Odporność to wątpliwy talent

"Zagłada Ludu..." - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Jaracza w Łodzi

W pozbawionym nadziei świecie zwyrodniałych międzyludzkich relacji matka (Barbara Marszałek), która nadmiernie kocha i nienawidzi swojego upośledzonego syna, jest katem i ofiarą jednocześnie. Podobnie sprawa wygląda z jej dzieckiem Hermanem (Przemysław Kozłowski) i sąsiadami. Codzienność dopada bezbronnych z całą swą absurdalnością i bezwzględnością. Nie mają dokąd uciec, są na siebie skazani, “uwięzieni w chorobie swego życia". Moralna i emocjonalna pustka przybiera tu konkretne kształty, a jej ostrych brzegów można dotknąć kalecząc sobie przy tym ręce. To boli, ale zmusza do przedefiniowania istoty bycia człowiekiem - stworzeniem “skrytym i znienawidzonym".

Seksualne zboczenia, agresja i wzajemne wylewanie na siebie żółci to sposoby porozumiewania się bohaterów spektaklu. Koszmar psychicznej symbiozy matki i upośledzonego, jąkającego się syna (ona okłada go bezlitośnie, chwilę potem on maltretuje ją psychicznie i fizycznie), schizofreniczna postawa drobnomieszczańskich sąsiadów, zamiatających pod dywan wszystkie swoje dewiacje (ojciec molestuje córki, niegdyś molestował Hermana) oraz problemy z tożsamością wdowy trzymającej w domu trupa dawno zmarłego męża - to świat zaserwowany widzowi bez skrępowania.

Przestrzeń Zagłady Ludu…Wernera Schwaba w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego podzielona została na trzy pasy - środkowy to mieszkanie rodziny Robaków, lewy - Kovaciców (Milena Lisiecka i Mariusz Jakus), a prawy to lokum wdowy po ginekologu pani Grollfeuer (rewelacyjna Bogusława Pawelec). Niewiele trzeba, by zbudować kilka różnych przestrzeni - kredens i stół to dom matki i syna, łóżko to świat Kovaciców, a szlachetnie osamotniona Pani Grollfeuer nie mogłaby prowadzić swej przeintelektualizowanej, do bólu samoświadomej egzystencji przy niczym innym, jak długi stół - tak
długi, jak odległość, która dzieli ją od innych ludzi. Bardziej oszczędnie i symbolicznie się nie dało. Bo i po co.

O
d pierwszej sceny mamy okazję przyglądać się zabiegom dokonywanym przez kolejnych bohaterów na wysokim doniczkowym kwiatku z długą łodygą. Matka Hermana przeciera go szmatą jak przedmiot, a Desiree Kovacic (Anna Sarna) łamie go i przerabia na krzyż - pełna życia roślina zamieniona zostaje w martwy symbol antyporządku. Tylko Herman, który siedząc przy stole przyglądał się roślinie, był w stanie zauważyć w niej życie. Jedynie on, balansując na granicy dwóch światów wie, jak to jest być istotą uwięzioną we własnym, zdanym na łaskę innych, pełnym żywotnych soków ciele.

O
bserwujemy w pełni zdegradowanych, zdeformowanych psychicznie bohaterów. Poniżany bez końca kaleka Herman postanawia w jednej sekundzie, w napadzie złości rozbić talerz o kredens. Naczynie to nie byle jakie, z tego talerza jadł bowiem jego dziadek (ojciec matki). Pani Robak zbiera skorupy roztrzaskanej tradycji z podobnym pietyzmem, z jakim dręczy syna. Herman ma w głębokim poważaniu tradycję, skoro tu i teraz nie może być normalnie. Malowane przez niego obrazy są równie kalekie jak on sam, a uprawianie sztuki - na przekór postulatom głoszonym przez egzystencjalistów - nie daje ukojenia, nie pozwala odetchnąć. Techniki wzajemnego zadręczania się rodzina Robaków opanowała do perfekcji, lecz jej członkowie nie są w stanie się od siebie uwolnić. On jest jedynym dzieckiem starej kobiety, ona jego opiekunką i niańką. Bez jej potrawek z kurczaka Herman skazany jest na zagładę, bez jego nieporadności ona byłaby nikomu niepotrzebna.

W
brew pozorom nie jest to świat pozbawiony zasad, hierarchia społeczna jest tu bowiem przestrzegana z chorobliwą dokładnością. Na jej szczycie króluje pani Grollfeuer, która może sobie pozwolić na wypowiadanie najbardziej okrutnych, szczerych i bezkompromisowych sądów, które - choć nie bez próby buntu - przyjmowane są przez pozostałych mieszkańców kamienicy jako prawdy absolutne. Kiedy wdowa Grollfeuer zaprasza sąsiadów na urodziny, nienawidząca ją szczerze rodzina Kovaciców stawia się w komplecie. Przy urodzinowym stole groteska codzienności osiąga punkt kulminacyjny, kiedy spleceni nicią nienawiści współbiesiadnicy przyjmują opinie jubilatki jak wyroki. Ktoś jest jednak na nie odporny - słabego, kulawego, kalekiego fizycznie i emocjonalnie Hermana i królową dystansu łączy trudna do zdefiniowania więź. Siedzą po przeciwległych stronach stołu, najbardziej od siebie oddaleni, a jednak najbliżsi. Są poza tą rzeczywistością, ona ich nie dotyczy. Inteligencja też może być rodzajem kalectwa, stygmatem, który nie pozwala normalnie funkcjonować. Pani Grollfeuer i Herman są kalekami, społecznymi wyrzutkami, którzy obnażają źródła ludzkich aberracji niszcząc tym samym misternie utkaną sieć drobnomieszczańskiej “normalności”. Jednak czy odporność na umysłową miernotę to cecha, która pomaga przetrwać? Przeciwnie. Tylko ci nieodporni penetrują w pełni rzeczywistość - z wpisanym w nią obrzydliwym, makabrycznym i niestrawnym piekłem.

N
ie można długo wytrzymać w takim świecie. Głos rozsądku podpowiada, żeby uciekać, ratować się. Pani Grollfeuer, która potruła wszystkich swoich gości, podchodzi do ściany, opiera się o nią i… zaczyna się buntować. Nie tyle jest to bunt wdowy po ginekologu, postaci, ile aktorki, która zaczyna demolować dekoracje – ustawione na wprost widowni ściany za chwilę runą pod naporem jej wściekłości. Naszym oczom ukazuje się druga, ukryta wcześniej za scenografią, pusta widownia. Aktorka z butelką alkoholu wygłasza monolog rozgoryczenia i rozpaczy. Nie chce dłużej grać, roztrzaskuje ustawione na stołach kieliszki. Kto powiedział, że aktor ma zachować pełny dystans, że i na niego nie oddziałują zawarte w tekście emocje, że nie może powiedzieć: dość!

Wyjście z roli to zabieg ryzykowny, rozbicie teatralnej formy nie zawsze popłaca. Tym razem zrobiono to bardzo umiejętnie. Bunt aktorki, który przecież był częścią roli, stał się manifestem przeciwko teatralnemu odczłowieczaniu, przeciwko uprzedmiotawianiu aktora. To głos zmęczonej artystki, która ma dosyć maczania jej w scenicznych ekskrementach bez podania przyczyn, bez angażowania jej woli. Teatr przedmiotów ożywionych, którym karmią nas ostatnimi czasy niektórzy reżyserzy, ucieka od człowieka. W tym spektaklu reżyser maksymalnie rozhuśtał emocje, pozwalając aktorom się wygrać, słowom wybrzmieć, a widzowi wysłuchać, przemyśleć i poczuć. Widz nie powinien być odporny na emocje, a teatr nie powinien go takiej odporności uczyć.

Są dramatopisarze, którzy stawiają sobie za punkt honoru odzwierciedlenie otaczającego ich świata i poddanie go ocenie. Są tacy, którzy - rozczarowani tym, co wokół - tworzą własną rzeczywistość. Werner Schwab łączy w swojej twórczości jedno i drugie - tworząc niegramatyczny, specyficzny język pokazuje, jak znajduje w nim odzwierciedlenie rzeczywistość - kaleka, chora, ale także nieobiektywna, przepuszczona przez jego obsesje i wspomnienia. Trudno znaleźć reżysera, który byłby w stanie, nie dokonując gwałtu na tekście Schwaba, wydobyć z niego natręctwo, potok piekielnych, plugawych drgań i nienawiść do świata, tak charakterystyczne dla tego dramatopisarza. Grzegorz Wiśniewski pozwolił sobie na proste, lecz jakże często zarzucane przez współczesnych inscenizatorów rozwiązanie - postawił na aktora, który nie jest przedmiotem podporządkowanym wizji reżysera, ale generatorem emocjonalnych wibracji. Zaufanie opłaciło się - aktor stał się współtwórcą spektaklu, tekst wybrzmiał w pełni, a widz poczuł, na czym polega dobry teatr. Taki, w którym połowa procesu twórczego zachodzi na scenie, a druga połowa w widzu. Zostawieni z pakietem trudnych do przetrawienia emocji będziemy męczyć się z nimi przez jakiś czas. Schwab dokopał nam zza grobu, bo udało mu się znaleźć człowieka, który rozumie jego język i potrafi za jego pomocą przekazać sens. Gruntowna analiza tekstu wygrała z modnym ostatnimi czasy teatralnym efekciarstwem. Takim teatrem można oddychać.

Olga Ptak
Dziennik Teatralny Opole
17 listopada 2008

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia