OKNO 2009 - vol. 3

13. Międzynarodowe Spotkania Teatralne Okno

Kolejna odsłona tegorocznego OKNA. Piątkowa. Jak śpiewał Liroy (...)" piątek - tygodnia koniec i początek (...)", to właśnie tego dnia odbyły się - moim zdaniem - najlepsze perfomansy, spektakle i koncerty. Ale po kolei...

Początek. Eva Meyer-Keller i jej „Death is cartain”, czyli- w wolnym tłumaczeniu- „Śmierć jest pewna”. Mój własny, roboczy tytuł tego perfomancu to: „Morderstwo Jogobelli, czyli 100 sposobów na unicestwienie truskawki”. Już tłumaczę. Ona- morderczyni, one- jej ofiary. Miejsce kaźni - długi stół, przykryty białym obrusem (warto zwrócić uwagę na symbolikę kolorów; biel w naszej kulturze oznacza przecież czystość i niewinność. Może to sugerować popełnienie zbrodni nie brudząc sobie rąk, w przysłowiowych „białych rękawiczkach”). Artystka znalazła bardzo nietuzinkowy sposób na ukazanie zbrodni, które człowiek popełnia na człowieku. Bohaterami swej opowieści uczyniła właśnie truskawki, jako że ich miąższ i sok nieodparcie kojarzą się z ludzkim mięsem i krwią. Mając ok. 30 potencjalnych ofiar rozpoczęła swoje show. Dzięki Evie widz był świadkiem swoistego przeglądu rożnych tortur, które miały swoje początki już w dobie średniowiecza… palenie na stosie, przypalanie ogniem, powieszenie, zagazowanie, utopienie, porażenie prądem etc. Przykłady można by mnożyć. Każdy znajdzie coś dla siebie. Od wyboru do koloru. Dostrzec można fakt, że „z tortury na torturę”, sposoby mordowania były coraz bardziej wymyślne i spektakularne. Podobnie jak w życiu, prawda? Im bardziej człowiek się rozwija, tym lepiej i szybciej znajduje sposobna to, by zabić i zdegradować bliźniego. Heh, mało budujące… Niemniej Eva Meyer- Keller podchodzi z dystansem do swego perfomancu. Ona sama w sobie również jest postacią „Death is certain”. Jej spokój i kamienna twarz przywodzi na myśl przywodzi na myśl to, z jaką bezmyślnością i „lekkością” ludzie mordują się wzajemnie. Kiedy widz opuszczał salę, z całą pewnością był rozbawiony niekonwencjonalnością pomysły artystki. Słyszałam nawet odpowiednie komentarze, np.:” A my tylko wkładamy truskawki do słoików i robimy z nich dżemy. Jacy jesteśmy banalni!”. Potem przychodzi otrzeźwienie i zaczynamy dostrzegać w truskawce innego człowieka, człowieka, który jeszcze nie wie, co go czeka. Wie tylko kat i widz, a widz - z założenia bierny- również staje się katem. Podsumowując: człowiek człowiekowi… truskawką. 

Kończąc „truskawkową rzeź” nadal pozostajemy w tematyce walki, zabójstw, mordu i krwi. A to za sprawą Ludomira Franczaka i jego „Erft”. Tu przenosimy się do czasów nie tak odległych, , bo do II wojny światowej. Jest to wojna z perspektywy dziecka, którym wówczas była babcia autora- Wanda. Nie tu miejsca na wojenny patos, jest tylko wizja przesiedlenia, ubrana w torsje 8-letniej dziewczynki. „Erft” to pewnego rodzaju świadoma wiwisekcja autora, który pokazując historię swojej rodziny, nieodwołalnie daje nam kawałek siebie. Franczak zrobił tzw. „kawał dobrej roboty”, ponieważ jego performance nie tylko skłaniał do przemyśleń, ale był też logiczny i spójny, jako jedna z niewielu rzeczy, którą udało mi się zobaczyć. 
 
 Co dalej? „Point Blank”. Moim zdaniem- strata czasu. Mianowanie tejże hybrydy nazwą „teatru” nie jest w moich oczach zbyt trafnym posunięciem. Był to performance. Posunę się o krok dalej - nieudany performance. Cała „fabuła” opierała się na opowieści bohaterki o swoich samotnych podróżach, podczas których „brata się” sama ze sobą i … z ukrycia fotografuje zupełnie obcych jej ludzi, w najprzeróżniejszych porach i momentach. Jak dla mnie zakrawa to na zwykłe żerowanie i pracę paparazzich w jednym. Nie chciałbym odnaleźć się jako bohaterka jednego z tychże zdjęć. Wiem, że czułabym się co najmniej nieswojo. „Blank Point” to przygoda, która wciąga tylko samą bohaterkę, bo widzowie byli znudzeni, a oklaski gromkie nie były….  

21:00 - moment, na który czekała większość publiczności. Koncert Kimmo Pohjonena- wirtuoza akordeonu z Finlandii. Artysta zdecydowanie stanął ma wysokości zadania i zagrał niesamowity, tajemniczy i wizjonerski koncert. Grał nie tylko na ww. instrumencie, posługiwał się głosem, momentami mrocznym i gardłowym, czasami zaś przechodzącym w śpiewny trel. Niebywały koncert zapewnił nam Kimmo nie tylko swoją gra, ale całą swoją postacią sceniczną, mimiką, strojem- przywodzącym na myśl pradawnych, mitycznych wojów- i gestem. 

Grało całe ciało artysty. Momentami odnosiło się wrażenie, że akordeon ”żyje własnym życiem”. Kimmo momentalnie wprowadził widzów w trans, dzięki czemu była ona mu poddana, jego służebnicą, która po skończonym muzycznym spektaklu prosiła o więcej. Gdy wybrzmiała ostatnia koncertowa nuta, wyszłam oczarowana i w jakimś sensie spełniona, ponieważ była to najwytrawniejsza uczta, jaką mogłam się cieszyć, zwłaszcza jako fanka ciężkich brzmień, ponieważ nie spodziewałam się, że muzykę rodem z Behemotha można (ito bardzo dobrze) przenieść na tak delikatny i – wydawałoby się - odległy od muzyki stricte metalowej instrument. Brawo Kimmo!

Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
16 listopada 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...