Od Zoppotów do Sopotu

"Willkommen w Zoppotach" - reż. Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Było to nad Bałtykiem, sztuka napisana przez Adolfa Nowaczyńskiego w 1914 roku, po dwóch latach wystawiona została w Teatrze Polskim w Kijowie i na tym, jak się wydaje, zakończył się jej sceniczny żywot. Można powiedzieć, że wystawiono ją o ten jeden raz za dużo

Nawet lekka komedia powinna bowiem mieć coś w rodzaju początku, środka i końca, a i punkt kulminacyjny nie byłby od rzeczy. Autor Było to nad Bałtykiem jednak mało na takie drobiazgi zważał. Po powrocie z kolejnych wywczasów w Zopottach, gdzie napatrzył się na rodaków zjeżdżających nad Bałtyk, upuścił sobie po prostu żółci, z satyrycznym zacięciem rysując grupę narodowo-regionalnych typów, którym kazał wystąpić w ośmieszającej polityczno-erotycznej historii. W premierowej obsadzie zagrał sam Osterwa, który też sztukę wyreżyserował, ale potem po Było to nad Bałtykiem słuch zaginął. Dopiero teraz Teatr Wybrzeże wystawił ją na swojej Scenie Kameralnej w Sopocie pod zmienionym tytułem Willkommen w Zoppotach. O dziwo, z umiarkowanym, ale jednak powodzeniem.

Naturalnie nie dałoby się dziś zagrać Było to nad Bałtykiem bez dużych skrótów, temperujących gadulstwo Nowaczyńskiego, ale i bez jakiegoś żartobliwego cudzysłowu. Morze Bałtyckie na przykład to w scenografii Magdaleny Gajewskiej ułożona na podłodze niebieska pleksa, po której „pływają” papierowe stateczki. Jest też, a jakże, plastikowy łabędź, a na poręczach wokół widowni przycupnęły plastikowe mewy śmieszki. Aktorzy promenadują po drewnianym pomoście, za którym ukryto basen z wodą. Gdy za pierwszym razem skoczył tam Piotr Chys (rola Ziutka Kiełba) i w stronę publiczności poleciały bryzgi wody, myślałem zrazu, że to robota inspicjenta. Ale nie, Chys po chwili wdrapał się z powrotem na pomost, mokry od stóp do głów… Ten sam numer ze skokiem do basenu wykonała potem Małgorzata Oracz, czyli Mucia Śledzińska. W tych momentach można było poczuć się jak w starym kinie na burleskowej komedii.

Adam Orzechowski, reżyser Willkommen…, starał się z tekstu Nowaczyńskiego wycisnąć tyle komizmu, ile było można, nawet jeśli dawało to efekt kilku komediowych gatunków w jednym. Z realistycznej komedii obyczajowej jest tu na przykład żwawa, zaciągająca po kresowemu jejmość, czyli zagrana przez Wandę Neumann Pani Kiełbina z Ojran na Litwie, a z farsy choćby groteskowy i naprawdę komiczny Von Witzewitz Jarosława Tyrańskiego. Czasami sztuka jest zabawna, jednak śmiech na sali rozlega się rzadko. Poczuciem humoru Willkommen… się nie broni i nie dla samej zabawy Orzechowski otrzepał ze stuletniego kurzu tekst Nowaczyńskiego. Premierę w Sopocie wyznaczył na 1 lipca, czyli wielkie narodowe święto, jakim było objęcie przez Polskę przewodniczenia w  Radzie Europy. Mieliśmy przy tej okazji przyjrzeć się naszemu stosunkowi do Europy. I dostrzec, że nie zmienił się od stu lat.

Polityczno-erotyczna intryga w Willkommen w Zoppotach, rodem z farsy, jeśli nie z szopki, jest o tym właśnie. Radca Habdank-Rakuzki (Mirosław Krawczyk), pochodzący z Galicji, czyli, wiadomo, serwilista z bokobrodami, chce wykorzystać pobyt w kurorcie księcia Ottona XXIX, władcy Gelsenkirchen-Recklingshausen, by nastroić go jak najżyczliwiej do Polaków i sprawy polskiej. Jak? Ano podsuwając mu apetyczną i ognistą Polkę, Lalę Karpińską (Katarzyna Kaźmierczak), do erotycznej degustacji. Niezbyt lotny małżonek Lali, Lolo Karpiński (Piotr Łukawski), broni się przed pomysłem, ale jakoś pasywnie, a niemal cała reszta polskiego towarzystwa jest za. Do degustacji co prawda nie dochodzi, bo Lala wpadła na fatalny pomysł, by pokazać się księciu w kostiumie plażowym z tandetnego niemieckiego domu handlowego, czym uraziła książęce poczucie smaku, ale Otto XXIX i tak będzie dalej obtańcowywany przez polskie towarzystwo. Polacy przed księciem gną się i prężą, chcąc się pokazać z jak najlepszej strony, tak jakby dopiero jego łaskawe spojrzenie pozwalało im poznać swoją wartość. To polskie poczucie niższości wobec Zachodu Nowaczyński bezlitośnie obśmiał, a Orzechowski po stu latach przypomniał, by zapytać, czy coś się w nim zmieniło.

Bo może mimo odzyskanej wolności – niewiele. Adiutanci noszą za swoim władcą pudło wypełnione bączkami, które Otto wręcza jako gifty Polakom przy byle okazji. Tak to ich z pańska i z góry traktuje gadżetami naszej jaśnie oświeconej prezydencji… A oni gotowi są go za te podarki po rękach całować. A przecież gołym okiem widać, że Otto to tylko arogancki młokos, że kindersztuba jego prostackich adiutantów jest na poziomie Angoli przylatujących do Polski dla taniego piwa w pubach, a lekcja wyższej kultury niemieckiego kelnera wyraża się tylko w wywrzaskiwaniu – skądinąd słusznego – zakazu plucia na podłogę. Nowaczyńskiego kompleksy jego rodaków wobec wszystkiego co zachodnie drażnić musiały tym bardziej, że nie widział dla nich żadnego uzasadnienia. Obie strony tej erotyczno-politycznej transakcji pokazuje więc tak samo satyrycznie, co Orzechowski nawet wyostrzył. Świta Ottona jest groteskowa, ale przez to nadskakujący jej Polacy wydają się tym bardziej żałośni. W finałowej scenie każdy z nich zakręca swojego bączka. Tyle na tym mizdrzeniu się do Europy ugrali.

Jedna tylko znalazła się w tym polskim towarzystwie odmienna figura, wspomniany Ziutek Kiełb, ale to bardziej paryżanin niż litewski Kresowiak. I na nim Nowaczyński sobie poużywał, obśmiewając jego parysko-artystowskie aspiracje. Orzechowski obszedł się z Ziutkiem znacznie łagodniej – to właściwie jeden z nas, współczesny Polak, mówiący jak my i jak my ubrany. Ktoś w tym smutnym, farsowo-wodewilowym towarzystwie zwyczajny, normalny. Może reżyser komponował tę postać z dydaktycznym zacięciem, chcąc nam wskazać, jak można nie stawać się ani zaściankiem, ani papugą Europy. Ale jeśli nawet takie były reżyserskie intencje, Ziutek Kiełb Piotra Chysa wypada na scenie, mimo całej słuszności jego wyprostowanej postawy, bezbarwnie. Jeśli warto było reaktywować Było to nad Bałtykiem, to nie dla niego, tak samo zresztą jak nie dla błahej intrygi i doczepianych trochę na siłę współczesnych kontekstów.

O atrakcyjności Willkommen w Zoppotach stanowi język, w jakim dialogują postacie. Piszę „język”, choć lepiej byłoby powiedzieć „języki”. Nowaczyński nie miał może szczególnego słuchu na wymagania sceny, ale za to na mowę swoich współczesnych słuch miał wrażliwy nadzwyczajnie. I potrafił ją barwnie odmalować. Bohaterowie sztuki najlepiej charakteryzowani są nie przez doklejane bokobrody, tylko przez sposób mówienia. Jakiż to był językowy tygiel ta polszczyzna ostatnich lat rozbiorów! Litwa i Galicja, Wielkopolska i Pomorze, a do tego niemiecki, rosyjski, jidysz, a nawet pierwsze wstawki z angielskiego. Cudowna mieszanina. Często nie dałoby się tego dzisiaj zrozumieć, więc nawet aktorzy robią przypisy do własnych kwestii, scenicznym szeptem tłumacząc publiczności, co akurat powiedzieli.

Najładniejszy moment przedstawienia polega na tym, że nic już się nie dzieje, jedynie Stieńka Abramowicz Papkind z Białegostoku (Robert Ninkiewicz) i Olga Symchówna Wasserbauch z Grodna (Ewa Jendrzejewska) konwersują na filozoficzne i życiowe tematy. Widać, że w staropanieńskim sercu Olgi Papkind zajmuje jakieś miejsce, ale namiętna czytelniczka artykułów o „Bergsteinie”, zamieszczanych w „Białostockom Listkie”, odsłonić się z tym nie potrafi, więc dyskutują o wszystkim, tylko nie o tym. Można się naprawdę w tę ich konwersację zasłuchać. Wyobraziłem sobie nawet, że trwa ona jeszcze długo po zakończeniu spektaklu i że za ileś lat Olga i Stieńka, radykał powtarzający w kółko: „Na materię naplewat! Na inteligencję naplewat! Na intełłekt naplewat...”, wstąpią do KPP, a ich dzieci zakładać będą PZPR. Podobnie Habdank-Rakuzki, radca z Galicji, mógłby być protoplastą żyjących po nim urzędników, czy za Grabskiego, czy za Minca. Nowaczyńskiemu udało się poprzez język świetnie scharakteryzować ileś polskich typów. Spektakl Orzechowskiego każe się zastanowić raczej nad ich historyczną trwałością niż nad wiecznotrwałym polskim kompleksem wobec Zachodu. Choć oczywiście jedno drugiego nie wyklucza, a może nawet drugie z pierwszego wynika?

Scenograficznym tłem przedstawienia są trzy wielkie plansze, reprodukcje starych zoppockich i sopockich pocztówek, od pruskich po współczesne. Historia tak właśnie płynnie przepływała przez to kurortowe miasteczko, które dzisiaj awansowało do rangi jednego z miast polskiej prezydencji. I niosła ze sobą wszystkich tych Rakuzkich, Kiełbów, Wasserbauchów i Śledzińskich. Sztuka Nowaczyńskiego może przypominać odcisk w skale, w którym zachowała się nasza dawna mowa, a poprzez nią – nasza mentalność. Mniejsza o kształt teatralny tego amonitu. Kształt językowy wart był odtworzenia.

Jarosław Zalesiński
Teatr
22 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...