Ofiary teatru

"Ostatnie kuszenie" - reż: M. Wierzchowski - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Od kilku sezonów mam graniczące z pewnością przeczucie, że Marcin Wierzchowski to jest ktoś wyjątkowy.

Charyzmatyczny lider, myślący reżyser. Nie zmieni tego nawet nieudane "Ostatnie kuszenie" w Łaźni Nowej Wierzchowskiemu nie zależy mu na zwykłych przedstawieniach. Goni za eksperymentem, chce przekraczać ograniczenia zwykłego repertuarowego teatru. Wierzchowskiego kuszą ekstremalne działania - w toruńskim "Przedostatnim kuszeniu" palił na scenie prawdziwe pieniądze, a teraz w nowohuckim "Ostatnim kuszeniu" zarządził tygodniową głodówkę dla piątki aktorów, dłubał, strugał i pieścił wraz z nimi swój spektakl - manifest przez prawie pięć miesięcy. Próby są dla niego ważniejsze niż teatr, intymne relacje z aktorem mają większe znaczenie niż kontakt z widzem. Jako motto jego pracy mogłoby posłużyć mu zdanie z tekstów jego teatralnego porte parole Zolta Zeltunga: "Teatr to powtarzanie powtórzenia niepowtarzalnego". W takim razie spektakl nie może być czymś wyjątkowym, jest po prostu niedoskonałą relacją z odkryć poczynionych kiedy indziej w tzw. wąskim gronie. Wszystko to piękne w teorii i autentycznie zazdroszczę reżyserowi i aktorom czasu, jaki spędzili ze sobą w Nowej Hucie, próbując "Ostatnie kuszenie". Problem jednak w tym, że działania radykalne lepiej pasują do praktyki grup niezależnych. W teatrze, który musi dawać premiery, zakończenie okresu inkubacji spektaklu zawsze bywa bolesne. I w tym momencie kończy się bezkompromisowość Wierzchowskiego.

Szaleństwo totalnego teatru, który został przez niego rozpętany, zostaje przycięte do wymogów pokazu dla ludzi. Reżyser kapituluje, bo nie jest w stanie poprowadzić nas na skróty drogą, którą oni szli przez tyle tygodni. W nowym projekcie Wierzchowski pozostaje w kręgu stworzonej przez siebie mitologii - to ciąg dalszy analizy współczesnych pokuszeń. "Przedostatnie kuszenie Billa Drumonda" było o wyrzeczeniu się dóbr ziemskich, szczęścia i miłości, nową przypowieścią o nonkonformizmie. "Ostatnie kuszenie" ma charakter sequela, który zbiera w sobie wątki zarówno toruńskiego przedstawienia, jak i nowohuckiej "Supernowej". I traktuje o ofiarowaniu. W centrum opowieści jest legenda reżysera Zeldunga, który we wrześniu 2009 roku poderżnął sobie gardło na scenie. Urzeczywistnił prawdziwy teatr śmierci. I teraz młody aktor (Szymon Czacki) i młoda reżyserka (Karolina Sokołowska) spróbują zrekonstruować tamten gest artystyczny. Organizują maraton - performance, w którym aktor ma pojąć sens Chrystusowej ofiary, poświęcić siebie dla innych ludzi, dla miasta, dla sztuki. W dotarciu do prawdy przeszkadzają im lub pomagają statyści - tracąca wiarę w siebie młoda aktorka (Agnieszka Jaworska) ksiądz - terapeuta (Jakub Kotyński), lokalny hinotyzer (Tadeusz Ratuszniak). Żaden z piątki bohaterów nie jest prawdziwy, nie wierzymy w ich rany, zwątpienia i poszukiwania. Bo noszą nazwiska jak z telenoweli (Milena Maj, Maryla Ławrynowicz, Paweł Bończyk, Jacek Hoffman), mieszkają w nieprawdziwym Krakowie i niepotrzebnie zmitologizowanej Nowej Hucie. Może aktorzy Wierzchowskiego powinni występować pod własnymi nazwiskami, nie udawać dylematów gwiazd krakowskiego teatru, ale opowiedzieć o własnej bryndzy zawodowej, finansowej i uczuciowej, o lęku życia bez etatu, nieprzemyślanych ruchach artystycznych?

Swoją drogą wkurza mnie wyczuwalna w każdym momencie pycha Wierzchowskiego i jego zespołu. Ta artykułowana co rusz teza, że tylko ludzie teatru są predestynowani do największych przekroczeń i największych wyrzeczeń. Że cierpią za nas, że są najbliżej tajemnicy życia i sztuki. Szczerze wątpię. Cierpienia i wyrzeczenia Osterwy, Grotowskiego, Kantora i Lupy nawet razem wzięte wydają mi się bardzo malutkie w porównaniu choćby z tym, co od 20 lat przeżywa i robi przy swoim sparaliżowanym synu Januszu pan Świtaj. Zdolność do ofiary i altruizmu jest w branży teatralnej tak samo częsta jak wśród zdunów, sprzedawców w Tesco i PR-owców z wielkich firm. Realizatorom "Kuszenia" doskwiera brak poczucia humoru i dystansu do siebie. Wielowątkowa opowieść plącze się i gmatwa. Nagromadzenie symboli i tematów ociera się chwilami o autoparodię. Wierzchowskiemu nie wystarczają rozważania o aktorstwie i sensie teatru, aktor musi stać się Chrystusem, a teatr Ewangelią, na dokładkę mamy jeszcze obowiązkowy wątek Nowej Huty jako miejsca spełnienia tajemnicy. Splot tych trzech tematów robi się pretensjonalny i idiotyczny: zęby bolały mnie, kiedy słuchałem farmazonów o "szumie nowohuckich łąk" i dywagacji o zawodzie reżysera teatralnego, którego "wyjątkowości" nie pojmie żaden ksiądz, a nawet ksiądz terapeuta. Cóż, Wierzchowskiemu wyszło, jak wyszło. Nie robiłbym jednak z tego większej tragedii. Skoro Lupa ma prawo do porażki i błędu, dlaczego nie miałby żądać tego samego Wierzchowski. Nieudane przedstawienie nierzadko bywa źródłem przyszłych triumfów. Wierzchowski ma u mnie nieograniczony kredyt zaufania.

Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
14 czerwca 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia