Odsłońcie zasłony!

"Tańcząc Sarę Kane" Teatr Bretoncaffe

Widziałam spektakl Tańcząc Sarę Kane Teatru Bretoncaffe. Teatr tańca pokazuje dramaty Kane? Nie, w tym spektaklu cel jest inny, środki inne, inaczej oddziałuje na widza. Tyle różnic, a jednak jeszcze więcej wspólnego. Jak to nazwać? Filozofią? Jeśli już to filozofią ciała i ducha, a nie umysłu. Ten spektakl, mimo że pada w nim kilka słów, staje się doświadczeniem pozawerbalnym. Spróbowałam jednak ująć go w słowa. Ale i tak jedyne prawdy, które można wynieść z tego tekstu, leżą gdzieś między linijkami. Zwłaszcza w konfrontacji z tego typu spektaklem słowa przegrywają. Dlatego radzę samemu się z nim skonfrontować.

Wchodzimy na salę. Scena jest ciemna, światło pada na publiczność. Jest nas ledwie około dwudziestu osób. A jednak gwar. Powoli cichnie, choć ścichnąć do końca chyba nie zamierza. Dopiero wtedy, gdy na dźwięki widzów nałożą się dźwięki idące ze sceny: świergot ptaków. Taki ptasi śpiew, który przywodzi na myśl sielski poranek. Do tego zaczynają rozbłyskiwać światła na scenie. Regularnie rozwieszone pod sufitem blaszane, duże lampy. Zaczynają migać w towarzystwie śpiewu ptaków oraz dźwięku rozpalających się jarzeniówek. Ewidentnie scena budzi się do życia: budzi się przyroda i cywilizacja też. Jedno tylko się nie zgadza. Mimo wszelkich znaków początku kolejnego dnia, postaci na scenie pozostają nieruchome.

To dwóch mężczyzn. Leżą po dwóch stronach sceny. Ubrani w czarne podkoszulki na ramiączka i czarne spodnie. Nieobuci. Na scenie tylko oni – żadnych dekoracji ani rekwizytów (poza ręcznikiem i parą butów gdzieś w kącie) – i przestrzeń: czarna podłoga i brązowe ściany. Sporo już zdążyłam napisać, a oni ciągle nieruchomi, mało tego: niemi, patrzący w naszą stronę, ale pustym wzrokiem, bez żadnej mimiki, zdający się nie odbierać żadnych bodźców z zewnątrz. Myśmy na te bodźce zareagowali: skończyliśmy przyniesione z miasta rozmowy, wyczuliliśmy nasze zmysły. Tym bardziej niepokoi nas zamknięcie się do środka tych, co naprzeciwko nas.

Dlaczego tak? Pytanie to musi przyjść, bo puste czekanie nie da się przedłużać w nieskończoność. Nie wiem, jak pozostali widzowie, ja nie zdążyłam sobie odpowiedzieć.

Na scenę wkraczają dwie kobiety. Ubrane są podobnie. Podchodzą każda do jednego z leżących na podłodze mężczyzn. Próbują nawiązać jakiś kontakt fizyczny. Jakikolwiek. Usiłują przytulić się, pocałować… Mężczyźni ciągle trwają w chłodnym bezruchu. Może nawet już nie w bezruchu – poruszają się tylko tyle, ile potrzeba, aby odsunąć od siebie kobietę. Jeden z nich robi to tylko jedną nogą. Siedzi na podłodze, opierając się z tyłu rękoma. Twarz ciągle kamienna. Noga jakby poza nim. Jest beznamiętny, ale silny i skuteczny. Kobieta odwrotnie: coraz bardziej zdeterminowana, a jednak coraz bardziej zmęczona. Chwila rezygnacji.

W ciągu całego spektaklu takie sekwencje powtórzą się wiele razy. Coraz większy obszar ciała będzie zaangażowany w tę walkę (o bliskość z jednej strony i o przestrzeń wokół siebie z drugiej), wzrok mężczyzny jednak zawsze jest skierowany do środka, tak że tylko pozornie patrzy przed siebie, nieprzytomnie, bezrefleksyjnie – natomiast w ogóle nie patrzy na swoja partnerkę, choćby tak.

Reżyser spektaklu, Sławomir Krawczyński mówi: Naszym celem było przeniknięcie do istoty twórczości Sary Kane, do tej sfery doświadczenia, która jest jak sen poprzedzający słowa. Chcieliśmy ujrzeć bohaterów Kane w bardziej esencjonalnym wymiarze jako ludzi odartych ze słów, w ich podstawowych impulsach i dążeniach.

Zamiar według mnie spełniony. Kolejne sytuacje na scenie pokazują to wszystko, co kryje się pod wierzchnią (słowną) warstwą dramatów Kane. Zresztą nie tylko słowną. Twórcy "Tańcząc Sarę Kane" spróbowali sięgnąć nie tylko poza słowa, ale też poza obrazy i historie obecne w jej dramatach. Pokazują więc nie człowieka w określonej sytuacji i określonych okolicznościach, a pewien stan duszy ludzkiej. Pogwałconej i poniżonej. Gwałcącej i poniżającej. Pokazują miłość jako ogromną siłę, która determinuje nasze zachowania, nasze życie. I choć wciąż przegrywającą z okrucieństwem, to jako jedyną siłę, która może dać nadzieję.

W spektaklu Teatru Bretoncaffe pojawia się jednak tekst. Jest to fragment dramatu "Łaknąć" z 1998 roku. Sary Kane hymn o miłości: "Chcę grać z tobą w chowanego i dawać ci moje ubrania i mówić że lubię twoje buty i siedzieć na stopniach kiedy bierzesz kąpiel i masować ci kark i całować twoje stopy i trzymać cię za rękę i jeść z tobą i nie zwracać uwagi kiedy jesz moją porcję (…) i mówić ci jak bardzo kocham twoje włosy twoje oczy twoje wargi twoją szyję twoje piersi twój tyłek"

Jeden z mężczyzn zakłada buty. Niby mały gest, codzienny przedmiot. Jednak w tym spektaklu jako jedyny teki gest wybrzmiewa ze zdwojona siłą. Teraz to on jest tu mocny, bezpieczny w swoich butach, władczy. Wkłada je dosłownie na moment. Jak niewiele może sprawić, że ktoś zdobywa władzę, uprawnia sam siebie do manipulowania innym, upokarzania go. Stawia drugiego z mężczyzn na środku sceny, w świetle reflektora. Tamten nagle robi się mały, malutki… Wstyd, strach, zażenowanie. Wystawiony na ocenę, zmuszony do konfrontacji. Trochę się czujemy winni, że tak go tłamsi i umniejsza nasza obecność. Buty każą mu powtarzać tekst z "Łaknąć". Najpierw małe fragmenty. Trudno je wyartykułować. Tylko gardłowy bełkot. Buty są coraz bardziej stanowcze. Udaje się wyjąkiwać poszczególne słowa. Potem, choć chaotycznie, powtarzać cały tekst.

To piękna scena pokazuje zmaganie się z własnymi barierami i zwycięstwo nad nimi. Wyznanie miłości, słowa, które wypowiedziane w strachu przed utratą bezpieczeństwa, przed wyśmianiem, w końcu przynoszą radość. Czystą dziecięcą radość. Mężczyzna mówi i zaczyna tańczyć ze szczęścia.

Ale i tu nie możemy być pewni, nie możemy odetchnąć i cieszyć się czystą radością, pięknem. Ciągle przecież widzimy postać, która rozkazuje. To nie była własna decyzja tylko przymus. Chłodny rozkaz z góry od tego, który jest lepszy, silniejszy.

Dodatkowo niepokoją skutki tego wyznania. Mężczyzna uwolniony od barier, również zaczyna pragnąć bliskości (drugi już też, już niezauważenie zdjął buty i jest jak inni), kobiety jednak w swojej rozbudzonej seksualności już nie są czułe, są agresywne i wyuzdane. Każda próba zbliżenia się do nich skutkuje kontaktem z ciałem, ale nie z duszą. Przytulenie już nie może być po prostu przytuleniem, ale zawsze chłodnym środkiem na drodze do osiągnięcia satysfakcji. Pary się mieszają. Scena wiruje w naprzemiennych układach. Niby wir życia, ale jakiś gorzki.

Czytelna i uderzająca scena, kiedy jedna z kobiet, tyłem do publiczności, a przodem do mężczyzny tańcząc, uwodzi ruchem bioder. Robi to coraz szybciej. Nabiera w swojej zapalczywości zawrotnego tempa. Jej taniec przestaje wtedy być piękny i kobiecy, staje się jakaś potworną szarpaniną.

Kobiety zdejmują bluzki, ukazując nagie piersi. Mężczyźni zdejmują spodnie i opuszczają podkoszulki do bioder. Ta nagość staje się siłą kobiety i słabością mężczyzny.

Zadziwiające. Facet stoi odwrócony do dziewczyny plecami. Ona stoi za nim, zaczyna bić go ramionami po plecach. On garbi się i próbuje odsuwać. Ona jest silna i wyprostowana. Zacięta. Mężczyzna zaczyna płakać.

Druga para. Kobieta siada pod ścianą naprzeciw widowni. Mężczyzna przed nią, plecami w stronę publiczności. Rozbiera się. Ona zachowuje się jak rozwydrzona nastolatka. Niby zawstydzona, kryje twarz w dłoniach. Ale tylko częściowo i tylko na chwilę. Krzyczy: "Dalej!"

Powtarza to kilka razy.
Widz po raz kolejny nie może się zdecydować, którą parę ma obserwować.
Milknie muzyka, gaśnie światło.
Dalej!

Iwona Konecka
Dziennik Teatralny Warszawa
27 grudnia 2008

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...