Okiem hipstera – muzyka

"Kochanie, zabiłam nasze koty" - reż. Cezary Studniak - Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu

„Już dawno chciałem zrobić spektakl o niczym (...)” Takie słowa widnieją w broszurce rozdawanej podczas premiery najnowszego spektaklu Ceziego Studniaka "Kochanie zabiłam nasze koty", która odbyła się 21.11.2014r. W Teatrze Nowym w Poznaniu. Spektakl mówiący niby o niczym i o wszystkim jednocześnie, stawia mocny akcent na samotność człowieka w wielowymiarowym, wielokulturowym, prędkim świecie. Jest też pretekstem do napiętnowania pewnych zachowań, skrytykowania niektórych działań chociażby w zakresie kultury, czy muzyki. Podczas rozmowy, którą udało mi się przeprowadzić z reżyserem, mówił on, że "tekst Doroty Masłowskiej daje duże możliwości realizacyjne", które w tym przypadku jawią się w każdym najmniejszym szczególe aktorskiego gestu, kostiumowego kołnierzyka, mruczącego dźwięku, czy drobnego światła.

Scenografia, będąca wieloprzestrzenią mieszczącą w sobie salę kinową, mieszkanie, komody, salon fryzjerski, kawiarnie i wiele innych, podobnie jak tekst zahacza wzrok widza o tysiące szczegółów, za których dopracowanie i przemyślaną aranżację odpowiedzialny jest Michał Hrisulidis. Czasami, scena ożywia się tylko we fragmencie przestrzeni, a niekiedy zostaje podzielona na dół i górę, gdzie niczym starożytny chór, zasiadają cztery paskudne syreny, komentujące życie Fa, egzystencję w ogóle. Ich brzydota, z jednej strony odraża, z drugiej jednak każe złożyć szerokie ukłony w stronę Michała Stępniaka, który szanownej artystce Go raczył zrobić kieckę z naszytych na siebie wielu kołnierzyków i rękawków. Nawet kostiumy wyrażają mnogość i warstwowość; wielość słów, obrazu, dźwięku. Ruchu także było niemało. Nieustanne projekcje wizualne wpasowują się w klimat, uderzają po oczach i współgrają z muzyką, a ta jest przeróżna: od brzmień o charakterze industrial, przez kocie mruczenie, współczesne hity, aż po skrzypce na końcu. Ta wybuchowa mieszanka daje pretekst, by przy akompaniamencie słów, gestem, ruchem i przerysowaniem, wytknąć palcem teledyski przepełnione kiczem, żenadą i tandetą. Chociaż widz bombardowany jest ze wszystkich stron, uderzany w każdy jeden zmysł, to wszystko zachowane jest w klimacie, pasuje idealnie do całości. Jedyne, co może czasami dekoncentrować, to zmieniające się kanały w telewizorze scenograficznej kawiarni. Tutaj pojawia się pytanie: w jakim celu reżyser umieścił ekran TV po prawej stronie sceny? Czyżby miała to być prowokacja? Drobny test socjologiczny badający, czy współczesne polskie społeczeństwo woli oglądać telewizję, zamiast iść do teatru? A może chodzi o to, że telewizja ogłupia i dlatego jest wszędzie? Czym by to nie było, na ów drobny szczegół rzadko zwraca się uwagę, gdyż aktorzy wyprawiają na scenie cuda nie widy, od których ciężko jest oderwać oczy.

Na pierwszy plan wysuwa się tutaj Marta Szumiel, grająca główna postać - Fa. Świetnie się rusza, zachwyca głosowo, powala prawdziwością emocji. Obrzydzenie, z jakim patrzy na siebie w lustrze, wściekłość połączona z bezradnością, doprawiona bólem samotności, wywołują nie lada poruszenie, chwytają za gardło i zostają z głośnym krzykiem niezgody jeszcze na długo po zapadnięciu kurtyny. Jej kondycja, zwłaszcza ta psychiczna, utrzymanie energii gry, aktywność w każdym pierwiastku ciała, wymagają ogromnego wysiłku, który aktorka niewątpliwie ponosi. Sprawia, że jej postać jest prawdziwa i wcale nie przerysowana. Mimo że Anna Mierzwa w spektaklu pojawia się później i nie tak długo jak Marta Szumiel, biegała po scenie, to jednak w pamięci utrwala się mocno i wyraźnie. I nie jest to spowodowane tylko „ogoloną głową". Swoim rozedrganiem, błędnym wzrokiem i monologiem porzuconej dla geja kobiety, dziewczyny z "Polski, takiego kraju w dawnej Jugosławii", wbija się, wwierca w pamięć. Hipnotyzuje swoim "pomieszaniem", pozwala na kilkuminutową eksplozję wulkanu uczuć, który objawia się drżeniem dłoni i szybkimi ruchami.

Nie można nie wspomnieć także o Michale Kocurze, w którego wzroku mgłą jawi się komputerowy świat jego bohatera. Aktor wiernie oddał swoją postać. Świetne były także grające syreny: Antonina Choroszy, Bożena Borowska-Kropielnicka, Edyta Łukaszewska, Agnieszka Różańska. Po wyjściu z sali teatralnej niejedne usta wyrażały zachwyt nad ich sceną przemieszczania się. Na samo wspomnienie niejedno oblicze pokrywał uśmiech. Wszyscy dali z siebie sto pięćdziesiąt procent, co można było nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć. Dowodem jest chociażby Karolina Głąb, której piosenka z ruchami Lady Gagi, czy Britney Spears, nie tylko ją powalała na kolana. Otwartość i głębokość jej głosu połączone z na wpół seksownymi, na wpół ironicznymi ruchami wzbudzały podziw tak męskiej, jak i żeńskiej części widowni. Publika nie mogła wyjść z zachwytu, komentując występ aplauzem pozytywu. Każdy z artystów wniósł do tego spektaklu coś swojego, stworzył własną, oryginalną postać. Te, zebrane razem, dawały psychodeliczny komentarz do dzisiejszego świata. Za wysiłek otrzymali gromkie brawa, a raczej owacje na stojąco, których nie szczędziła publiczność po zakończeniu spektaklu.

"Kochanie, zabiłam nasze koty" w adaptacji Michała Pabiana i reżyserii Ceziego Studniaka, to spektakl, na który nie można pozostać obojętnym, chociażby przez same kreacje aktorów. Ukazuje on nawarstwiony obraz społeczeństwa, w którym - jak pomiędzy stertą pudełek po popcornie - próbuje odnaleźć się jednostka. Komentuje, krytykuje, szydzi i nie daje chwili na wytchnienie. Doborowa obsada, ciekawie złożony obraz i dźwięk oraz mnóstwo aluzji i odniesień powodują raz salwy śmiechu, a raz milczące skupienie. Widz może się czuć, jakby został wrzucony w zanieczyszczone środowisko myśli, skołtunioną, przewartościowaną, zdeformowaną cywilizację, powodującą zatrucie człowieczeństwa i skażenie przyrody. Zdecydowanie odbiegający od norm, dzięki czemu utrzymuje się w zapowiadanych ramach hipsterstwa. Podobno science fiction, ale zmusza do zadania sobie pytania, czy to, co widzę na scenie, rzeczywiście tak bardzo odbiega od tego, w czym się obracam i funkcjonuję? Nieco abstrakcyjny, daje delikatnie zachwiany obraz współczesności.

Premiera przebiegła wspaniale, aktorzy na ukłonach byli w różnych humorach. Jedni jeszcze łapali oddechy po dwugodzinnej grze, powoli wychodzili ze swoich ról, inni już z radością machali znajomym i przyjaciołom na widowni. Blask reflektorów przywołał na scenę wszystkich twórców, z którymi reżyser wymienił serdeczne uściski, wyrażając tym samym ogromną wdzięczność za włożony wysiłek i trud. W powietrzu unosiły się duże emocje. To sama przyjemność kończyć zawirowany tydzień takim wydarzeniem, jak „Kochanie zabiłam nasze koty".

Daria Bełch
Dziennik Teatralny Poznań
6 grudnia 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia