Oczy szeroko otwarte

Krzysztof Majchrzak, aktor: Przekleństwem naszych czasów jest osierocenie nieszczęścia. Liczy się tylko wesoły refren, a wszystkie egzystencjalne zwrotki – załamania nerwowe, choroba, śmierć – nie mają powodzenia.
Łukasz Maciejewski: Dlaczego nosi Pan koszulkę z napisem: „Don’t Worry, Be Jewish”? Krzysztof Majchrzak: Bo to jedna z dróg odnalezienia się wobec komunikatu antysemickiego. Wprawdzie jako świeżo pasowani na Europejczyków czujemy podświadomie, że to niezbyt elegancko powiedzieć wprost, iż nie lubimy kogoś z powodu koloru jego skóry, przekonań religijnych czy preferencji seksualnych, ale nietolerancja połączona z megalomanią czai się w każdym kącie. Napis „Nie martw się, bądź żydowski” wydaje mi się niewinną próbą rozbrojenia tej niezręcznej sytuacji. Żal tylko, że ten żart nie jest do końca wesoły. „Pornografię” w reżyserii Kolskiego, w której zagrał Pan Fryderyka, często krytykowano właśnie za dodanie Gombrowiczowi wątku żydowskiego. Pewien krytyk filmowy napisał artykuł, w którym zgromił mnie i Janka Kolskiego za „zjudaizowanie” „Pornografii”. Kiedy zwierzyłem się jakiemuś dziennikarzowi, że fascynuje mnie buddyzm, ten sam krytyk zadzwonił do mnie, mówiąc pojednawczo, że on również jest buddystą. Pomyślałem, że to pierwszy buddysta-antysemita, o którym słyszałem w życiu! Chyba tylko w Polsce można znaleźć podobne dziwadło. Apel szczęśliwców Na stole zauważyłem „Listy do żony” Witkiewicza... Witkacy mnie frapuje. Kiedy przeanalizujemy kontekst kulturowy, w którym tworzył; kiedy przypomnimy sobie towarzyszącą erupcji jego talentu straszliwą tandetę międzywojnia, nagle intelekt Witkacego, jego oryginalny gust, poczucie sublimacji, apetyt na życie wydają się czymś absolutnie unikalnym. Do tego dochodzi sarkastyczny śmiech Witkiewicza z samego siebie, jego osobność, wstrząsająca samotność – obecna choćby w „Listach do żony”. Z tych pozornie leciutkich zapisków dokumentujących szarą codzienność wyłaniają się całe góry depresji. Witkacy jest pisarzem aktualnym? O tym niech zadecydują literaturoznawcy. Dla mnie uderzające jest to, że miał tak dojmującą świadomość rozkładu, któremu ulegała jego epoka. Dostrzegł zgubne dla świata „trujące miazmaty”, jakby powiedział, tzw. materialistycznego światopoglądu. Z zastanawiającą przenikliwością przewidział epokę totalitaryzmów. Wykreował świat, którego mieszkańcy są porażeni niemożnością autentycznego gestu. Sami czują sztuczność swojego myślenia, odczuwania, zachowania, a zarazem nie mogą się od tego wyzwolić. To wszystko jest nam bardzo bliskie. Tyle że Witkacy wiedział to dużo wcześniej. Za tę wiedzę zapłacił najwyższą cenę. Bycie prorokiem bywa kosztowne. Jest Pana mistrzem? Nigdy mnie nie oszukał. Mimo ekscentrycznej formy nigdy nie bredził, nie robił artystowskiej zadymy i darł łacha z frajerów pętających się w branży. W swoim życiu i twórczości oswoił wszystko: sukces artystyczny, alkohol, narkotyki, kobiety – a także cierpienie, samotność, śmierć. Przekleństwem naszych czasów jest taktyczne osierocenie nieszczęścia. Liczy się tylko wesoły refren, a wszystkie egzystencjalne zwrotki – załamania nerwowe, choroba, śmierć – nie mają powodzenia. Kara przychodzi natychmiast: kiedy spotyka nas nieszczęście, od razu czujemy się gorsi. Nic dziwnego, w końcu większość wysiłków wkładaliśmy w to, by uciec od pecha, by zakląć los, uśmiechać się za wszelką cenę. To chorobliwe, bo człowiek żyjący nieustannie pod pręgierzem keep smiling staje się szybko wrakiem, uczuciowym bankrutem. I z reguły za późno uświadamia sobie, że życie niejako z definicji składa się zarówno z ciemności, jak i jasności. Dopóki obowiązkiem człowieka będzie codzienne stawanie na apelu szczęśliwców, dopóty będzie on idealnym klientem daremnych sesji u psychoanalityka. Czułość Aktorzy na użytek mediów starają się podtrzymać swój idealny wizerunek. Pana strategia jest odwrotna. Moje życie nie jest strategią. Kiedy przychodzi pora, po prostu szczerze rozmawiam. Jednak obłuda i sztuczność stały się regułą do tego stopnia, że nikt już nie może sobie wyobrazić, jak wygląda szczerość. Dlatego zdarza się, że kiedy mówię prawdę, jakiś dureń w swojej przenikliwości bierze mnie za oszusta. Mam prawo do własnych poglądów. Mam prawo ich nie zmieniać. Moje priorytety dotyczące kontaktów z ludźmi, zwierzętami i tzw. światem są od lat takie same. Tak więc nie tylko często się powtarzam, ale wręcz w kółko mówię to samo. Co mam, do cholery, zrobić, jeżeli po raz setny ktoś zaczyna od pytania: „Dlaczego jest pan taki trudny!?” Przecież możemy się tylu rzeczy o sobie dowiedzieć, tymczasem brniemy w jakieś śmierdzące stereotypy, zjełczałe knoty, których ponoć oczekuje target, czyli tzw. szeroki odbiorca! Poza tym, że zawsze łatwo wyobrażałem sobie „szerokiego odbiorcę” jako kogoś tak grubego, że musi siedzieć w kinie na trzech krzesłach, to nigdy nie uwierzę w istnienie człowieka gotowego łykać takie brednie. Ale koledzy czasem nazywają Pana pozerem... Niedawno przeczytałem, że stylizuję się na Bukowskiego. Autor tego oskarżenia, zapewne pomyślanego jako przytyk, sprawił mi przyjemność. W końcu „Z szynką raz!”, albo „Hollywood” to mój literacki kanon, podobnie jak cała twórczość Vonneguta albo Hessego. Oczywiście że na nikogo nie pozuję: byłoby to tyle groteskowe, co fatygujące, ale, owszem, mam wielu mistrzów. Zawsze ktoś nas przecież formuje. Ktoś, kto jest bardziej od nas doświadczonym wędrowcem. Bezpośrednim sprawcą mojej wędrówki był przed laty Anthony De Mello – to niewiarygodne, jak wiele zawdzięczam jego „Przebudzeniu”. Teatralnym i filmowym autorytetem był dla Pana na pewno tragicznie zmarły w 1981 r., kultowy profesor łódzkiej filmówki – reżyser i aktor Witold Zatorski. Zatorski jest ojcem wszystkiego, co we mnie metodyczne. Gdyby zdarzyło mi się kiedyś kształcić młodego człowieka, na pewno pokazałbym mu kilka wynalazków Zatorskiego. Witek nigdy się nie wstydził przyznać nam – studentom, że nie zna odpowiedzi na jakieś pytanie. I nie zdarzyło mu się także, żeby po jakimś czasie nie przyniósł nam gotowego i przemyślanego rozwiązania. Bardzo za nim tęsknię. Był wykładowcą pod każdym względem fascynującym. Pamiętam, jak oszukiwałem go, że mieszkam w jego okolicach (było wprost przeciwnie) – a robiłem to tylko po to, by jeszcze choćby jedną chwilę pobyć w jego towarzystwie. Pod koniec drugiego roku ku mojemu przerażeniu dowiedziałem się, że odchodzi ze szkoły. W ślad za nim przeniosłem się do innej uczelni. Tuż po studiach zagrałem dwie duże, ważne dla mnie role filmowe – w „Arii dla atlety” Bajona i w „Konopielce” Leszczyńskiego. Dopadły mnie liczne zobowiązania, kontrakty, życie. Nie miałem nawet czasu zadzwonić do Witka, porozmawiać. Pod koniec 1980 r., w ostatniej chwili, w dzień Wigilii, robiłem prezenty gwiazdkowe. Było mi tego dnia przeraźliwie smutno i nagle zobaczyłem Zatorskiego na schodach Domów Centrum na Marszałkowskiej. Chciałem natychmiast rzucić mu się na szyję. Objąć go, uściskać i powiedzieć, jak wiele mu zawdzięczam, jak jestem do niego przywiązany, jak bardzo go kocham. Ale nagle się speszyłem. Wyszło ze mnie tylko zawstydzone: „Wesołych świąt”. A potem jakieś zbyt bliskie spotkanie ciężarówki z małym fiatem spowodowało, że więcej się nie zobaczyliśmy. Od tamtej pory wiem już, że nie wolno bać się natychmiastowego nazywania uczuć, wstydzić się czułości. Ból fizyczności Miał Pan też znaczący udział w powstaniu dwóch świetnych filmów zmarłego w zeszłym roku Witolda Leszczyńskiego: wspomnianej „Konopielki” i „Siekierezady”. Znaczący udział? Leszczyński, nie mówiąc już o jego genialnej adaptacji książki Redlińskiego, był tak przygotowany do zdjęć, że ta praca przypominała siedzenie z drinkiem na brzegu basenu! Zasmuciło mnie, że kiedy umarł ten jeden z najwrażliwszych i najciekawszych twórców polskiego kina, poza artykułem w „Tygodniku Powszechnym” nie znalazłem w prasie ani jednego obszernego materiału, który oddawałby należny mu hołd i opisał fenomen jego artystycznego istnienia. To zdumiewa i boli. Tym bardziej że zawsze było mi bliżej do twórców takich jak Has czy Leszczyński – a więc do ludzi, których pochłaniały studia nad tajemnicą ludzkiego istnienia – niż do tych, którzy produkowali mniej lub bardziej esencjonalne popłuczyny po rzeczywistości. W teatrze kimś takim był Jerzy Grzegorzewski. Dlaczego, do diabła, oni wszyscy tak młodo umierają? Grzegorzewski w pewnym momencie stał się dla mnie w teatrze kimś takim jak Kolski w filmie. Do chwili, kiedy Janek Kolski zaprosił mnie do udziału w „Cudownym miejscu”, chętniej przebywałem przy fortepianie i worku bokserskim niż na planie. Niby kręciłem różne rzeczy, usiłując być w zgodzie ze sobą, ale to był jeden wielki kryzys. Jakoś nic mnie nie kusiło. Nie widziałem miejsca dla siebie. Podobnie było z teatrem. Spotkanie z Grzegorzewskim uzmysłowiło mi, że znowu mi się chce. Kiedy otrzymałem propozycję zastępstwa (za Piotra Fronczewskiego) w roli Mackie Majchra w „Operze za trzy grosze”, zaczęła się przygoda. Tak dzieje się zawsze, gdy spotykasz kogoś, kto ci imponuje. W teatrze Grzegorzewskiego zagrał Pan m.in. Ilję Afanasjewicza Szamrajewa w „10 portretach z czajką w tle” wg Czechowa, Kardynała w autorskim spektaklu „Miasto liczy psie nosy”, Dziennikarza w „La Boh?me” wg Wyspiańskiego... Nie chcę się tu rozwodzić nad wspaniałą interdyscyplinarnością talentu Grzegorzewskiego, nad jego fascynacją malarstwem, filozofią. Mówił: „Niektórzy aktorzy będą grać większe role, inni mniejsze, ale wszystkim obiecuję, że nikt nie będzie się wstydził chodzić po scenie”. Dotrzymywał słowa. Jestem zachwycony wieloma przedstawieniami Grzegorzewskiego, w których nie zagrałem, np. „Powolnym ciemnieniem malowideł”, „Śmiercią Iwana Iljicza”. To są wspomnienia tak żywe, że leży mi na sercu, by Studio – teatr, który oddycha jeszcze Grzegorzewskim, w którym czuje się zapach eksperymentów Szajny z jego międzynarodową sławą – wrócił do dawnej świetności. To bardzo trudne, ale nie niemożliwe. Od lat nosi się Pan z pomysłem zagrania roli Karola Szymanowskiego. W biografii Szymanowskiego fascynuje mnie jego podwójne nieprzystosowanie: emocjonalne (był gejem) oraz stylistyczne (formatem swoich poszukiwań przerósł współczesną mu epokę). Istnieją szanse, że ten film powstanie? Nie wiem. To piękne marzenie. Naprawdę chciałbym zmierzyć się z dramatem tej wspaniałej, homoseksualnej istoty, skąpanej w bólu swojej fizyczności, której surowa, męska powierzchowność działała zarówno na mężczyzn, jak i na kobiety. Znaleźć się w centrum jego poszukiwań nowych brzmień i harmonii. Musiałbym jednak spotkać ludzi, którzy zaangażowaliby się w taki projekt do końca, poświęcając się studiom historycznym, muzykologicznym, biograficznym. Szymanowskiemu to wszystko się należy. Zresztą, zawsze miałem irracjonalny żal do losu, a ściślej mówiąc, do tej dziwki-historii, która wraz z pożogą wojny i triumfalnym pochodem bolszewizmu zmarginalizowała wpływ muzyki Szymanowskiego na światową kulturę. Dotyczy to również innego geniusza, o którym rozmawialiśmy – Witkacego. Na szczęście świat zdaje się gwałtownie nadrabiać te zaległości. Byłby to film wypełniony muzyką. Pomysł jest taki, by brzmieniową ramą narracyjną filmu było powstawanie IV Symfonii „Koncertującej” op. 60. Jej elektryczny temat, grany w odległości dwóch oktaw, ma jakąś magiczną moc budzącej się potężnej energii. Niby eteryczny i lekki, a tak ekspansywny! Mało gadania, dużo muzyki. Być uważnym Znamy więc co najmniej dwie twarze Krzysztofa Majchrzaka: radykalnego, krewkiego oponenta polskiej szmiry, ale i zafascynowanego Szymanowskim marzyciela... Człowieczeństwo ze swej natury jest różnorodne, wielobarwne, niejednotonalne. Nawiasem mówiąc, wbrew temu, co mi się zarzuca, brzydzę się odstawianiem tzw. swojego chłopa. Uwielbiam prostotę jako sposób komunikowania się ze światem, jestem prostym człowiekiem, ale – mam nadzieję – nie prostakiem. Jednak, cokolwiek bym powiedział, tabloidy i tak dorobią mi gombrowiczowską gębę. Zresztą, nie mnie jednemu. Jednocześnie nie wstydzę się wyznać, że bliskie jest mi politycznie niepoprawne powiedzenie Hemingwaya: „Człowieku, jeżeli o nikim, ale to dokładnie o nikim, nie masz nic dobrego do powiedzenia, siadaj koło mnie, na pewno się dogadamy”. Prawdopodobnie wielu dojrzy w tym zdaniu coś okrutnego, wręcz nieetycznego. Jednak wyznanie Hemingwaya jest przepełnione troską o czystość i szczerość kontaktów z bliźnim. Czy zamiast zamiatać w kółko ozorem, obdarowując rozmówcę tonami stereotypów, nie byłoby lepiej posiedzieć obok siebie w poczuciu bliskości i porządnie sobie pomilczeć? Wspomniany już Bukowski pisał: „Czułem się fatalnie – gorzej niż kiedykolwiek – ale nigdy nie czułem, że inna osoba mogłaby wejść i wyleczyć to, co mnie gryzie. Samotność nigdy nie była moim zmartwieniem”. Samotność nie ma nic wspólnego z pięknoduchowskimi oświadczeniami pewnego romantycznego gwiazdora w kolorowym piśmie dla pań, który w przypływie szczerości zwierzył się czytelnikom, że jego jedyną kobietą jest poezja. Co za pretensjonalny idiota! Jaki sens ma obnoszenie się z samotnością, ubieranie jej w garnitur alienacji i przybieranie pozy kontestatora? Samotność cholernie boli, chwyta za gardło, czasami zmusza do łkania, ale kiedy rzeczowo spojrzysz jej w oczy i pojmiesz, jaka jest – bez demonizowania i idealizowania – przestaje być wielkim zmartwieniem. Staje się (tu zgadzam się z Bukowskim) cenna i wzbogacająca. A co Pana cieszy? Powiem za buddystami: bycie uważnym, czyli „przyjmowanie z uwagą i szacunkiem tego, co jest, zamiast nieustannie zwracać się ku temu, co było albo co będzie”. Cieszy mnie każdy kolejny dzień, każda chwila. Kiedy jadę po owoce – cieszę się na spotkanie z panią Elą i panem Wojtkiem z warzywniaka. Nie jestem aż taki głupi i rozrzutny, by rezygnować z takich skarbów. To cały majątek. Krzysztof Majchrzak (ur. 1948) jest aktorem filmowym i teatralnym, zajmuje się także reżyserią teatralną. Studiował wokalistykę i pedagogikę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi a także aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, Telewizyjnej i Filmowej w Łodzi oraz warszawskiej Akademii Teatralnej. Do jego najważniejszych ról filmowych należą kreacje u takich reżyserów, jak Filip Bajon („Aria dla atlety”), Witold Leszczyński („Konopielka”, „Siekierezada”), Jan Jakub Kolski („Cudowne miejsce”, „Historia kina w Popielawach”, „Pornografia”) czy ostatnio David Lynch („Inland Empire”). Jego kariera teatralna wiąże się głównie z warszawskim Teatrem Studio, gdzie wystąpił m.in. w spektaklach Jerzego Grzegorzewskiego („Opera za trzy grosze”, „Miasto liczy psie nosy”, „La Boh?me”) i Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej („Tama”, „Dublińska kolęda”).
Łukasz Maciejewski
Tygodnik Powszechny 19/08
15 maja 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia