Odnowa
„Jesus Christ Superstar" - reż. Agnieszka Płoszajska – Kujawsko-Pomorski Teatr Muzyczny w ToruniuSala klubowa, słuchawki na uszach, tłum ludzi, estrada. Atmosfera jest magnetyczna, zaczynasz powoli bujać się w rytm muzyki. Nagle ktoś wkłada Ci do ręki strunówkę z białymi tabletkami. Nie to nie jest pomyłka – tak właśnie zaczyna się najnowsza odsłona kultowej rock opery „Jesus Christ Superstar"!
Tego tytułu nie trzeba chyba nikomu przedstawiać - sława i kontrowersje od premiery trwale mu towarzyszą. Nie myślcie jednak, że jeśli widzieliście już jakąś inscenizację tej sztuki to już ją znacie. Niewiele jest bowiem tekstów, które można tak różnie zreinterpretować, nie zmieniając nawet jednej linijki dialogowej. Dla mnie samej była to trzecia sceniczna wersja tej rock opery (po łódzkiej i warszawskiej odsłonie Teatru Rampa) i zaręczam, że znalazłam w niej wiele nowych myśli.
Już na wstępie zaznaczę, że jest to bardzo odważa odsłona tego kontrowersyjnego tytułu. Reżyserka nie bała się uwspółcześnić biblijnej historii, dodać własnych postaci czy znieść bariery między aktorami, a widownią. Dzięki temu stworzyła widowisko jakiego jeszcze nie było. To już nie do końca teatr, to coś więcej niż teatr, coś na kształt misterium. Wszystkim gorąco polecam miejsca stojące, które pozwalają w pełni przeżyć to co ma miejsce...właściwie nie na scenie, ale dookoła nas. Aktorzy przechadzają się bowiem wśród tłumu, wchodzą w interakcję z widownią, która staje się poniekąd świadkami i uczestnikami wydarzeń z ostatniego tygodnia życia Jezusa. Dzięki temu podczas spektaklu toczy się swoista gra o wpływ na widownię – z jednej strony na początku przyjmujesz narkotyki od kapłanów, z drugiej witasz Jezusa, klaszczesz, rzucasz kwiatami, a jeśli masz szczęście to możesz nawet potrzymać go za rękę.
Wszystko co dzieje się przez te dwie godziny jest bardzo realne i namacalne. Czasem wywołuje to radość, czasem dyskomfort, a czasem łzy. Apeluję w tym miejscu o czujność – spektakl ma wiele drobnej symboliki, którą łatwo przegapić, a uważny widz dostrzeże, że całość widowiska zaczyna się właściwie jeszcze przed budynkiem klubu Od Nowa.
Nie wiem jakimi słowami mogę opisać perfekcję dbałości o detal w tym wykonaniu. Niesamowita choreografia Michała Cyrana i doskonała synchronizacja jej wykonania nie była z pewnością łatwym zadaniem. Scena nie jest typowa, podesty dla aktorów są stosunkowo wąskie, mają kilka poziomów, jest sporo schodów i drabinek. No i oczywiście jest rura. Pomysł odważny, idealnie wpasowujący się w estetykę miejsca i świetnie zrealizowany. Ogromny sukces odniosła także Wanda Kowalska, odpowiedzialna za kostiumy, które nie tylko cieszą oko, ale przede wszystkim są mocno symboliczne.
Ogólna ich estetyka przywodzi na myśl ostre klubowe imprezy, jest nieco wyuzdana, prowokująca. Wyjątkiem jest tu Jezus, który ma na sobie zwykłe jeansy, bluzę i kurtkę. Tę ostatnią zresztą już w pierwszej scenie oddaje Marii Magdalenie, by mogła nosić ją przez resztę sztuki. Polecam śledzić dalsze losy tej kurtki, bo ona ma również symboliczne znaczenie.
Bardzo trudno jest mi wypowiedzieć się o poziomie aktorstwie, dlatego że wszystkie aktorki i aktorzy byli doskonali i żywo zaangażowani w swoje role. Jędrzej Czerwonogrodzki w roli Kajfasza jest objawieniem zarówno przez swój głos, jak i charyzmę sceniczną (i w trakcie tych dwóch godzin złamał serce mojej współtowarzyszki, Ani). Przewodzi on grupie kapłanów, w których wcielają się Julia Kafar oraz Jeremiasz Gzyl. Całą trójkę cechuje niesamowity magnetyzm oraz swoista potęga spojrzenia.
Ogromne brawa należą się także Marcie Burdynowicz, która zupełnie zrewolucjonizowała moje wyobrażenie Heroda. Błyszczała wokalnie, ale przede wszystkim jako osoba trzymająca ludzi na smyczy i starająca się na tą smycz zapiąć także Jezusa, stała się swoistym symbolem matki zła (może niejako w kontrze do postaci Matki). Moje serce poruszył także Jan Popis w roli Piłata – niezwykle silnego, ale zarazem bezsilnego człowieka, oraz Wojciech Daniel w roli Piotra, którego szczere załamanie samym sobą możemy odczuć w piosence „Zacznijmy od nowa", którą dzieli z Oliwią Drożdżyk w roli Marii Magdaleny. Ona również prezentuje się niesamowicie zarówno wokalnie, choreograficznie jak i aktorsko. Na jej twarzy widać pewnego rodzaju strach przed Judaszem, miłość do Jezusa i załamanie jego śmiercią. „Jak mam go pokochać?" w jej wykonaniu wzruszyło mnie do łez.
No i na koniec nie sposób nie wspomnieć o dwóch głównych postaciach tego dramatu – Jezusie i Judaszu. W roli tego drugiego na scenie miałam okazję zobaczyć Marcina Wortmanna. Była to kreacja dość nietypowa, od samego początku narkotyki kapłańskie w pewien sposób go mamiły, nie potrafił zrozumieć drogi Jezusa, chociaż niewątpliwie przyświecał mu podobny cel. Jego koniec jest bardzo naturalistyczny, w pewien sposób brzydki, co odziera tę scenę z romantycznego mistycyzmu. Jest to moim zdaniem, po śmierci Jezusa, najmocniejsza, najbardziej szokująca scena spektaklu.
Co zaś mogę powiedzieć o tytułowym bohaterze? Krzysztof Wojciechowski zdecydowanie wczuł się w rolę – w jego spojrzeniu było coś naprawdę świętego. Jego Jezus był niezwykle delikatny, troskliwy, zwracający uwagę na to co jest ważne. Scena jego biczowania ukazana jako brutalne pobicie po raz kolejny odziera tę historię z jej romantyczności, a scena krzyżowania szokuje i boli niemal fizycznie. Wojciechowskiemu udało się ukazać miłość, cierpienie, niepewność, desperację, zmęczenie i poświęcenie – innymi słowy całe skomplikowanie natury Jezusa.
Agnieszka Płoszajska miała wiele rewolucyjnych pomysłów, które na scenie toruńskiego klubu „Od nowa" wprowadziła w życie. Czy wszystkie okazały się sukcesem? Formuła silent disco – zdecydowanie tak. Ku mojej wielkiej uldze, technicznie jest to zorganizowane bardzo sprawnie, obyło się też bez awarii, a jakość dźwięku jest znacznie lepsza i słowa znacznie bardziej zrozumiałe. Wielki to krok na drodze teatrów muzycznych, być może rozwiązanie problemów nie jednej sali. Mówiąc o słyszalności słów nie mogę nie zatrzymać się na chwilę przy kwestii tłumaczenia. Zdecydowanie nie jestem fanką przekładu Wojciecha Młynarskiego i Piotra Szymanowskiego, bo gubi ono głębszy sens wielu piosenek.
W toruńskiej inscenizacji próbowano to tłumaczenie trochę podrasować, zmieniając tekst części utworów. Jest to oczywiście krok w dobrą stronę, ale moim zdaniem przekład nadal ma wiele słabych punktów, a cała rock opera zasługuje na stworzenie zupełnie nowego przekładu oddającego w pełni potencjał dramatyczny oryginału.
Wróćmy jednak do rewolucyjności spektaklu. Immersyjna forma jest zdecydowanie ciekawa i pozwala na pełniejsze przeżycie tej historii, chociaż nie jest oczywiście pozbawiona pewnych drobnych wad. Siłą rzeczy, część widzów stoi w miejscach, z których widoczność poszczególnych scen jest mocno ograniczona, trzeba się więc psychicznie przygotować na to, że pewne szczegóły nam umkną. Dla przykładu – znaczna część widowni nie zobaczy, że podczas ostatniej wieczerzy zespół odtwarza z chirurgiczną precyzją obraz Leonarda da Vinci pod tym samym tytułem. Granie pośród widowni sprawia także, że pewne sceny wybrzmiały bardziej („Hosanna", „Jak mam go pokochać?", scena śmierci Judasza czy scena krzyżowania), a pewne mniej (scena w świątyni czy też aresztowanie Jezusa).
Mimo wszystko jednak w spektaklu odnajdą się wszyscy, także osoby nie mające wcześniej styczności z tą historią. Zdecydowanie warto przeżyć ją w taki sposób. Dodanie nowych postaci okazało się zabiegiem bardzo nieoczywisty, trudnym w interpretacji, ale jakże wartym podjęcia wyzwania. Wizualne uwspółcześnienie – narkotyki, papierowe kubeczki, taniec na rurze i wiele innych – to w rzeczywistości dowód na to jak ta historia jest uniwersalna. Możemy ubrać ją w dowolną stylistkę, wpasować w każdą epokę i wszędzie tam jej prawdy będą aktualne.
Gdybym miała wskazać co toruńska inscenizacja robi najlepiej to powiedziałabym, że odziera ze złudzeń. Naturalistycznymi scenami wyrywa nas poniekąd z teatru i osadza w brutalnej rzeczywistości. Udowadnia też, że zło nas, jako ludzkość, pociąga. Jest magnetyzujące, charyzmatyczne, intrygujące. Tak patrzymy przecież na kapłanów, pożądamy ich obecności na scenie. Stylistyka mroku, wyuzdania, kontrowersji i sugestywności jest dla nas bardziej pociągająca niż prostota, jasność i dobro stylistyki Jezusa.
Prawda okrutna, ale stara jak świat. I chociaż spektakl kończy się mocną i brutalną sceną śmierci po której nie następuje zmartwychwstanie, to jednak uważny widz dostrzeże iskierkę nadziej w złotej foli życia, którą Jezus, niczym królewski płaszcz, przywdziewa na oklaski.