OKNO 2009 - vol. 1

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

Kazik w "Dziewczynie bez zęba na przedzie" śpiewa, że (...)" ten dzień przywitał nas ulewą". Polemizowałabym. Z ulewą, oczywiście. Owszem- przywitał, ale śniegiem i to śniegiem nie byle jaskim, bo pierwszym w tym roku. Mieliśmy więc 4 listopada podwójny powód do radości - wyżej wymieniony "opad meteorologiczny" i pierwszą odsłonę OKNA Anno Domini 2009.

Oficjalnie okiennice otworzył wykład dr hab. prof. US Marty Skwary pt;” Czy Czysta Forma u Witkacego może być wciąż punktem wyjścia dla artystycznych rozważań?” Uczestnicy przybyli do Kany z pewnością dowiedzieli się o rzeczach o tyle ciekawych, co zgrabnie wplatających się w podtytuł festiwalu, czyli o „Formie w Teatrze”. Teraz już chyba nie dziwi spotkanie z jedną w najwybitniejszych badaczek życia i twórczości Witkiewicza. Prof. Skwara przybliżyła słuchaczom podstawowe założenia teorii Czystej Formy, wspominała o zasadzie „jedności w wielości” (co wbrew pozorom wcale takie skomplikowane nie jest), zauważyła- idąc od antycznych początków teatru- że w sztuce zazwyczaj chodziło o formę, rzadziej o fabułę (gdyż ta w czasach bytności mitologii była ze wszech miar znana).

Pojawiły się również spostrzeżenia, że teatr to dzieło sztuki plastycznej, zaś odczuwanie sztuki (a konkretnie: co sztuką jest, a co nie) jest stricte subiektywne i zależne tylko od jednostkowego widza. Bardzo dobrym pomysłem okazały się powielone kopie poszczególnych, wybranych cytatów, którymi profesor posiłkowała się podczas wykładu. Na zakończenie publiczność mogła zadawać pytania. Padło jedno, dotyczące chodzenia „na łatwiznę” grup eksperymentalnych, gdzie w niektórych wątkach fabuły decydują widzowie i co Witkacy na to. W ramach odpowiedzi Skwara stwierdziła, iż najprawdopodobniej mistrz uznał by to za lekką chałturę, ale ona w jego imieniu z przyczyn oczywistych mówić nie może. To się nazywa dyplomatyczne wyjście z sytuacji J. 

Po wykładzie miała odbyć się projekcja filmu „Handmade” Evy Meyer- Keller, ale niestety- okazało się, że taśma nie dojechała na czas i filmu po prostu nie puszczono. Szkoda. Nie przysłoniło to jednak innych atrakcji pierwszego dnia, bowiem zaraz potem prezentowali się gospodarze, czyli szczeciński Teatr Kana ze swoim najmowym spektaklem „Lailonia” na podstawie „13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych oraz inne bajki” Leszka Kołakowskiego. Przyznam szczerze, że czytałam dzieł filozofa i nie znałam fabuły, na której opierała się sztuka. Niemniej zespół Dariusz Mikuły świetnie podźwignął i utrzymał wysoki poziom „Lailonii”. Co na to wpłynęło? Przede wszystkim świetna atmosfera na scenie. Widać było, że aktorzy lubią się prywatnie i ową sympatię potrafią przenieść na sceniczne deski i na kontakty interpersonalne poszczególnych postaci.  

„Lailonia” to spektakl mówiący o rzeczach ważnych i ważniejszych. Poprzez momentami nieco banalne opowiastki filozoficzne naucza widza, że prawdziwa braterska miłość jest większa niźli domniemane niebo i piekło, że nie można dostrzegać tylko powierzchownego piękna, a zamykanie się w nobliwych schematach bardzo często może prowadzić do osobistych tragedii. Te mądrości okraszone są zabawą, lekką ironią, chwytliwym erotyzmem oraz (a może przede wszystkim) fantastyczną zabawą widzów. Aktorzy Kany cały czas uprzytamniają, że prowadzą swoistą grę, teatr w teatrze. Podczas spektaklu robią ”przerwę”- tu bez skrępowania palą papierosy, grają, sprzątają, ćwiczą teksty, słowem- postaci sceniczne i ich odtwórcy mieszają się i łączą ze sobą, dając niepowtarzalną oraz autentyczną kompilację żywych emocji ze świetnym warsztatem. 

Warto podkreślić „zespołowość zespołu”. Mam tu na myśli zgranie aktorów w poszczególnych scenach, które harmonijnie tworzyły całość „Lailonii”. Ta kompatybilność wpływała na spójny odbiór przedstawienia.

Leszek Kołakowski napisał kiedyś, że (…)” tu na ziemi nie ma sukcesu. Oczywiście są ludzie sławni. Jednak mimo wszystko utrzymywałbym, że wszyscy jesteśmy nieudacznikami (…)”. Nie nakazuje on bynajmniej postrzegać życia jako pasma nieszczęść, wręcz przeciwnie- walczyć z niepowodzeniami, z wyimaginowanymi utopiami, chybionymi antyutopiami… Wyjść z Lailonii, zostawić w niej słabe i miałkie cechy swojego charakteru stanąć naprzeciw i wygrać z własnym losem, albowiem jest on zależny tylko i wyłącznie od nas.  

Brawa dla Mateusza Przyłęckiego- reżysera za podejście i ujęcie tematu, brawa dla aktorów za pierwszorzędną grę i wreszcie brawa dla widzów, którzy świetnie reagowali i współodczuwali. Podsumowując- świetna sztuka. 

Przejdźmy teraz do czegoś, co miało być kwintesencją wieczoru, przysłowiową „wisienką na torcie”. Piszę „miała”, bok nie była. Poległa. Umarła. Skonała- to najłagodniejsze określenia, jakie przychodzą mi do głowy, kiedy wspominam to, co zaserwowali nam duet Vegard Vinge i Ida Muller w „Domie lalki”, pierwszej części słynnej sagi Ibsena. Już na początku przerażają dwie rzeczy: czas i konwencja, w jakiej utrzymany jest spektakl. Sztuka, która w założeniu miała trwać 4,5 h (a trwała około 5,5…) nie posiadała przerw. Nie chcę tego komentować. Najpewniej Norwegowie mają inną wrażliwość, mentalność i cierpliwość… 

„Dom lalki” utrzymany był w schematach lalek Barbie. Przesłodzone mieszkanie, różowe ściany w salonie i kuchni, klasycznie błękitna łazienka, żółte biuro dyrektora. I wszystko z papieru, kartonu i innych materiałów, które łatwo zniszczyć (wbrew pozorom ma to znaczenie w dalszych partiach „dzieła”). 

Zasadniczo sama nie wiem od czego zacząć. Nie będę opisywała fabuły spektaklu, ponieważ po prostu jej nie dostrzegłam. Cały spektakl był tak obsceniczny, denerwujący i obrzydliwy, że Markiz de Sade i jego „100 dni Sodomii” to bajka na dobranoc. Pierwsza część była jeszcze znośna. Dopiero podczas drugiej ludzie zaczęli masowo opuszczać teatr. Ja dotrwałam do końca, tylko dlatego, że musiałam napisać tenże tekst, a nie zrobiłabym tego bez doświadczenia tego na własnej skórze. Co drażni najbardziej? Może niezidentyfikowane dźwięki, które miały przypominać język polski, może powtarzające się cyklicznie frazy, że widzowie znajdują się na OKNIE, a może potwornie nudna statyczność aktorów? Wiele pytań, wiele odpowiedzi, ale –uwierzcie- każdy z widzów znajdzie minimum trzy sceny, które zniesmaczyły go do granic możliwości.  

Jeżeli celem „Domu Lalki” było wywołanie odruchów wymiotnych, to spektakl odniósł sukces. Aktor- niemowlę biegał nago, spektakularnie niszcząc całą scenografię. Malował napisy „mama”, „tata”, „okno” pędzlem, którego koniec wetknięty miał w …odbyt, gwałcił własnego ojca, kilkakroć mordował Norę- tytułową lalkę; takich „smaczków” można by mnożyć, zaś do pełni obrazoburstwa zabrakło tylko zoo- i pedofilii. Tak sobie pomyślałam, że gdyby był taki wymóg, że uczniowie szkół ponadgimnazjalnych muszą iść do teatru na tę sztukę, a dopiero potem przeczytać dramat, to po oryginał sięgnąłby tylko zwyrodnialec, zafascynowany horrorami gore… 

Mam tylko nadzieję, że teraz będzie tylko lepiej, co jak powiedział Władysław Sikora: „Pójście do teatru to kultura, ale wysiedzieć do końca- to sztuka!”.

Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
7 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia