo myślałem, że to komedia, a okazało się, że tragedia. Nie dogadaliśmy się z reżyserem.

Nadal ma pan taką świetną pamięć? Słynął pan kiedyś z niej. (Pan Andrzej uśmiecha się do tamtej pamięci)

- No, takiej już nie, ale w ogóle jeszcze mam.

I jakby co, pogra pan jeszcze?

- Pewnie, dlaczego by nie.

Teraz Englert wziął po panu tę rolę w "Tangu". Widzę drobny problem. On wciąż taki młodzieniaszek, a tu rola dla mocno starszego pana.

- Ba, jest nawet coraz młodszy... Bardzo miły chłopak. Poradzi sobie. I prowadzi ten Narodowy nie najgorzej. Ma dobry zespół jak na Warszawę.

Młodzi też dobrzy? Ostatnio znacznie pan marudził na młodych.

- Wie pan, pół wieku uczyłem w szkole teatralnej. I w końcu z niej wyszedłem, bo nie bardzo wiedziałem, do czego miałbym ich uczyć. Przecież w tym teatrze, jaki teraz jest, głównie trzeba umieć ściągać spodnie od pidżamy, więc te moje nauki są po nic. Ja tu o średniówce, a tam trzeba goło przez scenę albo poleżeć w tataraku.

E, chyba pan przesadza. Jest sporo fajnych młodych aktorów. I wcale nie umieją mniej niż wy kiedyś.

- Mówi pan? No może... Ale kierunek, w którym idzie teatr, bardzo mi się nie podoba. Ja się wychowałem na teatrze, gdzie najważniejsze było słowo. A zresztą... Starzy zawsze narzekali. Muszą narzekać i tyle.

Dlaczego darł pan kiedyś koty z Axerem? Jako młody aktor długo był pan u niego we Współczesnym. Nawet dwukrotnie, z przerwą w środku. A on robił właśnie taki teatr, jaki się panu podobał.

- Ale ja mu się nie podobałem.

Jako aktor?

- No. Ciężko miałem z nim. Fakt, wiele mu zawdzięczam. Dopiero u niego nauczyłem się, co to znaczy być na scenie. Zaczęło się od tego, że zagrałem sporą rolę w sztuce Sartre\'a "Ladacznica z zasadami", jeszcze z Węgrzynem. Podobno nawet nieźle mi wyszło. Pomyślałem sobie: o, teraz to sobie pogram. A tu kiszka.

Axer najpierw biegał za mną jak zakochana narzeczona, obiecywał, czego to ja nie zagram... Nic nie zagrałem. Omijał mnie całymi latami, a wydawałoby się... W teatrze są różne układy, ja musiałem być nie w tym, co trzeba. Niezbyt dobrze to wszystko wspominam.

Nie pasował pan specjalnie do PRL-u: inteligencki dom z najwyższej półki, aparycja włoskiego albo francuskiego arystokraty. Nie ciągnęło pana, żeby spróbować kariery na Zachodzie? Już nie mówię o emigracji, tylko tak... Powiedzmy, spróbować się jako aktor. Jeździł pan po świecie ze spektaklami, znał pan wielu ludzi z tamtych środowisk.

- Nie, nie, wtedy nie było takich możliwości. Teraz niby są większe, ale też kiepskie. Szalenie trudno się wybić na tamtym rynku. Przede wszystkim język. Jeden Seweryn zrobił karierę, bo nauczył się rzeczywiście perfekt po francusku. Mógłby zostać dyrektorem Komedii Francuskiej. Ja się dziwię, że on tu Polski bierze.

Polski? Bierze? Jakaś nowa nowość. Ale nic. Tak patrzę na pana i nie mogę uwierzyć, że za parę dni kończy pan 85 lat. Siedzimy tu sobie i gawędzimy, jakby czas od dawna stał w miejscu. Trochę tylko pan posiwiał, reszta prawie "bezet".

- To zabawne, bo ja sobie obliczyłem, że grałem z aktorami, którzy debiutowali w XIX wieku. Taki Zelwerowicz. Debiutował... zaraz... chyba w 1898, a ja sobie z nim grałem jakby nigdy nic. Z Węgrzynem grałem i piłem wódkę. Otarłem się o Osterwę... (Tu pan Andrzej zamyślił się na moment i odpłynął w siną dal wspomnień) (Odczekuję stosowną chwilę, zęby nie zakłócać) Napisze pan autobiografię?

- Nie, nie!

A czemuż by nie? Przecież pan świetnie pisze.

- Dziękuję. Ma pan pewnie na myśli te moje felietoniki pisywane do "Teatru". Tyle że to krótkie, bo ja jestem raczej sprinter na stumetrówkę. Napiszę stroniczkę i już mi ręka opada. Gdzie tam autobiografia.

Niech pan Kamili dyktuje. W końcu fachowa siła pod ręką w domu. (Dla niewtajemniczonych: Kamila to niedawno poślubiona małżonka pana Andrzeja, z zawodu teatrolog czy raczej teatrologa)

- To jest pomysł. Fakt, ona koryguje, przepisuje na komputerze różne moje rzeczy, teraz mam wygodę, tak, rzeczywiście. Ale znowuż z drugiej strony... Wydali mi na 80-lecie w Akademii Teatralnej taką książkę, księgę właściwie, z dużym wywiadem rzeką. To co, jeszcze raz o tym samym? Już chyba wystarczy. Ale (tu pan Andrzej wyraźnie się ożywia) w zaprzęgnięciu Kamili do roboty jest głęboka myśl.

To wróćmy może na chwilę w dawniejsze czasy. Mamy w końcu całe 85 lat

do dyspozycji. Pamięta pan siebie jako dziecko?

- Pamiętam. Bardzo zdolne dziecko byłem.

Do czego?

- Do wszystkiego. Dużo czytałem. Byłem bardzo wątły, więc leżałem w łóżeczku i czytałem. I szybko mi to wchodziło w głowę. Pamiętam taką bajeczkę, bardzo ładną, "Jak Kaczorek Kwaczorek Wisłą do Gdańska przepłynął". To był mój numer popisowy, jak przychodziły ciocie: a teraz Andrzejek powie nam o Kaczorku. Kiedyś było jakieś większe przyjęcie u nas. Po wyczerpaniu wszystkich tematów padło sakramentalne: Andrzejek nam powie o Kaczorku. Ale ja coś byłem nie w formie. Wykręcałem się, że nie, mamo, nie... No, ale przymusili mnie jakoś, w końcu się zgodziłem. I, proszę pana, pierwsze słowo powiedziałem - i koniec. Urwało się, skończyło, czarna dziura. Ja to zawsze ciachałem wte i wewte, na wszystkie strony, a tu nic. Speszyłem się strasznie. I to był mój największy sukces artystyczny.

Przeżył pan potem coś podobnego na prawdziwej scenie?

- Przeżyłem. W Narodowym grałem Arnolfa w "Szkole żon". To jest największy tekst do powiedzenia dla aktora, najwięcej słów. Grałem to już z rok. A bywa, że jak człowiek długo gra, zaczyna klepać tekst trochę poza świadomością. No więc gadam i gadam, a tu mi znienacka zabrakło słówka. Niedobrze, myślę. Patrzę na suflerkę, a ta siedzi tam w kulisie i wcale nie patrzy w tekst, tylko robi na drutach. Dyskretnie podsuwam się do niej i pytam: Co ja tam mówię? Ona spojrzała... Jezus Maria! Wpadła w popłoch. Bo to u mnie niespotykane. Zaczęła szukać, szpera, przewraca kartki. Ja stoję i czekam, w ogóle zszedłem już ze sceny, zostawiłem tam Zajączkowską, która grała Anusię, ta coś śpiewa do widowni, bo sobie wymyśliła jakąś piosenkę, ludzie na szczęście niczego się nie domyślają, a tu piekło! Sterczę za tymi kulisami, aż w końcu suflerka zdenerwowana, ręce jej się trzęsą, wciska mi egzemplarz i mówi: Poszukaj sobie! Ja na to: Nie mam okularów! Masz moje! - wcisnęła mi je do ręki i uciekła. Stoję za kulisami z egzemplarzem Moliera, z cudzymi okularami, tam Anusia śpiewa na scenie, nikt nie wie, o co chodzi, szukam po egzemplarzu swojego tekstu, wreszcie jednym okiem jakoś go wypatrzyłem. A, dobrze! Jest! Wróciłem jakby nigdy nic na scenę i pojechałem dalej. To było moje najstraszliwsze przeżycie. Gdyby nie to, że to komedia... Z drugiej strony jak widz wie, co się dzieje, przeżywa to chyba nie mniej niż aktor. Pamiętam taką historię jeszcze z lat 70. Opaliński , staruszek już wtedy, stojąc pośrodku sceny i mówiąc jakiś monolog z Hanuszkiewiczowskiego "Mickiewicza" albo "Beniowskiego", nagle pach!, zatrzymał się w miejscu, jakby mu ktoś wyłączył wewnątrz magnetofon. I stoi tak na prawie pustej scenie, i nic. Mija minuta, dwie, groza rośnie, a on stoi nieporuszony, oko mu nie drgnie. Suflerka coraz głośniej podrzuca tekst, słychać w najdalszych rzędach, a staruszek nic. Ze trzy minuty to trwało...

W teatrze wieczność.

- Właśnie. I kiedy już się wydawało, że tylko pożar teatru może nas uratować, nagle Opaliński ruszył z miejsca. I to dokładnie w tym momencie, w którym stanął.

Jakby jakiś mechanizm zaskoczył, a on tego nawet nie zauważył.

- U starych aktorów takie rzeczy, niestety, się zdarzają. Klapka się zamyka, potem nagle otwiera. Poza tym on już był głuchy. Ha, muszę uważać.

Ze dwie setki ról pan zagrał. Pamięta pan taką, z którą się pan utożsamiał? Tak całkiem, do końca?

(Pan Andrzej popada w zadumę i długo szuka w pamięci)

- Może monodram według Kazia Brandysa "Sposób bycia"? Grałem to w STS-ie w 1965 roku. Bardzo prywatnie mi szło, bo to takie luźne refleksje o życiu, sporo mi bliskich. Zabawna była z tym historia. Przyjechał raz jakiś impresario z Izraela, zobaczył i mówi: biorę to. No dobrze, proszę bardzo, jedziemy. Przyjeżdżamy do tego Izraela, zarządzam próbę, żeby ichni inspicjent wiedział, jak co trzeba zgrać technicznie i tak dalej. Nasz impresario oświadcza, że wszystko będzie w porządku, inspicjent to jego szwagier, pewny człowiek. No to mówię do tego szwagra: Tam będzie taka scena. Ja wezmę książkę, a tu dzwoni telefon. Pan w tym momencie musi za kulisami nacisnąć ten guzik, wtedy tamten telefon niby zadzwoni, ja podniosę słuchawkę... Panie Łapicki! Pan się nie martwi! Będzie, jak trzeba! Jest premiera, tłumy ludzi. Przychodzi ten moment, ja daję znak., a tu nic. Patrzę w kulisy, a tamten stoi i ani drgnie. Daję mu znak, robię miny, a ten nic! Jakoś to załatałem, pokombinowałem. Po spektaklu lecę do niego z krzykiem: Panie, co pan, przecież się umawialiśmy! A ten patrzy na mnie, rozkłada ręce: Panie Łapicki, pan tak ładnie grał, że nie chciałem przeszkadzać!

(Dostaję zrozumiałego ataku śmiechu, choć przecież panu Andrzejowi raczej wtedy do śmiechu nie było) Czysty szmonces, co?

Cudo wprost. Szkoda, nie widziałem tego Brandysa. Ale widziałem za to taki spektakl z panem, w którym wydawało mi się, że rola i pan to jedno. "Kochany kłamca" Kilty\'ego we Współczesnym, rok 1961 albo 1962. Taka dwuosobowa sztuka oparta na wymianie listów między Bernardem Shaw, słynnym dramaturgiem, a niejaką panią Campbell, aktorką. Pan tam grał z Gordon-Górecką. Zaciągnęła mnie na to, jak się okazało niebezinteresownie, moja ciotka warszawska. Okrutnie podkochiwała się w panu - jak większość niewiast w Polsce wtedy - i mój przyjazd z Krakowa w rodzinne odwiedziny potraktowała jako dobry pretekst do pójścia któryś tam raz na tego "Kłamcę". Miałem wtedy jakieś 15 lat, ale do dzisiaj ten spektakl pamiętam. Robił pan wrażenie nawet na 15-letnich chłopcach.

- Shaw to była postać z tych, z którymi rzeczywiście się zżyłem. Angielski ironista, z dystansem do świata... Tak, bardzo to dobrze wspominam.

Ciotka była zresztą kochliwa i biegała też na Hanuszkiewicza. Ciągle się zastanawiała, którego z was woli. Mnie się Hanuszkiewicz wydawał już nawet za bardzo... Ale mniejsza z tym. Druga rola, która mi się z panem najbardziej kojarzy, to pijak Pietuch w "Salcie" Konwickiego. Całkiem z innej parafii. Niby jeszcze młody, ale już zgorzkniały... Tęskni za wielkim uczuciem, a tu dziura, prowincja, wszystko szare i marne. Tylko alkohol pozwala mu jakoś znieść ten parszywy świat. Śpiewał pan tam taką straszną piosenkę...

- "Nie wierzę w człowieka, niebieski to ptak..". Trawestacja starego przeboju Szpilmana.

Dlaczego tak bardzo z panem akurat ta postać mi się związała?

- Konwicki mnie tak zobaczył i tak obsadził. Musiał gdzieś tam dojrzeć we mnie utajonego pod krawatem pijaka i łacha. Lubię "Salto". Uważam, że przyzwoicie to zrobiłem.

Naprawdę nie wierzy pan w człowieka? Jak on?

(Długa chwila ciszy. A oba zdania, które po niej nastąpiły, pan Andrzej prawie wyszeptał)

- Coraz mniej. Jest coraz paskudniej na świecie, naprawdę. (I po jeszcze dłuższej chwili) Paskudnie.

Wtedy też pan tak myślał? Te 40 parę lat temu? Kiedy był pan o połowę młodszy?

- Wtedy piłem wódkę i nie myślałem specjalnie o tym, jak świat jest zbudowany. Lżej to traktowałem. Poza tym nie lubiłem Zbyszka Cybulskiego i grałem tego pijanego cynika trochę przeciwko niemu. Że on taki naiwny i wierzy, a ja...

(Dla tych, którzy nie widzieli "Salta": Cybulski grał w nim główną rolę. A swoją drogą, proszę jak najszybciej nadrobić ten brak i wreszcie zobaczyć jeden z najlepszych polskichfilmów w historii) Widziałem raz pana na żywo w tamtych latach, wczesnych 60. Z kolegą z klasy licealnej pojechaliśmy autostopem nad morze. Trafiliśmy na totalne zadupie: mała rybacka wioseczka na Helu, Chałupy. Dzisiaj wielki kurort. Wy leźliśmy późnym rankiem z namiotu, idziemy na plażę - prawie pusto. I tylko w jednym miejscu paru facetów gra w siatkówkę plażową, chyba nawet bez siatki. To był Gołas, Kobiela, pan, ktoś jeszcze, może Holoubek...

W majtkach, zwyczajnie, wesołe chłopaki z twarzami znanymi z kina i teatru.

- Tadzio Konwicki też z nami jeździł. Masę tam wtedy napisał, codziennie tłukł po parę stron. Wydawało nam się to jakieś nierealne, jak z filmu. To się potem okazało wręcz mitotwórcze, ta atmosfera beztroskiej zabawy artystów gdzieś tam latem, nad morzem albo na Mazurach.

W wielu wspomnieniach, książkach, filmach to się później pojawiło, choćby u Konwickiego, Osieckiej, Hłaski.

- Bezgrzeszne lata... Bawiliśmy się rzeczywiście jak dzieci. Braliśmy z życia sam krem. Niewiele go było potrzeba do szczęścia. Wódkę się piło i tyle.

A co z PRL-em? Przecież był, jaki był. Nie widzieliście tego?

- I tak, i nie. Wszystko było pomieszane. Poza tym myśmy żyli w pewnej nierzeczywistości. Teatr to jest przecież nierzeczywistość, a myśmy nie wychodzili z teatru. Nas obchodziło wtedy, żeby dobrze grać. Nawet jak ktoś miał zagrać Lenina czy Dzierżyńskiego, co za problem. To były drugorzędne sprawy. Nikt się

tym nie przejmował, w końcu to tylko role. Teatr bardzo wysoko wtedy stał. Szczególnie ten okres od października \'56 do Solidarności. Ćwierć wieku najlepszego polskiego teatru. Złoty okres, nigdy wcześniej nie było tak dobrze. Niespotykany poziom, no i potrzeba społeczna. Publiczność waliła...

Komuna przysłużyła się teatrowi.

- W jakimś sensie tak Nawet wtedy, kiedy. teatr zaczął grać przeciwko komunie i bardzo się upolitycznił. Komuna jakoś to znosiła.

Pana też dopadła polityka, i to dosłownie. Skąd panu przyszło do głowy konkurować w 1989 roku z Urbanem

z listy warszawskiej o mandat poselski w Sejmie? Skądinąd wygrał pan w cuglach, co zresztą nikogo nie zdziwiło.

- To był jeden z głupszych pomysłów. Zwykły idiotyzm. Ale myślałem, że ta polityka będzie całkiem inaczej wyglądać. Zostałem też wtedy wybrany na rektora PWST. Bardzo mi to pochlebiło i doszedłem do wniosku, iż skoro jakaś grupa chce, żebym nią kierował, to znaczy, że nadaję się do kierowania. Stąd pomysł, że może się nadaję do polityki. W czymś tam zamieszać. Przeszło mi na drugi dzień po zaprzysiężeniu na posła. Zobaczyłem, że to wszystko kicha i zawracanie głowy. Bardzo źle to wspominam, to rozczarowanie. Traktowaliśmy was całkiem serio jako naszych eksponentów. Wajda, pan, Holoubek, Szczepkowski, Michnik... Sporo można było zwojować.

- Nic nie zrobiliśmy.

Aniście pyska nie otworzyli.

- No nie. Albo bardzo rzadko. Ja tam coś jeszcze załatwiałem, ale to było załatwianie, nie żadna polityka. Ponieważ byłem przewodniczącym komisji kultury, to likwidowałem RSW Prasa, cenzurę... Takie policyjno-likwidacyjne funkcje. Nie lubię tego okresu.

Zostało panu podniecanie się polityką w gazetach i telewizji.

- Jakie tam podniecanie?! Może i kiedyś się podniecałem, ale już nie pamiętam kiedy. Już się tym w ogóle nie interesuję.

Została panu tylko piłka? No i tenis.

- A wie pan, że i to nie?

(Popadam w osłupienie. Pan Andrzej od niepamiętnych czasów słynął wszak z podniecania się tenisem i piłką nożną)

Tadzio Konwicki mi mówi: Co ty widzisz w tej piłce? W lewo biegną, a potem w prawo biegną. No to zacząłem myśleć nad tym, co mi powiedział, i doszedłem do wniosku, że to rzeczywiście idiotyzm. Najpierw w lewo biegną, potem w prawo biegną. Lepiej wziąć książkę i poczytać.

I to mówi pan, który pamiętał skład przedwojennej reprezentacji Polski albo

kto grał w 1937 roku na lewym skrzydle w Ruchu Chorzów.

- Nawet nadal pamiętam. Wilimowski, Wodarz, Wostal, Piec, Góra. Tak Było, poszło. Z tym koniec.

Oglądał pan przynajmniej Gołotę z Adamkiem?

- Oczywiście.

Spodziewał się pan, że Adamek tak spierze Gołotę?

- Wszystko było umówione...

(Nie kryję zaskoczenia) Myśli pan?

- Jasne. Przecież to zawodowy boks. Gołota już się kończy, a w tego Adamka teraz ładują, bo jest jeszcze młody i trzeba go pchnąć dalej.

Nie chce mi się wierzyć, żeby to tak...

- Proszę pana. Umówili się, że cztery rundy sobie potańczymy, a w piątej możesz mnie prać.

Przecież ten od początku walił w niego jak w bęben.

- Niby tak Ale naprawdę zabrał się do niego dopiero w piątej rundzie. Przyszedł właściwy moment, coś trzasnęło, bach! i widać, że to było zrobione, bo zaczęło się w ogóle co innego. A może się i zdenerwował... Ja, wie pan, kiedyś też uprawiałem boks. Wszystkie sporty uprawiałem, jakie wtedy były możliwe. Trenował mnie mistrz Polski w wadze średniej. Najstarsi ludzie go nie pamiętają, aleja pamiętam. Arski się nazywał. Z Poznania. Całkiem dobrze mnie nauczył. Boksowaliśmy sobie w szkole po lekcjach. Mieliśmy rękawice. Raz przyszedł taki osiłek z wyższej klasy i pyta: Podobno jest u was taki jeden, co się bije. No jest Ty, mówi do mnie, chodź, zrobimy sobie trzy rundki. Ja mówię: Wiesz, ty jesteś przecież cięższy, większy, nie mam szans... A on: No co ty, nie będę cię bił, tylko tak sobie popykamy. Na ambit mnie wziął. Nałożyliśmy rękawice... Ja byłem leworęczny, to mu trochę utrudniało robotę. Długo nie czekałem, tylko z miejsca takiego dyszla mu wystawiłem, prostego, to świetna broń, taki dyszel. Bach! On krwią od razu się zalał, ten mistrzunio. Jak to zobaczył... Ożeż ty... I jak mnie zaczął lać... Bójka się zrobiła okropna, ja krzyczę, że już nie chcę, że koniec, mam dosyć, zaczęli nas rozdzielać. Powiedziałem sobie wtedy, że to nie dla mnie.

Dlatego został pan aktorem?

- Głównie dlatego, że ładne dziewczyny miały tam być. Choć za pierwszym razem strasznie się oszukałem. Poszedłem do tego Instytutu Sztuki Teatralnej, podali jakiś konspiracyjny adres, bo to było podczas wojny, patrzę, a tu same brzydule. Nie, myślę sobie, co ja tu robię, pewnie zły adres mi dali... Ale przyszedłem na drugi dzień, a tu otwiera mi dziewczyna urody takiej, że zostałem. Nie traktowałem tego poważnie. Nie myślałem o żadnej misji czy powołaniu, nie recytowałem Mickiewicza. Podobało mi się to udawanie. Raz przyleciał jeden kolega i mówi, że mają taki teatrzyk, młodzież inteligencka w Kolonii Staszica, coś tam próbowali i amant im zachorował. Chodź, mówi, nadasz się. Tę sztuczkę reżyserowała Hipcia, córka Zelwerowicza, zresztą reżyser zawodowy. Wzięła mnie. Coś tam gram, tu jakieś zamieszanie, niby ktoś mdleje, ja mam reagować... Takie tam. Potem ta Hipcia mi mówi: Pan dobrze reaguje, niech się pan bardziej aktorstwem zainteresuje, bo ma pan w tym kierunku zdolności. Dałem się nabrać. I tak zostało.

Trochę pan kokietuje? Przecież pan jest z tych, co się nie dają nabierać. Zawsze przytomny, logiczny. Bez ochów i achów, sentymentów, uniesień i porywów. Raczej delikatna ironia, leciutki dystans, dyskretny sceptycyzm... Nigdy pan nie grał romantycznych bohaterów. Pamięta pan "Komediantów"? Ten zbiór wypowiedzi różnych znanych aktorów na temat bojkotowania przez nich telewizji w stanie wojennym. Wszyscy opowiadali z błyskiem w oku, jaki to był ważny i moralnie szlachetny czyn. Pan jeden powiedział: jaki tam zaraz wielki bojkot, zwykła wstrzemięźliwość, odruch przyzwoitości.

- Widzi pan, ja jestem chyba takim aktorem nieaktorskim. Nie umiem się ekscytować, zatracać w sobie ani wybebeszać na scenie. Zawsze wolałem tylko pokazywać, sposobami. Ja się nie zapalam, nie jestem od świętego ognia. Jak potrzebuję ognia, to kupuję zapalniczkę.

Ale pan był amant! A amant to emocja, uczucie.

- Och, ja byłem dosyć lewy amant. Taki, co to ma jedno oko przymknięte... Nie wierzyłbym specjalnie takiemu amantowi. Wszystko pan miał, zresztą nadal pan

ma: aparycję, talent, sukces, powodzenie u niewiast. Wspaniałą i wyrozumiałą żonę, z którą do jej śmierci w 2005 roku przeżył pan prawie 60 lat. Niedawno ożenił się pan z fertyczną dwudziestoparolatką, wzbudzając niemałą sensację. Pełnił pan ważne funkcje publiczne. Dziecko szczęścia. Czy coś panu w życiu nie wyszło? (Pan Andrzej znów na długą chwilę zapada w milczenie. W tle postukują łyżeczki do kawy, szumek rozmów przy sąsiednich stolikach, za oknem przejeżdża niebieska taksówka)

- Wyszło, tylko inaczej. Ale nie ja to życie układałem. Może gdybym to ja układał... Przede wszystkim nie byłbym aktorem. Uciekłbym jak najdalej od teatru. Zostałbym może wybitnym lekarzem... Może mam jakieś lepsze zdolności, poważniejsze niż tylko takie błazeńskie... Ale już tego nie sprawdzę.

 

Andrzej Łapicki - aktor, reżyser, pedagog, felietonista teatralny. Urodzony w Rydze 85 lat temu, mieszkaniec Warszawy. Zagrał ponad 200 ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych, wyreżyserował ponad 100 spektakli. Dwukrotny rektor PWST (obecnie Akademia Teatralna), prezesował ZASP-owi, był posłem na Sejm. W1996 roku postanowił zerwać z aktorstwem, ale 12 lat później zerwał z tą obietnicą i zagrał. Odtąd się nie zarzeka.»

"Och, ja byłem lewy amant"
Przekrój nr 45

Tadeusz Nyczek
Przekrój 45/09
10 listopada 2009
Portrety
Andrzej Łapicki

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia