Od woźnego do aktora

Rozmowa z Pawłem Budzińskim, Mieszkiem Sycem i Mikołajem Śliwą

„Ja nigdy nie zakładałem ani pracy w teatrze i w ogóle jeszcze pięć lat temu bardzo mało chodziłem do teatru. Uważałem, że teatr to jest tak naprawdę tylko to, co się dzieje w Teatrze STU, czyli „O, Hamlecie!" itd. Nie planowałem tego. Dążyłem w kierunku reżyserii filmowej. (...) Później napisałem dwa scenariusze pełnometrażowych filmów fabularnych i na fali tego mojego doświadczenia zostałem przez ówczesnego kierownika Klubu „Bakałarz" poproszony o poprowadzenie warsztatów scenariuszowych. (...) I kiedy ta grupa warsztatowa zaczęła się gdzieś tam powiększać, oni wszyscy zaczęli mieć ciągoty bardziej praktyczne, chcieli jakiś krótki metraż zrobić. I tak naprawdę tutaj się to wtedy zaczęło, że zaczęli się gdzieś tam formować w grupę ludzie, którzy chcieliby coś robić".

Z Pawłem Budzińskim – reżyserem oraz aktorami Mieszkiem Sycem i Mikołajem Śliwą z Teatru Bakałarz rozmawia Joanna Marcinkowska z Dziennika Teatralnego.

Dziennik Teatralny: Spotykamy się, ponieważ Teatr Bakałarz jest zjawiskiem, które warto zaznaczyć na krakowskiej scenie teatralnej. Mimo, że nie jest to teatr, który działa w teatrze repertuarowym, miejskim, tworzy niezależnie – niemal za każdym razem ma pełną widownię. Dziś to, co może wydawać się mało istotne i niezbyt przyciągające, powoli przeradza się w pełni profesjonalną grupę. Z każdym spektaklem widać, Bakałarz jest na najlepszej drodze do tego. Od ilu lat działacie? Znalazłam dwie sprzeczne informacje – 2011 albo 2012?

Mieszko Syc: To możliwe, bo my się sami z tym kłócimy. Aczkolwiek wczoraj ustalaliśmy, że jest to pięć lat, przez co wychodziłoby, że 2012 jest tą datą, a 2011 gdzieś nas poniosło.

Paweł Budziński: Nie, 2011 chyba rzeczywiście nie. To też jest trudne, bo nie mamy czegoś takiego jak jeden dzień, od którego liczymy sobie, że ten teatr istnieje. Dlatego, że naszym pierwszym spektaklem – takim, że to już była jakaś grupa osób – część z nich została do dziś, część gdzieś się tam porozjeżdżała, podochodzili nowi to była „Antygona", zrobiona w 2013 roku. To znaczy na przełomie: próby były w 2012, premiera była w maju 2013, ale taką w ogóle pierwszą scenicznie zrobioną tutaj rzeczą był mój monodram „Chwasty polskie", oparty na tekstach Fredry, Boya-Żeleńskiego i to był czerwiec 2012. Tak więc jak już przyszło nam ustalić, że może ok – wymyślmy, że musi być jakaś tam periodyzacja tego wszystkiego, no to jeżeli była to pierwsza scenicznie rzecz zrobiona, a zaraz potem zaczęły się próby tak naprawdę do „Antygony", która była rok później, to w zasadzie ten 2012. Dlatego teraz będziemy mieli jubileusz – w czerwcu będzie pięciolecie naszego teatru.

Dziennik Teatralny: A mniej więcej jesteście w stanie powiedzieć, ile osób się przewinęło przez Teatr Bakałarz?

Mieszko Syc: Przewinęło?

Dziennik Teatralny: Bo jest jakaś taka stała grupa w ogóle teraz, która działa?

Paweł Budziński: Jest. Jest, aczkolwiek ona również jest dynamiczna.

Mieszko Syc: Natomiast, jeśli chodzi o wszystkie osoby, to ich jest bardzo dużo. Ja myślę, że ze trzydzieści osób.

Paweł Budziński: Tak, ponad dwadzieścia na pewno.

Mieszko Syc: Dwadzieścia dwie osoby teraz mamy gdzieś tam bliżej lub dalej związane z nami, więc licząc te osoby, które ja pamiętam, że odeszły no to trzydzieści wydaje mi się.

Paweł Budziński: Część się gdzieś tam przewinęło i to też jest miłe, że jeżeli odchodzili, to odchodzili, bo np. dostali się do szkół teatralnych – nie dlatego, że przestało im odpowiadać tutaj. To jest bardzo sympatyczne.

Dziennik Teatralny: Tak, to faktycznie miłe. Powiedzcie, dlaczego w ogóle tutaj jesteście – skąd wziął się teatr w waszych zainteresowaniach?

Mikołaj Śliwa: To od wieków. Ja kiedyś poszedłem z klasą w gimnazjum na zajęcia teatralne. To znaczy znajoma mojej wychowawczyni prowadziła kółko teatralne i dalej prowadzi zresztą w domu kultury na Lotniczej, i po prostu wybieraliśmy się na ich pokazy, które były co roku organizowane. Ja zostałem wyznaczony do tego, żeby pani w podziękowaniu dać kwiaty i powiedzieć parę słów. No i nie wiem, dlaczego – uruchomił mi się jakiś taki „bajerowy" tryb. Zacząłem opowiadać, że bardzo dziękujemy za to, że umożliwiła nam pani podróż w magiczny świat teatru; i zacząłem tak troszkę na śmiesznie i panią, która prowadziła te zajęcia to rozbawiło. Powiedziała, że jak chcę, to mogę przyjść na zajęcia. Po tym moim „kwiatowym performensie". (śmiech) No i przyszedłem tam, byłem z nimi jakoś dwa lata, potem za pośrednictwem konkursu następna rzecz mi się rozwinęła: byłem w Teatrze Powidok i też z nimi zrobiłem dwa spektakle... To wszystko mi się jakoś tak rozwijało – im więcej tego robiłem, tym bardziej mi się to podobało i tym więcej chciałem tego robić. Stamtąd trafiłem do Teatru Ludowego, do „Kartoteki" jako jeden z Młodzieży, chór starców był taki właśnie zrobiony z młodszych ludzi i tam poznałem Konrada, który tutaj grał w teatrze. I Konrad właśnie z tej okazji, że jeździł po egzaminach do szkół teatralnych i nie było wiadomo, ile ma czasu, czy uda mu się zagrać te wszystkie spektakle. Powiedział, że może ja się nadam na zastępstwo dla niego. W ten sposób trafiłem do „Pijaków", bo on właśnie miał tam grać rolę w „Pijakach", którą ja z gitarą jakoś niosę na swych barkach. Dołączyłem do grupy, zaczęliśmy działać dalej i w tym momencie z tego takiego wrażenia, że całkiem fajnie, że pójdę sobie może na grupkę teatralną – tak mi się wywróciło w głowie, że chcę zdawać w czerwcu do szkół i w sumie to jest teraz mój główny plan.

Dziennik Teatralny: Bardzo dobrze, to ze swojej strony życzę powodzenia.

Mieszko Syc: Ja niestety mam na odwrót. W sensie – ja wcześniej zacząłem i wcześniej skończyłem. Mój tata był w szkole teatralnej, w krakowskiej PWST, ale dostał „dop.-a" za „Kordiana" i go usunęli, bo seplenił. Tak więc od dziecka miałem wpajane, żeby nie seplenić i żeby być aktorem. Gdzieś tam w podstawówce na jakimś konkursie recytatorskim ktoś mnie przekonał. Zrobiłem, wygrałem ten konkurs recytatorski, zaczęło mi się to podobać, zacząłem jeździć na te konkursy. No i rzeczywiście pod koniec drugiej klasy podstawówki ja już wiedziałem, że chcę być aktorem. Ale potem przyszedł kryzys wieku nastolatka i jakoś gdzieś mi to uciekło. I już zupełnie dałem się przekonać głosowi rozsądku osób mi bliskich, żeby może jednak znaleźć sobie zawód i pójść na zwykłe studia. Mimo, że już były bardzo zaawansowane rozmowy na temat jakichś przyjmowań na te PWST-y i inne takie. No, ale się dałem przekonać, poszedłem na kognitywistykę na UJ, którą obecnie kończę i już byłbym zupełnie zapomniał o teatrze, gdyby nie Paweł. Paweł, który poznał mnie, grając w „Monopoly", zaproponował mi pracę, żebym może tutaj sprzątał i podczas kiedy zamiatałem pod stołem podczas próby powiedział: „Ej, a ty nie chciałbyś sobie zagrać?". No i to było pięć lat temu. (śmiech)

Dziennik Teatralny: Od woźnego do aktora, tak? :)

Paweł Budziński: Tak. (śmiech) A to jest historia, którą zawsze Mieszko opowiada.

Mieszko Syc: Ja ją uwielbiam po prostu, bo... uratował mi życie „Budzik". Byłbym teraz zwykłym studentem kognitywistyki, a tak robię to, co naprawdę lubię. Tak miało być.

Dziennik Teatralny: Miło spotkać takiego człowieka, bo właśnie – tak miało być.

Paweł Budziński: Jeśli chodzi o mnie, to rzecz stała się prawie z dnia na dzień. Ja nigdy nie zakładałem ani pracy w teatrze i w ogóle jeszcze pięć lat temu bardzo mało chodziłem do teatru. Uważałem, że teatr to jest tak naprawdę tylko to, co się dzieje w Teatrze STU, czyli „O, Hamlecie!" itd. Nie planowałem tego. Dążyłem w kierunku reżyserii filmowej. Zdawałem do katowickiej „filmówki" i oblałem teorię. W sensie zdałem montaż, zdałem scenariusz, zdałem kadr, ale oblałem historię kina. Później zrobiłem jeden krótkometrażowy film, później poszedłem do szkoły scenariuszowej, zacząłem pisać scenariusze do krótkich metraży, które później robili moi koledzy, którzy studiowali reżyserię. Później napisałem dwa scenariusze pełnometrażowych filmów fabularnych i na fali tego mojego doświadczenia zostałem przez ówczesnego kierownika Klubu „Bakałarz" poproszony o poprowadzenie warsztatów scenariuszowych. Scenariusze pod kątem filmu, wykłady, DKF-y – żebym takie rzeczy tutaj robił. I kiedy ta grupa warsztatowa zaczęła się gdzieś tam powiększać, oni wszyscy zaczęli mieć ciągoty bardziej praktyczne, chcieli jakiś krótki metraż zrobić. I tak naprawdę tutaj się to wtedy zaczęło, że zaczęli się gdzieś tam formować w grupę ludzie, którzy chcieliby coś robić. Kinga Sobieszczańska, która m.in. gra Podstolinę czy w „Bogu mordu" Renię przychodziła na takie warsztaty i parę innych osób. Stwierdziłem, że w takim razie może zrobimy nabór i coś zrobimy sobie wspólnie, i tak powstała „Antygona".
Ale to bardziej dlatego, że zobaczyłem, że jest ku temu przestrzeń, że jest scena, że są naprawdę profesjonalne warunki, jeśli chodzi o oświetlenie i dźwięk. I człowiek od tego, bo nasz akustyk, oświetleniowiec Piotrek Fudala jest naprawdę zawodowcem, na co dzień zresztą jeździ z teatrami zawodowo i tym się zajmuje. Pomyślałem „Why not?" – no to może na próbę sobie coś wyreżyseruję i tak już zostało, bo ci ludzie chcieli więcej, zaczęli przychodzić kolejni i tak powstał teatr, który w tym roku będzie obchodził pięciolecie.

Dziennik Teatralny: W jaki sposób wybieracie teksty? Jakie jest w ogóle kryterium doboru?

Mieszko Syc: U nas jest proste kryterium wyboru: Paweł przychodzi i mówi „To robimy". Na tym kończy się nasza dyskusja. (śmiech) Możliwe, że kiedyś coś spróbujemy wyprodukować sami, ale dopóki Paweł jest tym „hegemonem", to on po prostu przychodzi i mówi, co robimy.

Paweł Budziński: Ale każdy się zgadza.

Mieszko Syc: Tak, to znaczy to jest kwestia chyba tego, jaka u nas panuje atmosfera, bo oprócz tego, że współpracujemy na takiej – ciężko to inaczej określić – profesjonalnej scenie, jesteśmy po prostu bardzo dobrymi przyjaciółmi. Niekiedy próba obraca się po prostu w to, że jest spotkanie ludzi, którzy się lubią i po prostu rozmawiają. I to sprawia, że z każdego spektaklu i każdej próby można czerpać po prostu bardzo dużo satysfakcji, bardzo dużo dla siebie brać. Przez to ten wybór tekstu nawet spada na drugi plan, bo cokolwiek byśmy nie robili, znajdziemy w tym wspólny front i sprawi nam to przyjemność, więc jesteśmy pod tym względem bardzo elastyczni. Paweł z reguły ma bardzo dobre pomysły, co tym bardziej wspomaga ten proces.

Paweł Budziński: To, co u mnie jest kryterium, jeżeli już przychodzę i mówię, że to robimy, to przeważnie rzecz, która na mnie zadziała. I przeważnie są to spektakle, które gdzieś widziałem. To znaczy nie przeważnie – częściowo. Tak było z „Gąską", tak było z „Bogiem mordu", że zobaczyłem gdzie indziej, w teatrze – nazwijmy to – instytucjonalnym dany spektakl i mówię sobie „Tak". Wiem, że np. mam do tego ludzi, że do tej roli pasował będzie Mieszko, że tu mam Kingę, tu mam kogoś i że to u mnie świetnie zagra. Trochę za każdym razem przerabiam, spolszczam, bo nasz „Bóg mordu" dzieje się prawie że tu i teraz, bohaterowie mają polskie imiona i nazwiska. Zamiast francuskich nazw jest Bochnia. To samo było w „Gąsce" – rzecz działa się tu i teatr, w teatrze studenckim. „Ławeczka" to też taki przykład: „Ławeczka", która już zeszła, ale która wróci w czerwcu, bo wraca aktorka, która tam grała – też jest przerobiona. Ale kryterium jest to, że na mnie ta rzecz, którą gdzieś zobaczę działa i potem chcę ją zrobić tutaj.
Jedyną sytuacją, która – i tutaj właściwie nie jest tak, że to była jakaś hegemonia – był „Pif! Paf! Jesteś trup!". Dlatego, że byliśmy po „Zemście", byliśmy po „Gąsce", po „Bogu mordu" i zespół chciał niekomedię w końcu. Ja czuję się świetnie w rozwibrowywaniu ludzi na poziomie właśnie komediowym i uważam, że to jest energia, którą jest najłatwiej zweryfikować, jeżeli chodzi o to, jak widz ogląda, z jaką energią wychodzi, wrzuca te parę złotych do puszki. Ale chcieli niekomedię, więc sobie powiedziałem: „Dobra. Jeżeli nie komedia, to ok. Ale to musi być coś, co równie silnie zadziała jak komedia". Tu musi być po prostu w drugą stronę. Musi być rozpacz, musi być strach albo musi być dyskomfort, który chcemy wywołać np. tym, że Mieszko jest gdzieś tam wśród widzów siedzących gdzieś, że ten widz nie ma ucieczki. I ten tekst ja znalazłem, ale jakby na życzenie zespołu.

Dziennik Teatralny: Czasami pewnie tak jest lepiej, jak jedna osoba przynosi tekst, ponieważ znam to z autopsji, że ile osób w grupie, tyle propozycji. Jak przynosi jedna osoba – jest zawsze prościej. Wtedy i tak energia się wytwarza, szczególnie, jeśli dobrze się pracuje, a potem się to czuje też na scenie, bo ta energia jest zupełnie inna. Czuje się zgranie grupy, taką „chemię" sceniczną. Powiedzcie, jaką macie intensywność pracy, ile razy w tygodniu macie próby, jak to wygląda?

Mieszko Syc: To zależy. Jak daleko jest do spektaklu. (śmiech) Jak jest tydzień do premiery, to dzień i noc, a jak jest dwa tygodnie do premiery, to różnie bywa. To znaczy my jesteśmy ograniczeni przez dwie kwestie, które są bardzo uciążliwe. Jedną kwestią jest to, że klub jakby działa od siedemnastej. Do siedemnastej jest stołówką, więc dla nas działa, istnieje od tej godziny, co sprawia, że wszystkie ranne próby można spisać na straty. Drugą rzeczą jest to, że trzeba się kształcić oprócz tego i trzeba zarabiać na życie, żeby mieć za co przychodzić do teatru... (śmiech) niegłodnym! Tak, że to też nam zabiera trochę czasu i trochę możliwości. No, ale i tak wydaje mi się, że spokojnie z dwadzieścia godzin tygodniowo spędzamy tu.

Paweł Budziński: Parę razy w tygodniu na pewno. Zwłaszcza teraz, kiedy dwa spektakle są właściwie równolegle w przygotowaniu to jest tego jeszcze więcej. Ale tak – nawet, jeżeli nie na próbie, to się spotykamy tak po prostu i też często właśnie tutaj.

Dziennik Teatralny: Właśnie – jesteście teraz przed dwiema premierami i jakie emocje wam towarzyszą, jak to widzicie? Bo to dwa spektakle, które właściwie będą bardzo szybko po sobie.

Mikołaj Śliwa: Staram się nie skupiać na tych emocjach, które są przeszkadzające. Cieszę się na pewno, że robimy coś nowego. Ja bardzo chciałem, żebyśmy postawili jakiś spektakl od nowa, bo moje ostatnie dwie role, które tutaj powstały to była dublura w „Bogu mordu" i dublura w „Pif! Paf-ie!". Chciałem bardzo popracować nad czymś od zera. Tak, że bardzo mnie to cieszy i w ogóle nie stresuje mnie to, że w sobotę jest premiera. (śmiech) Mamy jeszcze bardzo dużo rzeczy do zrobienia.

Mieszko Syc: To jest taka fajna technika, stosowana przez Teatr Bakałarz cały czas, że po prostu jak jest przed premierą, to jest tyle do zrobienia, że nie ma czasu się stresować. Jesteśmy zwarci i gotowi dzień i noc i współpracujemy sobie. Robiliśmy wczoraj scenografię, bo to oczywiście wszystko trzeba stworzyć samemu, bo u nas każdy jest od wszystkiego poza naszym wybawieniem – panią Zosią, która jest jedyną ogarniętą osobą w tym teatrze, z głową nie do końca w chmurach. Tak to wszyscy są po prostu od wszystkiego i dzięki temu, że tutaj „Mieszko, skończ przywieszać zasłony, zagramy scenę, potem idź, wycieraj szafkę papierem ściernym, bo Lidka będzie malować". (śmiech) Naprawdę nie ma czasu się stresować na takiej próbie.

Paweł Budziński: Myślę, że tak. No, stres jako taki – nie wiem, może tam przed samymi spektaklami czasem... Chociaż też zależy przed czym, bo myślę, że przed „Pijakami" jesteśmy już tak rozegrani tym spektaklem i tak po prostu zweryfikowaliśmy jego działanie: nie było spektaklu, żeby ludzie się nieprawdopodobnie nie śmiali. Oczywiście zawsze w różnych momentach, chociaż „Miód malina" była takim momentem, że właściwie prawie zawsze. „Pijacy" są takim spektaklem, że już zweryfikowaliśmy to, że ten spokój gdzieś tam jest. Może „Pif! Paf!" ze względu na to, że tam wszyscy od początku do końca są na scenie: nie ma schodzenia, nie ma oddechu. Dla niektórych jest bardziej bądź mniej stresujący. Ale robimy sobie przed tym spektaklem takie ćwiczenia okołomedytacyjne, żeby się wyciszyć, uspokoić i już potem z tym spokojem wejść na scenę, szybko wpuścić ludzi.
Myślę, że stres się mnie też się czasem udzieli, ale na szczęście to chyba nigdy nie jest jakieś takie budzące dyskomfort, bo zawsze zaraz ktoś podejdzie „Ej, co się dzieje? Będzie dobrze".

Dziennik Teatralny: Oczywiście. Mieszku, a tak wrócę jeszcze – kim jest pani Zosia?

Mieszko Syc: Pani Zosia jest naszą koleżanką, która napisała do nas, czy może nam pomóc robić teatr. My powiedzieliśmy, że zapraszamy na casting, a pani Zosia wcale nie była zainteresowana tym, żeby u nas grać, tylko żeby nam pomóc. Tak pro bono – po prostu nam pomóc.

Paweł Budziński: Od strony marketingowej, od strony scenograficznej fachowej – każdej. Cała praca, która jest na scenie, ale nikt nie wie, że to Zosia, to ona chciała właśnie od tej strony i z tego czerpie zysk.

Mieszko Syc: Jest z nami od jakiegoś czasu i od razu nam się, że tak powiem, troszkę prężniej działa dzięki niej. I jest tutaj jedyną osobą, która naprawdę jak mówi, że zrobi A, to zrobi A, a nie zrobi B za dwa tygodnie. I to trzyma troszkę w ryzach nas.

Dziennik Teatralny: Tak, taka osoba też jest potrzebna, bo ona trochę spaja to wszystko, tylko tak niewidocznie.

Mieszko Syc: Zresztą teatry, które mają nawet – nie wiem – jeden spektakl więcej czy mniej od nas, mają siedemnaście tysięcy ról, typu asystent reżysera, scenograf, makijażystka itd. U nas jest reżyser i aktorzy. (śmiech) Widać, że u nas jest brak tej całej biurokratyzacji, ale jakby były takie jeszcze dwie Zosie, to uważam, że nie potrzeba nam więcej.

Dziennik Teatralny: Zawsze jakieś zaplecze się przydaje. Ile spektakli przygotowujecie w tzw. sezonie – to jest tak, że robicie dwie nowe rzeczy, jedną, coś wraca do repertuaru, coś wypada? Jak to jest z repertuarem w ogóle u was?

Paweł Budziński: Myślę, że jeżeli mielibyśmy wyciągnąć średnią, to wychodziłoby, że dwa, trzy nowe spektakle w sezonie. Rekordem był sezon nie ten co teraz, nie ten poprzedni, tylko jeszcze poprzedni. Wtedy zrobiliśmy „Zemstę", „Pif! Paf-a!" i „Ławeczkę". Tak, to były trzy.
Ten jest dość obfity o tyle, że „Pijacy" są premierowi, wraca „Zemsta", ale właściwie jest parę osób nowych, które wcześniej w tym nie grały, w związku z czym jest praca tak jakby nad spektaklem od podstaw.

Mieszko Syc: I mało kto gra swoje role.

Paweł Budziński: Zwłaszcza też, tak, jest dużo zmian inscenizacyjnych i takich ogólnych. Jest „Wydmuszka" jako trzecia i „Ławeczka" wróci – którą pożegnaliśmy w czerwcu, wróci też w czerwcu. W związku z czym tak naprawdę ten jest bardzo obfity. Ale rzeczywiście w okolicach dwóch na sezon.

Dziennik Teatralny: Macie jakąś zasadę, według której pracujecie? Jakieś motto, motyw przewodni, coś takiego?

Paweł Budziński: Motto wisi tu na drzwiach. (śmiech)

Mieszko Syc: Ja przeczytam. Są dwa motta: „Interpretacja jest po stronie widza, nie po stronie produkcji" Michał Zadara i „W teatrze nie ma demokracji" Juliusz Chrząstowski.

Paweł Budziński: Tak, to są nasze motta. Ale zwłaszcza to pierwsze, czyli że interpretacja jest w pionie widza. Zgadzam się z tym, bo wielokrotnie przekonałem się o tym, że robiąc coś potem rozmawiam z kimś, a ten ktoś mówi: „Ojej, a ja to w ogóle odczytałem zupełnie inaczej". Albo sam oglądam spektakl i mówię „Nareszcie ktoś zrobił spektakl o tym i o tym". Potem czytam opis albo oglądam wywiad z reżyserem i okazuje się, że w ogóle o coś innego mu chodziło. Każdy widz ma swój bagaż doświadczeń, z innym dniem przychodzi na ten wieczorny spektakl, z innymi przemyśleniami. Ktoś się da wkręcić, bo jest zakręcony jak my, a ktoś np. po prostu twardo stąpa po ziemi i będzie się nudził, więc – niech sobie interpretują. My robimy najlepiej robotę, którą możemy. Bierzemy tekst, przedstawiamy najfajniej jak potrafimy, ubieramy go najciekawiej, najkolorowiej, jak się tylko da, ale nie mówimy, że Mickiewicz w tym i w tym momencie powiedział, że Polska jest biedna. Jak widz tak to widzi – to super, a jak widz widzi w tym radość, to niech widzi radość. Jego sprawa.

Dziennik Teatralny: Tak, bo tyle, ile głów na widowni, tyle może być później interpretacji.

Mieszko Syc: My się tym nie przejmujemy i skupiamy się na tym, żeby przekazać emocje, a nie jakieś idee. I jeżeli widz przeżywa nasz spektakl, to my jesteśmy zadowoleni z tego faktu, my też przeżywamy nasze spektakle. To jest też jakiś nasz sposób na grę, że my przeżywamy te spektakle razem z widzami, przez co to jest dla nas takie żywe. Nasze spektakle strasznie ewoluują – razem z nami. Tak naprawdę jak ktoś coś przeżyje, czegoś się nauczy, czegoś się dowie, to organicznie ewoluuje spektakl razem z każdym jego uczestnikiem.
Fajnie byłoby kiedyś nagrać premierowy spektakl i spektakl po roku, bo to są dwa różne spektakle. Zupełnie. Po każdym spektaklu Paweł po prostu przychodzi i mówi: „Nie, jednak uważam, że to było lepiej tak, a to było lepiej tak. Tak zrobimy następnym razem". Następnym razem wychodzi: „Nie, jednak zmieniam zdanie". (śmiech) Za każdym razem szukamy, rozwijamy się i to sprawia, że te spektakle nie są takie „przejedzone". One są cały czas ciekawe dla nas i sprawia nam przyjemność gra tutaj.

Paweł Budziński: I widzowie to rzeczywiście potwierdzają, bo są tacy, którzy już widzieli „Pijaków" dwukrotnie czy mamy psychofana „Boga mordu", który widział go kilkanaście razy i mówi, że za każdym razem jest to inny spektakl. To nie jest takie pustosłowie – przychodzi się i widać, że i aktorzy mają inny dzień dzisiaj, niż ten, który mieli na premierze i jest coś innego. Czasem sobie pozwolą na jakąś dozę improwizacji, a ja patrzę z tyłu i myślę, że tego nie było! (śmiech)

Dziennik Teatralny: Jednak póki mieści się to w konwencji, to jest w porządku. Zresztą to też jest zawsze plus.

Mieszko Syc: Tak, zresztą często te improwizacje udają się do tego stopnia, że po prostu je włączamy do spektaklu. Czekamy na kolejne „oświecenie".

Dziennik Teatralny: To jest taka inna energia, która się gdzieś tam wytwarza. Powiedzcie, czy zdarzało wam się brać udział w jakichś konkursach teatralnych kiedykolwiek? Wam jako Teatrowi Bakałarz?

Mieszko Syc: Tak, byliśmy na OfTEN-ie [Ogólnopolski Festiwal Teatrów Niezależnych w Ostrowie Wielkopolskim – przyp. red.] z „Gąską". Byliśmy na festiwalach w liczbie trzech na razie.

Paweł Budziński: „Epizod" [Ogólnopolski Przegląd Teatrów Studenckich i Niszowych „Epizod" w Krakowie] – tutaj, w „Żaczku", tu też byliśmy z „Gąską".

Mieszko Syc: „Start" [Festiwal Teatrów Studenckich „Start" - przyp. red.] w Warszawie – tam byliśmy z „Pif! Paf-em!". Różnie to bywa. Z reguły ciężko nam się wbić w jakąś konkretną kategorię, bo my jesteśmy trochę teatrem studenckim, ale trochę też teatrem amatorskim, trochę niszowym, trochę niezależnym, trochę czymś tam. Gdzie nie pojedziemy, to ludzie widzą, że nie do końca się wpasowujemy. Jak pojedziemy na festiwal studencki, to „nie dotykacie tematyki studenckiej"; jak pojedziemy na niszowy, to zaraz słyszymy, że gra tutaj młodzież i że te spektakle są w formie proste. Ciężko nam wbić w cokolwiek, aczkolwiek ja uwielbiam i chciałbym, żebyśmy jeździli więcej.

Paweł Budziński: Same wyjazdy są rzeczywiście bardzo fajne. Efektów nie było jako takich, że nagrody, ale – ja wiem, że nie mogę mówić w tym za cały zespół – dla mnie to nie ma, naprawdę, znaczenia. Ja już mam ten etap, że docenienie przez drugiego człowieka na zasadzie profesjonalisty/zawodowca nie jest dla mnie ważniejsze, niż reakcja pięćdziesięciu osób, które przed chwilą miały łzy w oczach i po prostu klaskały jak opętane. To drugie jest ważniejsze. Natomiast są też, oczywiście, momenty, że po spektaklu, z którego my naprawdę jesteśmy zadowoleni, że wyszło fajnie – widzimy, że nagrodzona została rzecz, która... Myślę, że to momenty kłują bardziej niż to, że nam się gdzieś tam nie powiodło. Ale byliśmy dopiero na trzech festiwalach i na pewno będziemy chcieli w tym sezonie jeszcze gdzieś pojechać. Zwłaszcza, że to zawsze nas też scala i jest fajną odskocznią.

Mieszko Syc: Jeszcze z takich inicjatyw, to byliśmy na Ukrainie niedawno, zaproszeni przez konsulat i społeczność polską w Energodarze i Zaporożu. I to był taki festiwal, tylko, że myśmy go wygrali od razu, bośmy byli jedynym uczestnikiem. (śmiech) Rzeczywiście zagraliśmy tam dla sześciuset osób z Polonii i zaprzyjaźnionych z Polonią Ukraińców w Energodarze i to też nas bardzo zbudowało. W ogóle jakiś taki trzon zespołu, bo jednak tygodniowy wyjazd, sześćdziesiąt godzin w pociągu itd. to strasznie „zbija" zespół. Uważam, że to jest największy plus tych festiwali. Bo ewentualnie jak ktoś wygra, to zwykle informacji jest o nich więcej, ale tak naprawdę dyplom nie sprawi, że widz będzie się lepiej bawił na spektaklu. Największym plusem tych wyjazdów jest to, że my spędzamy czas razem, robiąc to co lubimy. I wracamy rzeczywiście po każdym takim wyjeździe jeszcze silniejsi, i z większą motywacją jeszcze do tego, żeby coś zrobić fajnego tutaj.

Paweł Budziński: Tak, ta Ukraina była ważna. Mnie akurat nie było, ale Mieszko i Mikołaj byli. Słyszałem, że energia, którą dostali od tamtych ludzi, była niezwykła – przekonaliśmy się potem o tym, bo oni na naszą Wigilię w ogóle w grudniu przyjechali. Zrobili nam niespodziankę, przyjechali na „Pif! Paf-a!", zostali i...

Mieszko Syc: 1500 kilometrów.

Paweł Budziński: Tak, cudowni ludzie.

Mieszko Syc: Niesamowici. To, co tam się działo, to energia sama w sobie. Tutaj najbardziej aktywna i uśmiechnięta osoba na widowni, na którą ludzie tak patrzą spode łba – co ona się, że tak powiem, naćpała czy coś. To tam było takich czterysta osób i tą energię po prostu się czuło. To był tak zwany „samograj", bo wystarczyło popatrzeć na widownię i grało się najbardziej energetycznie jak się da.

Dziennik Teatralny: Lekko, tak inaczej.

Mieszko Syc: Tak, zresztą widownia tutaj u nas współtworzy każdy spektakl i to trzeba dodać, że też aktorzy jako ludzie dopasowują się do tego, jak gra widownia. Widownia tak naprawdę ma duży wpływ na to, jaki jest spektakl.

Paweł Budziński: Czwarta ściana właściwie rzadko jest, właściwie nigdy. Może w „Pif! Paf-ie!" jest tak formalnie postawiona, że nie mówi się bezpośrednio do widza, ale nie ma jej pod tym względem, że widz nie ma tutaj za bardzo ucieczki, jak wspomniałem, i musi w tym uczestniczyć, więc też poniekąd nie ma tej czwartej ściany.
Dobrze, że nie ma, bo ten widz jest i trzeba wiedzieć, że on tu jest i nie kazać mu tylko myśleć, tylko brać trochę z tego wszystkiego emocjonalnie.

Dziennik Teatralny: O to też chciałam zapytać – jak odbierają was widzowie? Społeczność studentów i nie tylko: jakie sygnały dostajecie zwrotne? Raczej w większości chyba pozytywne?

Mieszko Syc: Tak, to znaczy abstrahując od tego, że w samej sztuce chcemy niszczyć np. tą ścianę, to przed i po również się staramy ją niszczyć, więc jak ludzie mają ochotę zostać, zadać pytanie, mają ochotę pogratulować, dowiedzieć się czegoś na ten temat, skrytykować, to my zawsze jesteśmy. My nigdy nie zamykamy się tutaj i nie jesteśmy odcięci, tylko wychodzimy, rozmawiamy. Dzięki temu ci ludzie czują się troszeczkę mniej wyizolowani od tego. Ten teatr to nie jest taki „ą, ę", wysublimowane coś, tylko to jest teatr dla ludzi i to jest teatr przyjazny widzowi. Dzięki czemu wydaje mi się, że ludzie, którzy by nawet nie przyszli do teatru tutaj się czują jak u siebie i dzięki temu ci studenci, zostawiają raczej pozytywne sygnały.

Paweł Budziński: Ta widownia coraz bardziej się też poszerza. Na początku gdzieś tam rzeczywiście ten target był głównie studencki z tego tytułu, że się reklamowaliśmy w obrębie uniwersytetu. Ale potem jedna, druga, trzecia osoba zaczęła przyprowadzać znajomych, tamten znajomy gdzieś polecił, ktoś coś powiedział i nagle my patrzymy, a tutaj średnia wieku na widowni czterdzieści pięć i my nie znamy tych ludzi!

Mieszko Syc: Ale co jest najśmieszniejsze – dzięki temu, że poszerzyło się grono odbiorców, to ta taktyka jeszcze tylko bardziej zaczęła działać, bo ostatnio nawet stałem z puszką, rozmawiałem nawet z jakąś grupą znajomych, która normalnie chodzi do zwykłych teatrów. I po prostu rozmawialiśmy o „Pijakach", że ktoś tam uwielbia „Miód malinę", że to jest jego ulubiona piosenka, że świetnie się bawili, że ta scena, że tamta. Po prostu rozmawialiśmy chwilę i usłyszałem właśnie komentarz, że nie jest tak jak w normalnym teatrze, że „ą, ę", ukłonię się trzy razy i schodzę, tylko rzeczywiście to są normalni ludzie, z którymi można porozmawiać, z którymi można się pośmiać. Ludzie, którzy chodzą do normalnych teatrów, to jeszcze bardziej doceniają, że jest ta różnica, że jest tak rodzinnie.

Dziennik Teatralny: Mnie się wydaje, że jest taka tutaj wolność, że jest taka pozytywna, lżejsza atmosfera, a druga rzecz jest taka, że macie wolny wstęp – to jest na zasadzie „pay what you want".

Paweł Budziński: I rzeczywiście się trzymamy tego „pay what you want", bo są teatry w Krakowie, które też się markują tym hasłem, tylko sugerują trzydzieści złotych albo dwadzieścia. (śmiech) My nie sugerujemy, my nawet zaznaczamy za każdym razem, że tylko jeżeli się podobało, bo tylko wtedy zasada „pay what you want" ma sens. Jak się nie podobało, to po prostu wyjdź i nie wracaj albo wróć sprawdzić inny spektakl, ale nie ma przymusu. To jest rzeczywista taka chęć odwdzięczenia się, a wejść można i tak. Ludzie czasem wysypują grosze do tej puszki – chcą wsypać, co mają, bo po prostu „Wow!".

Mieszko Syc: Mamy waluty z różnych krajów świata.

Paweł Budziński: Tak, mamy dolary, i euro, i kupony czasem „lotka" też się zdarzają. (śmiech)

Dziennik Teatralny: To też miło, bo nigdy nie wiadomo.

Mieszko Syc: Zresztą wydaje mi się też, że jest to jedna z rzeczy, która nam pozwala non stop od pięciu lat nie mieć żadnego problemu z publicznością. Praktycznie jak założymy, że na ten spektakl, żeby była dobra widoczność, wejdzie pięćdziesiąt osób, to my mamy pięćdziesiąt osób albo czterdzieści siedem. Jest wiele teatrów, które sobie ustaliły: ha! będziemy brać czterdzieści złotych od osoby! – i potem grają spektakl dla trzech osób. Mnie się wydaje, że to nie w tę stronę idzie. To, że teatr się teraz kojarzy jako rozrywka dla jakichś elit to jest coś, z czym trzeba walczyć, bo przecież emocje odczuwa każdy człowiek i cena biletu nie powinna być żadną przeszkodą. Dlatego u nas można tak naprawdę nie mając grosza przy duszy wziąć dziewczynę na spektakl i ewentualnie wrzucić dwie dyszki, co jest ekwiwalentem jednego biletu do kina. To sprawia, że rzeczywiście ludzie, którzy nigdy nie poszli do teatru nagle przychodzą i im się podoba, i przychodzą drugi, trzeci, czwarty raz. Tak więc „pay what you want" to jest coś, co rzeczywiście nam pomogło i mam wrażenie, że – mimo, że Paweł nienawidzi jakichś idealistycznych i moralizatorskich gadek, to uważam, że to „pay what you want" jest naszą taką małą misją. Ono działa na takich szczerych zasadach: jak ci się nie podobało, to wrzucisz dwa grosze albo nic nie wrzucisz i dalej ci podziękujemy, i będziemy się uśmiechać, a nie, że będziemy zapisywać twoje imię i nazwisko. To rzeczywiście działa i ci ludzie czują to – tak mi się wydaje.

Dziennik Teatralny: To jest o tyle dobre, że widz nie ma żadnego zobowiązania, że zapłaciłeś, to już musisz zostać do końca i jak ci się nie podoba, to pieniądze przepadły.

Mieszko Syc: Ale nie mieliśmy jeszcze sytuacji, że ktoś wyszedł ze spektaklu.

Dziennik Teatralny: Jasne, ja mówię o instytucjonalnych teatrach, w których czasem płaci się niemałe pieniądze za bilet, a bywa różnie. Przyszło paru znajomych, więc siedzisz tam i właściwie już jesteś w tej konwencji, a nie robisz tego dla przyjemności. Tak na koniec jeszcze zapytam – co daje wam to, że jesteście w Teatrze Bakałarz? Co ten teatr daje takiego dla was?

Mikołaj Śliwa: Ja jeszcze może wspomnę o tej Ukrainie, bo to jest rzecz, która niesamowicie mnie ruszyła, jeżeli chodzi o nasze zgranie. Byliśmy przygotowani na to, że będziemy jechać w jedną stronę pociągiem osiemnaście godzin, do tego jeszcze autokar osiem i w ogóle jakieś nienormalne liczby to dla nas były. Później mieliśmy wracać samym pociągiem – to były dwadzieścia cztery godziny, do tego osiem bus. Wszyscy nabraliśmy sobie jakichś książek, gierek, nie wiadomo czego, żeby mieć jakieś poczucie, że będziemy mogli zabić ten czas. Tymczasem okazało się, że wracając tym pociągiem całą drogę powrotną rozmawialiśmy. Zrobiliśmy sobie tylko krótką przerwę, żeby się położyć na chwilkę. I to i tak jeszcze upchnęliśmy się w pięć osób w przedziale dla czterech, żeby się nie rozdzielać. To było jakoś tak niesamowicie spajające i wydaje mi się, że bardzo rozwijające. Każdy z nas przynajmniej raz się popłakał na tym wyjeździe. No i mi się wydaje, że to mnie w ogóle o życiu dużo nauczyło. W ogóle to był chyba najlepszy wyjazd w moim życiu i nauczyłem się mnóstwa rzeczy.

Dziennik Teatralny: Rozumiem. Takie wyjazdy faktycznie potrafią być nieprawdopodobne. Miałam przyjemność brać trzykrotnie udział w międzynarodowych warsztatach teatralnych i to było zupełnie niezwykłe przeżycie.

Mieszko Syc: To daje teatr, prawda? Teatr rozwija i teatr uczy. Nawet jak się gra, to uczy obserwowania emocji z pozycji trzeciej osoby, ale się patrzy na siebie. Mnie przynajmniej najwięcej dał Teatr Bakałarz w tym względzie – to, że jestem w stanie obserwować siebie z pozycji osoby trzeciej, przez co zmieniłem siebie jako człowieka. Niszcząc te – albo przynajmniej próbując to robić – negatywne aspekty swojej osobowości, które byłe w stanie dostrzec tylko dlatego, że Paweł i że cała ekipa nauczyła mnie po prostu na siebie patrzeć.
Oprócz tego ja jestem wychowany w takim duchu, że jeżeli robisz to, co kochasz, to nigdy nie będziesz pracował. I może to są czcze nadzieje i może to jest głupie, ale ja cały czas marzę, że to jest jednak droga do tego, żebym nigdy w życiu nie musiał robić niczego, czego nie kocham. Wierzę w to i sama nadzieja, którą mi daje to miejsce jest czymś, co daje mi bardzo dużo energii, siły i szczęścia.

Paweł Budziński: Ja bym się podpisał pod dwiema rzeczami, które powiedział Mieszko, jeżeli chodzi o to, co mnie daje teatr. Przede wszystkim pokazał mi to, że życie może być nieprawdopodobnie przewrotne, bo jak mówiłem – pięć lat temu prawie w ogóle do teatrów nie chodziłem i w ogóle przez myśl by mi nie przeszło, że gdzie? co? jak? – proszę cię! Teatr pokazał mi tę przewrotność, ale podpisałbym się pod tą radością, która jest za każdym razem, kiedy są widzowie. Ile razy zdarzy nam się jakiś stres na próbach czy przed samą premierą; czy to, że trzeba ogarnąć osiem osób, gdzie każda ma inne „rozwydrzenie" w głowie, to jednak to, co się później dzieje – brawa, nieraz standing, zwłaszcza po „Pif! Paf-ie!" – pokazuje, że było warto. Z pewnością też to „uzawodowienie" nas, bo my nie możemy powiedzieć, że jeżeli chodzimy na festiwale teatrów studenckich to nie jest już ten poziom, jakkolwiek nieskromnie to nie zabrzmi. Ale możemy też powiedzieć, że z różnych względów – chociażby tej przestrzeni i też jeszcze ciągłego dokształcania się – nie jesteśmy, powiedzmy, na poziomie w pełni profesjonalnym, ale to wszystko idzie w tę stronę. I znalezienie własnej przestrzeni jakiejś, rzeczywiście miejsca, które będzie naszym takim Bakałarzem, i określenie pewnej grupy, która rzeczywiście chce się tylko temu poświęcić, resztę osób zapraszając do współpracy jako dojeżdżających aktorów, i stworzyć po prostu taką repertuarową scenę, która cały czas będzie miała formułę „pay what you want".

Dziennik Teatralny: Ja ze swojej strony wam tego życzę. Dziękuję za rozmowę i też uważam, że teatr daje też dużą świadomość siebie z różnych względów. Czytając książki wyobrażamy sobie pewne rzeczy, a w teatrze widzimy je realnie. To nam może dużo dać, nawet czasami w perspektywie, jak sobie po prostu przemyślimy to, co zobaczyliśmy, ale zawsze warto do takiego teatru przyjść. Szczególnie takiego jak Bakałarz.

___

Teatr Bakałarz – działa od 2012 roku w Klubie Studenckim „Bakałarz" przy Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, w tym roku będzie obchodził pięciolecie swojej działalności; teatr prowadzi Paweł Budziński, absolwent Krakowskiej Szkoły Scenariuszowej oraz Krakowskiego Studia Teatralnego „Drama Studio".

Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
11 marca 2017

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia