OKNO 2009 - vol. 2

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

Kolejny, drugi dzień najbardziej znanego szczecińskiego OKNA. Co przyniósł? Wiele. Spotkanie z twórcami głośnego już w naszym mieście "Domu Lalki", performance Evy Meyer-Keller, norweski spektakl "Pre sang real" oraz stricte niemieckiego "Woyzecka". Gotowi? Uwaga: zaczynam.

Begard Vinge i Ida Muller. Duet artystyczny, który pokusił się o Ibsena w wersji lalek Barbie Mattel’a. Wedle jednych stworzyli sztukę, wedle innych- popełnili spektakl. Opinie zwyczajowo podzielone. Spotkanie z parą Skandynawów miało rozwiać wątpliwości dotyczące niezrozumiałych fragmentów ich „Domu”. Nie udało się. Nieliczna publiczność nie dowiedziała się zbyt wiele, zaś powody użycia niektórych przedmiotów zaczerpniętych z kultury masowej, okazały się banalne. Przykład? Wspominamy przeze mnie aktor, który grał niemowlę, spektakularnie niszczące scenę, cały czas popijał Coca-Colę. Najbardziej wytrwali, którym udało się strawić sztukę do końca, doszukiwali się konotacji z umasowieniem, popkulturą, globalizacją etc. Okazało się, że aktor jest po porostu… uzależniony od tego napoju i jego notoryczne picie Coca-Coli miało oznaczać (bo przecież nie symbolizować) picie Coca- Coli właśnie. Proste, krótkie i treściwe. A gdzie miejsce na artystyczną finezję? Hmmm, chyba nie w tym przypadku. 

Szereg pytań, na który autorzy mieli udzielić odpowiedzi czasami ich dziwił, czasami bawił. Zarówno Vinge jak i Muller stwierdzili, że ich misją nie jest poszukiwanie typowo nowych form scenicznej wolności i wypowiedzi, pragną z „performatywnego akademizmu” wynieść coś dla siebie i swojej ekspresji. Na pytanie o pierwotną długość trwania „Domu Lalki” odparli z rozbrajającą szczerością, że grają do „upadłego”… I tak w Berlinie, ostatni widz nie wytrzymał i wyszedł po 9 godzinach; niezrażeni tym artyści grali i „dobili” do godzin… 13. Jak bezbłędnie domyśla się w tej chwili Czytelnik- grali dla pustej widowni, w myśl zasady „zacząłeś-skończ”. Innym razem nie wytrzymał sam dyrektor festiwalu- spuścił kurtynę po jakichś 8 godzinach. Zupełnie inaczej reagowali Włosi- z „Domu Lalki” zrobili piknik, wchodzili, wychodzili i aktorzy, motywowani przezeń grali przez –uwaga- 20h! Artysta, który nie potrzebuje widzów dla swojej sztuki, swojego przekazu i gra dla samej idei grania bez większego sensu? Pozwolę sobie nie skomentować. Ale poważnie zaniepokoiłam się, gdy Vinge ujawnił, że jest zafascynowany systemami totalitarnymi, przytoczył „fascynującą” sytuację w Korei Północnej, twierdził, że to niesamowite, gdy tysiące ludzi podnosi do góry karteczki, na których pojawia się twarz wodza. W tym momencie pani, która siedziała koło mnie powiedziała szeptem:” Jedź tam, a ja dorzucę Ci jeszcze 10 dolarów na drobne wydatki”. No cóż- chyba dawno nie zgadzałam się z nikim aż tak… 

„Shattenspiele” Evy Meyer- Keller. W programie podpisane permofmance, dla mnie- zabawny i chwytliwy test psychologiczny, angażujący całą widownię. Na czym polegała zabawa? Widzowie już w roli wejścia na salę przeobrażali się w aktorów, a potem w zasugerowane postaci. Trudne? Bynajmniej! Szóstka widzów przechodziła do „Waiting Arena”, tam dostawali coś do picia, następnie wybierali sobie poszczególne przedmioty, które decydowały, przy jakim stole będzie rozstrzygała się partnerska gra, z osobą, którą dopiero co się poznało. Trzy stoły, sześcioro graczy, garstka publiczności. Zaczyna się gra cieni, Shattenspiele. Bez porozumiewania się z partnerem należy coś skonstruować, zbudować, zrujnować, wszystko, co tylko podsunie wyobraźnia i to tylko przy pomocy rąk, które grały w „teatrze cieni”. Runda trwa około 10 min, następnie mimowolni aktorzy są prowadzeni pod tablicę, na której przyklejone są karteczki, mówiące o różnym stopniu zaangażowania w grę. Potem przypina się ja na bez konsultacji z partnerem w wybrane miejsce. Przeciwnik robi to samo i wychodzi wynik zabawy-testu. W moim teście wyszło, że mam problemy z pracą w grupie i muszę głębiej się nad tym zastanowić. Przyznaję- muszę. Niemniej „Shattenspiele” jest nowatorskim ujęciem, kondensacją podręcznikowego- perfroamansu i psychotestów, na których wynikach bazuje dziś znaczna część naszego życia. Chwytliwe, lekkie i niebanalne w formie - a to przecież w performansie najważniejsze. 
 
Następnie duet kobiecy o szczytnej nazwie Sons of Liberty i ich „Pre sang Real”. Miało być mrocznie, obiecywały duchy, zjawy i horrory. Niestety - aktorki miały wiele z naszych polityków - naobiecywały i … zapomniały o swoich obietnicach. Z całej zapowiedzianej makabry został… makabryczny niesmak, którego widzowie porównali do mniej chaotycznego, ale równie beznadziejnego „Domu Lalki”. Aktorki rzucały w siebie jedzeniem, naprzemiennie powtarzały, że się kochają, wypowiadały puste i wyświechtane frazesy, że ”to [?] nie koniec, to początek…początek nowego życia (…)”. Co to mialo na celu? Niestety - nie wiem. Wiem za to coś innego - nie jestem osamotniona w negatywnym obiorze spektaklu. Widowni bardzo nie spodobało się to, że jedna z aktorek brutalnie wyprosiła z sali dwóch widzów, którzy jawnie dawali upust swoim emocjom. Szarpała, ciągnęła za ubrania i powtarzała: „ Fuck off!”… Proszę pani aktorki, nie wie pani co to jest artystyczno - towarzyskie faux pas? Bo właśnie je pani popełniła. Podsumowując - „Pre sang real” wieje nudą, konwencją skandynawskiego teatru, gdzie – moim zdaniem - nie obejdzie się bez wymiocin, plucia jedzeniem, rzucania kamulcami, zrobionymi ze styropianu… heh, a szkoda, bo zapowiadało się ciekawie. 
 
No i „Woyzeck” Borisa Nikitina, na którego szłam z wielką nadzieją na pewnego rodzaju rekompensatę za dotychczasowe sceniczne niepowodzenia. Nie udało się. Wina pewnie leży po mojej stronie, bo nie zrozumiałam konwencji, liczyłam na „zwykły” spektakl, taki ze strojami, dobrą muzyką no i aktorami. Podkreślam liczę mnogą. Nie wpadłam na pomysł, że „Woyzeck” może być monodramem i to monodramem, podczas którego aktor będzie odczytywał fragmenty niemieckiego kodeksu cywilnego, recytował tylko maleńkie kawałki z dramatu Brucknera i poszukiwał stacji w radiu, by przekazać widzom „szyfrem” (czytaj: niezrozumiałym dla nikogo językiem polskim) informacje. Zapomniałam, że jest to poszukiwanie nowych form, nowych środków wyrazu - mea culpa. „Ach, artyści!”- aż chciałoby się rzec z nostalgią…

Bardzo spodobał mi się pomysł zakończenia spektaklu - krótkiej rozmowy z widzami o ich odczuciach i powrót do dalszego odgrywania sztuki. Brawa dla Nikitina za pomysłową „odskocznię”. Tyle, co wyniosłam z „Woyzecka”. To moja wina, że nic nie rozumiem...?

Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
9 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...